Pani Katarzyna i kubek [fragment opowiadania obyczajowego]

1
    Kubek był prosty, o grubych ściankach, pokrytych błyszczącym, bordowym szkliwem. Do około dwóch trzecich wysokości wypełniony był gorącym, złotawym płynem, który parował leniwie. Pani Wrona lubiła pić nie za mocną herbatę z dodatkiem syropu z czarnego bzu. Czasem, w deszczowe dni, ciężkie od filozoficznych refleksji, zastanawiała się, czy przypadkiem (albo skutkiem jakiegoś Planu – koniecznie z wielkiej litery) nie jest ona podobna do tej herbaty, która po kilku minutach parzenia jest piwno-brunatna, a po dodaniu kilku kropel słodkiego, płynnego złota momentalnie zmienia swoją barwę. Czy tak samo – nie wystarczy powiedzieć jednego słowa, by wszystkie cele zmieniły swoje współrzędne? Zresztą, o czym mowa – pani Wrona nie miała dalszych celów.

    Pani Wrona była nauczycielką języka polskiego w średnim wieku, nieładną i samotną. Za młodu chciała być poetką. Ba, nie tylko chciała. Pisała, ale nie jak młodociane romantyczki – w notesiku z okładką przedstawiającą czerwoną różę w, nomen omen, kwiecie wieku. Nie pisała też jak Prawdziwe Poetki – na serwetce w kawiarni, paląc trzydziestego z rzędu szluga. Pisała, jak jej pasowało i gdzie jej pasowało – na białym rękawie, na marginesach ulubionych książek, na dłoni. A czasem zwyczajnie – na kartkach w kratkę, które chowała do kieszeni bluzki i często gubiła.

    Raz przyniosła kilka swoich najlepszych wierszy nauczycielowi historii – starszemu, roztargnionemu romantykowi, beznadziejnie zakochanemu w poezji, który (nic nowego) minął się z powołaniem i wylądował na wydziale historii. Oczywiście gdzieś zgubił wiersze Kaśki Wrony z drugiej klasy i całkiem o nich zapomniał. Ta nie mogła mu tego wybaczyć, bowiem nie miała innych kopii. I choć w świetle jej późniejszych tekstów te wierszydła (starannie kaligrafowane równym, dziewczęcym pismem) były dość słabe – zło już się stało. Od tego zdarzenia Kaśka nikomu nie pokazywała swoich wierszy.

    Po kilku latach, kiedy poznała trochę więcej poetów, jej styl zaczął się zmieniać, lubiła próbować z nowymi tematami i formami. Ale efekty tych eksperymentów zachowywała tylko dla siebie.

    Oczywiście z marzeń zostania wielką poetką nic nie wyszło.

    Katarzyna Wrona zdała liceum z wyróżnieniem i poszła na polonistykę. Nim się obejrzała, została nauczycielką języka polskiego. I odtąd przekazywała zaspanym (przed południem) lub rozkojarzonym (po południu) młodym umysłom kunszt poezji Kochanowskiego, jednocześnie szepcząc do siebie: „Wybacz mi, Panie mój, a przy okazji każ Janka z Czarnolasu trochę podsmażyć”.

    Nie znosiła swojej pracy. Nie znosiła pyłu ścieranej na sucho tablicy, ani dźwięku dzwonka, umieszczonego dokładnie nad drzwiami do jej sali. Sala była oczywiście pomalowana na najbrzydszy możliwy kolor – szpitalną zieleń, którą pani Wrona desperacko starała się zasłonić reprodukcjami szkiców Witkacego, cytatami Longfellowa (zupełnie niedotyczącymi nauki, pracy, ideałów) czy, w ostateczności, tematami prezentacji maturalnych. Okna, wychodzące na szkolny dziedziniec, zasłoniła lekkimi, zwiewnymi firankami, które niewiele później Adam z drugiej matematyczno-fizycznej Przypadkiem Podpalił. Pani Wrona była wściekła na siebie, że nie może go na zawsze znienawidzić. Nigdy nie umiała nienawidzić kogoś chłodno i konsekwentnie. Paradoksalnie, doskonale radziła sobie w byciu złośliwą i wredną dla uczniów. Oczywiście było to celowe – by przypadkiem nie zobaczyli oni w jej oczach tej małej, rozmarzonej Kasi, której historyk zgubił najbardziej osobiste wiersze i która nie miała się z kim bawić ani z kim się kłócić.

    Po lekcjach mgr Katarzyna Wrona podlewała paprotki, nudzące się od rana w doniczkach z ziemią, rozoraną uczniowskimi cyrklami. Zamykała użyte tego dnia książki, słowniki i podręczniki w małej szafce, pomalowanej białą farbą olejną i szła pustym korytarzem do pokoju nauczycielskiego. Odkładała na miejsce dziennik, brała ze swojego wieszaka swój nieśmiertelny czarny płaszcz i wychodziła na ulicę. Szła po raz tysięczny tą samą drogą, mijana przez ludzi albo samochody, bez różnicy. Po raz tysięczny orzekała sobie, że jak znów zobaczy tę jaskrawoniebieską willę ze złotym ogrodzeniem, to zainwestuje w pistolet i jeden nabój. Bez słowa mijała sąsiadkę, utwierdzającą się w przekonaniu, że psorka jak zwykle zadziera nosa. Pani Wrona nie zadzierała nosa, tylko dawno już uznała, że rozmowa o chorobach i Malczewskich spod czwórki z kimś, kto nie widzi różnicy między słowami ‘bynajmniej’ i ‘przynajmniej’ pomaga tylko dojrzewać chęci kupienia pistoletu i dwóch nabojów.

    Pani Wrona wchodziła do mieszkania i włączała gramofon z requiem Mozarta, pierwszym fortepianowym Rachmaninowa tudzież wagnerowskim Tristanem. Po kilku pierwszych taktach znów sobie postanawiała, że pójdzie jutro do sklepu i rozejrzy się za tymi odtwarzaczami CD a potem do Empiku, do działu z muzyką klasyczną. Ewentualnie z jazzem.

    Potem nastawiała wodę w elektrycznym czajniku i wsypywała łyżkę czarnej herbaty do kubka, ciesząc się suchym szelestem liści spadających na ceramiczne dno naczynia. W kłębach białej pary topiła susz we wrzątku i przykrywała spodkiem. Po chwili wlewała odrobinę złotego syropu i mieszała wszystko srebrną łyżeczką, tą która się tak szybko nagrzewała i była kompletnie niepraktyczna (jednak pani Wrona chciała mieć u siebie chociaż cień klasy, nawet jeśli dotyczył on zastawy. I tak raziło jej uczucia estetyczne picie z kubka, jednak z filiżanek zrezygnowała już dawno, bo nie lubiła co dwa łyki na nowo napełniać naczynia).

    Potem wyjmowała coś słodkiego z szafki nad chlebakiem (ciastka, czekolady, pomarańcze, czasem coś własnoręcznie przyrządzonego) i kładła to na błyszczącej tacce z czekającą już herbatą. Zanosiła tackę do dużego pokoju, kładła na małym stoliku i siadała w fotelu. I to tam spędzała całe popołudnia, okopana Tuwimem, Asnykiem, Iwaszkiewiczem, Baczyńskim, Staffem, Witkacym i wieloma innymi, których wspólną cechą było to, że dawno już nie żyli. Często, biorąc ich wiersze do rąk, przepraszała, że wczoraj nimi rzucała o ścianę, wrzeszcząc z bólu, żalu i strachu, jak bardzo się dusi i jak nienawidzi tego pieprzonego historyka, który całe jej życie zgubił jak stary rachunek.



    A kubek cierpliwie promieniował ciepłem ze swoich błyszczących, bordowych ścianek.

2
Kubek był prosty, o grubych ściankach, pokrytych błyszczącym, bordowym szkliwem. Do około dwóch trzecich wysokości wypełniony był gorącym, złotawym płynem, który parował leniwie.


powtórzenie - niby małe, ale jednak.


szluga.


ten wyraz nie pasuje mi do ogólnej stylistyki tekstu


Oczywiście gdzieś zgubił wiersze Kaśki Wrony z drugiej klasy i całkiem o nich zapomniał.


zamiast pogrubionego proponowałabym zwykły zaimek "jej", bo tak zdanie brzmi, jakbyś pisała o zupełnie innej pani Wronie. Ale to tylko taka moja sugestia ;)


Ta nie mogła mu tego wybaczyć,


i jeżeli zmienisz poprzednie zdanie, to tu bez "Ta"


Przypadkiem Podpalił.


czemu z dużych liter?


by przypadkiem nie zobaczyli oni w jej oczach tej małej, rozmarzonej Kasi,


bez "oni"



Piszesz, ze to fragment, i masz szczęście! Ale nie dlatego, że mi się spodobało. Po prostu uważam, że jeżeli to dopiero początek, to ów nudne, nie przykuwające uwagi rozpoczęcie może być częścią czegoś fajniejszego, co może oczarować czytelników. A jakby to było oddzielne opowiadanie, to bym napisała "STOP! Takich tekstów, nudnych jak flaki z olejem, prosze nie pisać!"

Nie popisałeś się pomysłem. Fabuła nie jest wyszukana. Opowiadasz o jednej osobie, to jest pani Katarzynie, i co - myślisz, że kogoś tym zachwycisz? Takimi tekstami, gdzie jest zwykła paplanina o jednej osobie, przez której historię przetaczają sie inni, nie da się zachwycić. Liczy się pomysł - nie tylko wykonanie.

Warsztatowo dobrze. Następnym razem napisz coś na podstawie jakiegoś super pomysłu. I nie bierz pierwszego lepszego, który ci przyjdzie do głowy - nad nim trzeba się głęboko zastanowić i wymyślać wydarzenia tak, aby mieć pewność, że czytelnik tego a tego się nie domyśli.



Pozdrawiam

Patka

3
Cóż, Patka oddała wrażenia, jakie większość czytelników wyniesie z lektury tego fragmentu. Nie wiadomo, czemu ma służyć, bo sam fakt istnienia niespełnionej nauczycielki polskiego nie jest czymś niezwykłym. I nieszczególnie mnie ona obchodzi. Ot, jeszcze jedna sfrustrowana dusza.



Ale dostrzegam potencjał tej opowieści. Całkiem udanie nakreśliłeś postać, jest żywa i wiarygodna. Nawet ją trochę rozumiem i troszkę lubię. Tylko co z tego? Pełno wokół nas ludzi, żywych, wiarygodnych; śmiem twierdzić, że trudno znaleźć na tym najlepszym ze światów człowieka, o którym nie dałoby się opowiedzieć ciekawej historii. Zrób to. A raczej niech ona zrobi coś, co zafrapuje czytelnika!



Trzymaj się!

4
Dziwne, ale mi się nawet podobało, a z niektórymi opowiadaniami fantasy gdzie się dużo dzieje, mam problem, żeby skończyć choć jeden akapit. Myślę, że jest pewien typ ludzi. którzy lubią czytać takie rzeczy, o ile przez 200 stron nie dzieje się to samo.



Może rozwiń tę historię, ubogać jakimiś ciekawymi bohaterami. Mówię to jaki irytujący czytelnik, który często nie kończy czytać książek, bo po stronie 123 po prostu się mu znudziło i poszedł robić coś innego.

5
1.Sprawdzić jeszcze raz i odkryć nieszczęśliwie sformułowane zdania.



Oprócz błędów, które sie wkradły styl nie jest zły, czyta się całkiem dobrze. Lekko irytowało mnie to, że ten opis jest taki "szarpany" - za dużo nagłych zmian wątków, za mało płynności.



Treść - trudno powiedzieć. Póki co to chyba bohaterka jest trochę przerysowana - nie wierzę by ktokolwiek popołudniami siedział i non stop czytał poezję...Niezbyt też prawdopodobne jest według mnie, by ktoś ubolewał nad tym, że ktoś zgubił jego wiersze z młodości. Ale... może reszta, o ile zostanie opublikowana, sprawi, że zmienię zdanie.
[img]http://www.odliczamy.pl/lech/500/obraz.png[/img]
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”