

Zapraszam do lektury i znów czekam na wasze oceny.
Sky
(...)
3
Wciąż pozostawało pytanie: co dalej? Odpowiedź była już częściowo sformułowana, lecz… ich rodziny. Rodziny pozostawały problemem nie do rozwiązania.
- Mój ojciec, matka z resztą też, zabiją mnie, gdy im powiem, że…
- że chcesz być z kilka lat młodszym facetem.
- Tak. Ojciec to okropny tradycjonalista. Zawzięty katolik.
Robert poczuł dreszcz na to słowo. Katolik. Nigdy wcześniej nie rozmawiali o religii. Jakoś im to umknęło.
- Jesteś wierzący? – zapytała nagle Barbara, a dreszcz na plecach Roberta nasilił się.
- Nie jestem wierzący.
- Od zawsze? – Całe szczęście nie zaszokowało ją to. Chyba to nie jest dla niej takie ważne.
- Kiedyś byłem. – Zwiesił głowę. Zrobiła się cięższa od wspomnień, które miałby zniknąć. Oczywiście – wciąż były gdzieś tam ukryte w czeluściach jego umysłu. Akurat te, których nienawidzimy, nigdy nie znikają.
- Mówiłem ci, że moja matka zmarła na raka, gdy miałem piętnaście lat.
- Mhm.
- Właśnie wtedy uznałem, że Boga nie ma. Patrzyłem na to, jak matka cierpi, gdy od środka zżerał ją kawałek po kawałku nowotwór, i doszedłem do wniosku, że jednak ciąży nad nami pustka kosmosu i nic więcej. Zacząłem myśleć, że tylko człowiek walczy o swoje życie, a jeśli przegrywa, to żadna odgórna siła nie poda mu ręki. Najwyżej drugi człowiek może pomóc. Wybacz, na pewno kłóci się to z twoją wiarą, lecz już mam takie zdanie.
- Poczujesz się źle, gdy teraz powiem: popracujemy nad tym?
Nie wiedział, czy zna odpowiedź na to pytanie. Pokręcił jednak przecząco głową… „Popracujemy na tym”. Jeśli chce, może spróbować mnie zmienić… ale wątpię, by to było możliwe.
Nawet nie wiedział, jak bardzo się myli.
- Już mówiłeś coś o skomplikowanym planie. Widzisz, ja sądzę, że los nie ma dość umysłu, by taki ułożyć. Bóg… owszem.
- Jeżeli to Bóg nas tu sprowadził, to podziękuję mu jeszcze za to – uśmiechnął się Robert, a Barbara wyczuła (co ją ucieszyło), że kryje się w tym powaga. że nie jest to byle żart, bąknięcie dla zamknięcia tematu. Ufa mi, pomyślała Barbara. Naprawdę mi ufa i powierza mi swój los.
Objął ją mocniej.
- Musi być jakiś sposób, by nie mogli nas rozdzielić, prawda? Zawsze jest jakiś sposób.
Uśmiechnęła się.
- Mi żaden nie przychodzi na razie do głowy… - mruknęła i odsunęła się do niego. Zdziwiony patrzył, jak biegnie przez ulicę (obróciła się dwa razy i rzuciła to figlarne spojrzenie. Znów zapaliła się lampka z napisem: dziecięca energia i śmiałość). Podobało mu się to.
Pobiegł za Barbarą.
4
Plac zabaw był mały i zadbany. Otoczony wysokim drewnianym płotem z furtką, dzielnie bronił się przed psami strzelającymi uryną, jakby świętowały nadejście nowego roku. Na długiej, błyszczącej w promieniach słońca zjeżdżalni co chwilę śmigały uśmiechnięte twarze dzieciaków.
- Tato! Tato, popatrz! – krzyknął chłopiec i szuuuuuuu! zjechał na dół, lądując w piachu.
- ślicznie – odpowiedział mężczyzna w krótkich spodenkach i hawajskiej koszulce. - Tylko uważaj, żeby sobie nic nie połamać. Wiesz, co matka by zrobiła…
- Ehe. Powyrywała by ci nogi z…
- Marcin!
- Byłaby zła, tato.
- Tak, dokładnie tak… - burknął z uśmiechem facet w jaskrawej hawajce.
Obok stały dwie huśtawki, na których używanie zdobyły chyba monopol (bo reszta dzieci gapiła się na nie) dwie IDENTYCZNE, jasnowłose dziewczynki w IDENTYCZNYCH strojach – różowych spodenkach i żółtych koszulkach z napisem: Free girl – happy girl!
- Wolna dziewczyna, szczęśliwa dziewczyna? – Robert mrugnął do Barbary.
- Tak patrzę na ciebie i myślę, że… - zaczęła, znów (w ten wspaniały sposób) przekrzywiając głowę -…że tak! – zaśmiała się i pobiegła za huśtawki.
- Niech no cię złapię! ściągnę pasek i przetrzepię ten wypięty tyłek! Zobaczysz! Pożałujesz takich żartów! – Pogonił ją i biegali wokół bawiących się dzieci.
Facet w hawajce patrzył na nich, jak na wariatów.
- Hej! – krzyknął. – Co z wami?
Robert zatrzymał się i spojrzał na niego.
- Spokojnie, psze pana. Bendziemy gszeczniii… - zarechotał stylizując się na małego chłopca.
- Wariat!– warknął facet i zabrał swojego syna z placu zabaw.
Barbara śmiała się do rozpuku.
- Ten facet miał rację. Wariat! Jesteś wariat!
- A ty nie? – przytulił ją mocną. – Nawet nie opowiadaj. Doskonale wiemy, że tak.
- I to cię tak we mnie kręci? – Zmrużyła oczy.
Pochylił się, by ją pocałować… i nagle odskoczył.
- Nie przy dzieciach. – Wystawił język, na co odpowiedziała mu tym samym. Podszedł do dziewczynki grzebiącej patykiem w piasku i zapytał się, jak się miewa.
- Dobrze, proszę pana – odpowiedziała pochłonięta rysowaniem czego na ziemi. – Mogę ci pomóc?
Pokiwała główką.
- A co rysujesz?
- Latawiec.
- Dobra… ja narysuję długi sznur z proporczykami…
Barbara patrzyła, jak Robert pracuje z małą rudowłosą dziewczynką. I nagle pomyślała, że to mogłaby być ich…
- Córka - szepnęła sama do siebie Barbara.
5
Jak mu to powiedzieć?
Siedzieli razem na ławce i obserwowali dzieci.
- Posłuchaj… - zaczęła i zamyśliła się.
- Tak?
- Wiem, co mogłoby nas połączyć tak, że nikt nie odważyłby się tego tknąć. – Po chwili dodała z dziwnym uśmiechem: - Cały świat nie miałby z nami szans.
- O czym mówisz? – Robert zbliżył się do niej i spojrzał głęboko w oczy. – Czy ty… - Nagle zrozumiał, śledząc jej spojrzenie rzucone na bawiącą się dziatwę. – Dziecko – uśmiechnął się.
- Im dalej, tym większe szaleństwo, prawda?
- Nie wystraszyłaś mnie tym… pomysłem. Naprawdę.
- Zauważyłeś? – zapytała nagle. - Jakbyśmy od lat planowali to wszystko, potem o tym zapomnieli, a teraz… teraz jakby leczymy się z amnezji. Ja w jakiś sposób znam ciebie, a ty mnie. I stawiamy coraz odważniejsze kroki. To mnie trochę przeraża, Robercie. Trochę tak.
- Ale to ty zaczęłaś ten temat.
- Tak, i to jest najstraszniejsze – zaśmiała się. – Odpowiedzialna Barbara planuje dziecko z mężczyzną, który porównał jej zapach do woni lasu, a wcześniej nie mógł tego zrobić, bo był po prostu za daleko. Bo był niekompletnie obecny.
- Jeśli ty jesteś gotowa na taki ruch, to ja…
Przyłożyła mu palec do ust.
- Dobrze się zastanów – szepnęła. – To jest wciągający wir szalejącej toni, niezwykle głębokiej toni. My stoimy obok i jak na razie jedynie obserwujemy zafascynowani. To szaleństwo, jakkolwiek na to patrzeć. Jeśli już wskoczymy, to… - Pokręciła głową. – Można wszystko zniszczyć, ale pewne rzeczy są nieodwracalne. A ja nie chcę ciebie skrzywdzić. Za bardzo cię kocham. – Po raz pierwszy to powiedziała. To był dzień pierwszych razów. I Robert poczuł, że to nagłe kocham cię to kolejny krok w stronę szalejącej toni, jak to nazwała Barbara. W ten sposób zbliżyli się znacznie, i…
- Chcę tego. Chcę być z tobą.- Przyciągnął jej głowę do swojej; zetknęli się czołami. – I nie boję się niczego.
Pocałowała go i razem spojrzeli na bawiące się dzieci.
- Słowo się rzekło – powiedziała nagle z dziwnym uśmiechem, a w jej oczach błysnęły jakby łzy. łzy wzruszenia? – Jestem tylko twoja i…
-… i wskoczymy w tę cholerną toń. Razem.
- Razem. – Pokiwała głową w zamyśleniu.
I jeszcze tego dnia, a raczej kończącej go nocy, skoczyli.
6
Dwa ciała twarzą w twarz to niekiedy dwie fale. A noc to ocean.
Ta noc była wspaniała. Oboje zawsze sądzili, że zdobędą się na zachowanie czystości „…do ślubu…”. Do ślubu – lecz czy mógł on nastąpić? Sześć lat starsza kobieta, na dodatek mieszkająca jakieś trzysta kilometrów od Roberta. Poznana w Internecie; przypadkowo zajrzała na jego autorską stronę i zostawiła komentarz. Jeden głupi komentarz, zlepek kilku zdań. Przypadkowo przeczytany… cholera, chyba wszystko jest przypadkiem. Robert był podekscytowany (sam nie wiedział, dlaczego) i od razu odpisał na email zostawiony pod notką Barbary, podziękował za ciepłe słowa i stwierdził, że przesadziła pisząc: jesteś niezwykłym człowiekiem. Czuł ciekawość, coś go w niej zaintrygowało… Jednocześnie zachował rozsądek – Nigdy jej nie widziałeś Robercie. Nie napalaj się. Każdy mógł napisać, że jesteś niezwykły. Skąd ona może to wiedzieć? Po kliku wierszach, artykułach i próbach kilku utworów zagranych na gitarze, które na napisałeś, psia krew, po pijaku? Puknij się w łeb! To tylko literki na ekranie! Jakaś gruba baba po sześćdziesiątce bawiła się klawiaturą i pewnie chce ci się zwierzyć, że jakoś kilka lat przed naszą erą przestała mieć okres, a ty myślisz, że natknąłeś się na jakiegoś anioła? Bądź, kurwa, realistą!
Nigdy nie lubił głosu swojego rozsądku (tak jak głos rozsądku w głowie Barbary). Jego ton przywodził na myśl twarz jakiegoś bladego adwokata siedzącego za dużym, błyszczącym stołem. Sztywniak odrzucający jakąkolwiek wartość marzeń; Robert go nienawidził.
Gdy zobaczył zdjęcie Barbary, Sztywniak przestał się odzywać. Właściwie, to potem odezwał się tylko raz i znów zamilkł na o wiele dłuższy czas. Tylko jeden, jedyny raz Sztywniak krzyknął: Nie słuchaj jej! Oszalałeś?! I zrobił to na drodze krajowej numer 319.
Jej włosy płonęły w promieniach słońca. Te włosy, włosy, włosy, Jezu! Robert nie mógł się na nie napatrzeć. Oczy dziewczyny nawilżone były spokojem i delikatnością, o tak, to nie jest spojrzenie jakiejś nadętej, przemądrzałej lali szukającej łatwego grosza. Twarz Barbary okazała się oprawą dwóch diamentów skromności, wśród której gdzieś dryfowała skryta namiętność, nieokrzesanie… energia do biegania po torach, śpiewania piosenek na balkonie i noszenia cudzych dzieci na plecach. (Hej-hooooo! Silver! Naprzód!). Wyglądała na tak drobną, a zarazem tak silną… delikatna siłaczka. Spokojna wariatka. Realistka-marzycielka. Robert był pewien, że ta osoba to morze przeciwności. Dlatego tak bardzo chciał ją poznać i sprawdzić, czy… czy pasuje do tej układanki.
Kochali się tego samego dnia, kiedy się zobaczyli. Robert –tradycjonalista i idealista – wiedział, że do tego dojdzie, gdy tylko wyszła z pociągu. Cały dzień padł ofiarą jakiejś amnezji w jego głowie. Najpierw stacja kolejowa krótka rozmowa, śmiech Barbary. Potem filiżanka z kawą w jego dłoni; siedzieli w kawiarni i dyskutowali o czymś po tym, jak opuścili plac zabaw. Po tym, jak rozmawialiśmy o… Zapamiętał, jak chwytał klamkę swoich drzwi. Zapamiętał ten widok błyszczącej, srebrnej klamki i nagle zdał sobie sprawę, że już jej nie trzyma. W zaciśniętej dłoni był za to guzik od koszuli Barbary.
Jej spojrzenie.
Twarzą w twarz.
Patrzyła mu w oczy i (a noc to ocean) oddychała spokojnie. Rozwarła lekko usta, jakby chciała coś powiedzieć… Nie, nie chodziło o „może lepiej to przemyślmy”. Raczej „bądź delikatny i powolny”. Jedynie obserwowała to, co robi Robert. Tylko obserwowała.
Rozpiął pierwszy guzik. Ręka lekko mu drżała, więc ujęła ją. Pocałowała go w czoło (i było to prawdziwe błogosławieństwo przed tym, co mieli za chwilę zrobić) i zbliżyła się. Kolejny guzik rozpięty. Jezu, jakie to było proste. ściągnął z niej koszulę, położył delikatnie obok. Barbara miała na sobie najzwyklejszy na świecie, biały stanik. żadnych koronek, żadnych prześwitujących elementów. Zwykły stanik, pod którym pulsowało gorące ciało… również znalazł się obok niedaleko koszuli. Robert nie dotykał jej piersi. Widział je w poświacie gwiazd, lecz nie chciał się śpieszyć. Po co, do cholery? Patrzył cały czas w te spokojne, skupione oczy. Nawet w takiej chwili chciał, by Barbara czuła się bezpiecznie. Tak, był podniecony i to okropnie – aż bolał go członek przebijający się przez spodnie – lecz, Bóg jeden wie jak, ale ani razu nie przestawał powtarzać w kółko w myślach: Barbara, Barbara, Barbara; i tylko to się dla niego liczyło.
Ona.
Bawełniane majteczki ześlizgnęły się z niej gładko. Westchnęła cicho. Pomogła rozebrać się Robertowi, a potem… Kochali się jak dwie fale na oceanie. Twarzą w twarz, pocałunek za pocałunkiem. Najpierw dotykali się, by zapamiętać wszystko dokładnie, każdy centymetr ich ciał. Trzymali się za ręce, gdy zaczęło się na dobre… kołysał ją delikatnie, spokojnymi ruchami. Prężyła pod nim brzuch, oddychała głęboko i wiedziała, że nigdy już nie będzie lepiej. Emocje i ten dziewiczy strach jaki jej towarzyszył, zaczęły się topić i rozpływać; wokół unosił się woń rozkoszy.
Postanowili począć dziecko i połączyć się w ten sposób na dobre – tak miała wyglądać wygrana nad wszelkimi przeciwnościami losu. Tym miała być pieczęć ich niewyobrażalnej miłości, tak nagłej, tak spontanicznej.
Dziecko.
Nasze dziecko – szeptał Barbarze do ucha, gdy już skończyli.
- Nasze dziecko – pokiwała głową i całowała go. – To było wspaniałe.
- Wiesz – uśmiechnął się – boję się, że zbyt piękne, by było realne.
- O czym mówisz? – Wygięła brwi i przekrzywiła głowę.
- Nie chcę za chwilę zobaczyć napisów końcowych i wyjść z kina. Albo ujrzeć jak obraz rozmazuje się, nagle otworzyć oczy i dźwignąć się z łóżka w zupełnie innym miejscu.
Pokręciła głową.
- Przestań pieprzyć - zaśmiała się.
- Przecież już skończyliśmy? – zarechotał i oberwał szturchańca w ramię. Przytulił ją mocno i rozmawiali o czymś pod kołdrą. W pokoju cisza panowała tylko przez chwilę. W oknie widać było miasto pogrążone w mroku, gwiazdy tlące się na niebie. Głogowskie gwiazdy, nieco inne dla Barbary, niż te, które widziała na niebie w swoim otoczeniu. Głogów, Głogów, Głogów, to były mury, uliczki i chodniki Roberta, wokół rozciągała się mozaika bloków, parków, miejsc, które tak dobrze znał ten chłopak. A jednak… jednak czuła się tu bezpiecznie. Dom, pomyślała w którejś chwili. Jeśli mój dom ma jakieś granice, to one tutaj nie leżą. Są dalej. O wiele dalej.
Niedługo każde miejsce miało stać się opuszczonym domem. Jałową ziemią. Lecz skąd mieli o tym wiedzieć? Tej nocy królowały głębokie oddechy i nieopanowane ruchy, odgłosy pocałunków i coś jeszcze… coś, co brzmi jak…
Proszę… jeszcze.
Noc spełnionych próśb trwała wiecznie.
3
Kałuże białego ognia migotały daleko na horyzoncie rozlane wzdłuż autostrady. Koła forda cicho szurały po asfalcie, gorące powietrze świszczało w szparze opuszczonej szyby po stronie kierowcy. Na najniższej głośności Rey Charles śpiewał Hit the Road Jack! . Krzyżyk pod lusterkiem kołysał się. Mimo braku wiary, Robert nigdy go nie zerwał; nie chciał urazić ojca. To on go tu powiesił. Bóg czuwa na podróżnikami – mówił, i choć słowa te straciły znaczenie dla chłopaka, krzyżyk został. Medalion o który jakby się wspierał (Robert nie odczuwał symboliki losu – Jezus wspierający się o matkę) - też. Dwa ślady po umarłym „kiedyś”.
Robert zobaczył w lusterku zbliżające się, czerwone BMW, które po chwili wyminęło ich forda i popruło do przodu, malejąc wśród fal gorącego powietrza jak kurcząca się, wrząca kropla krwi.
- Co cię tak męczy? – zapytał. – Odkąd ruszyliśmy w drogę, nie odezwałaś się ani słowem. – Obejrzał się i znów spojrzał do przodu.
- Zastanawiam się, czy wzięłam to, co trzeba.
- I tylko to?
Milczała przez chwilę.
- Nie, nie tylko – zaśmiała się i dodała z powagą: - przecież wiesz. Widzisz wszystko.
- Więc co się dzieje?
Poczuł jej dłoń na ramieniu.
- Boję się – powiedziała. – Po prostu się boję.
Wydarzenia im sprzyjały – rodzice Roberta (z którymi jak dotąd mieszkał) wyjechali na tydzień do dalekiej rodziny w Gdańsku. Nie zaplanował tego jednak; nawet jeżeli byliby w mieście, przyjąłby Barbarę do domu i przedstawił im jako osobę, z którą chcę być. Z całkowitą pewnością wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej… lecz jakie to ma znaczenie? żadne. Kolejny uśmiech od losu tylko utrwalał go w tym, że dobrze robi. Postanowił zabrać Barbarę na działkę, którą jego ojciec kupił kilka lat temu w pobliżu małej miejscowości Sulechów; kilkanaście arów z przytulnym domkiem w otoczeniu gęstego, cichego lasu. Idealne miejsce do przebywania w dwójkę. Magiczna liczba dwa, z której wynikało coraz więcej.
Według szczęśliwego zakończenia dwójka miała przemienić się w trójkę.
Możliwe, że wczorajszej nocy Barbara mogła nie zajść w ciążę, lecz to niczego nie zmienia. Tak sądzę. Jeśli nie zaszła, to zajdzie… To już się zaczęło. Nic tego nie zatrzyma.
- Czego się boisz? – zapytał, przerywając swoje zamyślenie.
- Boję się właśnie tego, czego nie widać. – Zamilkła na chwilę. - Chodzi mi o przyszłość.
- Uważasz, że się nie uda? Bo nie uwierzę w to. Nikt by mi nie wmówił, że jesteś zdolna choćby do malutkiego, mikroskopijnego pesymizmu. To nie w twoim stylu.
Te słowa jakoś rozgrzały chłód, jaki odczuwała w sercu. Potrafiła błyskawicznie uwierzyć w ich sens. Czy to jest oddanie i pasjonowanie się drugim człowiekiem? Doszukiwanie się w każdym jego słowie i czynie czegoś wspaniałego? Bo to rzadkość. Nigdy się tak nie czuła. To była ta iskra, która wznieca każdy większy pożar w ludzkim sercu. Idziesz do przodu, na oślep, bo czujesz ciepłą dłoń ukochanego. Robert mówił „będzie dobrze” i, do cholery! musiało być dobrze. Po prostu musiało, bo…
…bo Robert w to wierzy. Nie. ON to wie.
- Wiem, że będziemy ze sobą – powiedziała i uśmiechnęła się w sposób, który ukrywał zamyślenie. - Boję się tego, jak ciężko nam będzie z utrzymywaniem tego związku.
Robert pokręcił głową.
- Za dużo myślisz, kruszyno.
- Chyba masz rację. – Naprawdę w to uwierzyła.
Minęli małą wioskę i jechali teraz pod górę, wjeżdżając w gęsty las. Zmierzali do przodu. Sunęli w stronę przyszłości nagrzaną słońcem, gładką jak stół drogą, migoczącą plamach światła. Drogą 319.
4
Pięć dni później Robert budzi się wypluty z ust sennego koszmaru. „Wypluty” to idealne porównanie, bo spływa z niego – niczym gorąca, lepka ślina bestii – pamięć każdego obrazu, który ujrzał we śnie. Pustka. Gdy tylko otworzył oczy, od razu zapomniał to, co było tak przerażające.
Skupia się na uspokojeniu oddechu. Czuje, że jest spocony i że… Jezu, niech nikt mi tylko nie mówi, że zlałem się do łóżka, myśli, podnosząc pościel i patrząc między nogi. Całe szczęście nie. To pot, cholerny pot, który namalował na pościeli ciemną, cuchnącą odbitkę skręconego lękiem ciała. Robert bierze głęboki oddech i patrzy na bok, gdzie leży jego dziewczyna. Jego przyszła żona.
Barbara śpi z twarzą wbitą w poduszkę, jej jedna ręka zwisa nad podłogą przerzucona nad oparciem fotela. Smukłe, delikatne palce rzucają długie cienie na powleczoną błękitną poświatą podłogą. Cienie przywodzą na myśl odnóża gigantycznego, zmutowanego pająka.
Czyżby koszmar trwał dalej?
Nie, nie, uspokój się.
- Napiję się czegoś i położę się z powrotem – szepcze Robert, a jednocześnie myśli: co to było? Co mnie…
Goniło?
To słowo… jakiś obraz prawie powrócił. Słowo – niczym ręka zapomnianego trupa nagle wznosząca się nad lustrem wody, jakby właściciel chciał dać znak: jestem, zaraz ujrzycie moją twarz i przypomnicie sobie wszystko! Wszystko!
Makabryczna myśl: spociłem się tak, bo… bo biegłem co sił w nogach, bo coś chciało mnie dorwać – jest dziwnie prawdziwa. Intuicja, teraz odzywa się intuicja. Och, ty idioto, to był tylko głupi sen! – pociesza się w myślach Robert i po cichu wstaje z łóżka. Drepcze do kuchni, a jego cień przez chwilę zlewa się z cieniem palców Barbary (odnóża zmutowanego pająka). Chłopak słyszy, jak jego stopy przylepiają się do zimnych płytek i odlepiają się, jakby dolna połowa ciała należała do jakiegoś obślizgłego gada. Jezu, otwieram czyjąś lodówkę tak, jakby była moja – Robert na chwilę odrywa się w myślach, zdobywając się na wyobrażony śmiech i dobre samopoczucie. Oszukuje się, ponieważ…
…czuje, że coś jest źle.
A może to, co mnie goniło wciąż gdzieś tutaj jest? – zastanawia się wyciągając wilgotną, plastykową butelkę z wodą mineralną. A może…
- Nie, to absurd. – Kręci głową, odkręca butelkę i pije. Czuje chłód ogarniający gardło, spływający coraz niżej, i niżej. Uśmiecha się w ciemnościach, lecz wcale nie musiałby widzieć w lustrze jak to wygląda; uśmiecha się na siłę, ogarnięty jakimś podświadomym lękiem próbuje poczuć się dobrze. Swobodnie i lekko. Bezpiecznie.
Odstawia butelkę (przez chwilę jego twarz znów oświetla zimne, białe światło żarówki wewnątrz) i zamyka lodówkę. Gdy wraca do łóżka, w połowie drogi nawiedza go wspomnienie:
- Jak to ukryć, jeśli nie urodzę dziecka? – pyta zdenerwowana Barbara. Jej głos dobiega z tyłu. Robert przenosi tam spojrzenie i widzi dziewczynę na… tylnym siedzeniu naszego forda. Krajobraz za oknem przesuwa się dosyć szybko, prędkościomierz krzyczy: dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę! Silnik warczy gniewnie, jakby odczuwał to samo, co Robert. Lecz co to jest, a raczej, co to było za uczucie?
Złość.
- Po prostu możemy ukryć to, że ze sobą jesteśmy. Nie rozumiesz? Czy to takie trudne? – pyta Robert z przeszłości.
- Nie chcę żyć jak jakiś szczur, tylko dlatego, że…
- No? że co?! – Robert na dłuższy czas odrywa wzrok od drogi i patrzy lusterko, w którym widzi oczy Barbary.
- Tylko dlatego, że…
5
…zakochałam się w szczeniaku! – krzyknęła Barbara.
Robert pokręcił głową, wciąż patrząc w lusterko.
- Dodaj jeszcze, że od dłuższego czasu cisnęło ci się to na usta – powiedział.
- Możliwe!
Zapadła długa cisza. Kolejna żółta tablica z napisem: 319 liznęła po kolei obie szyby po prawej stronie samochodu i pomknęła w dal. Silnik wciąż warczał, a Robert nerwowo wystukiwał palcami na kierownicy jakąś melodię. (To „Hit the Road Jack” – pomyśli Robert w przyszłości, stojący w pogrążonym w cieniu pokoju gościnnym obcego człowieka). żółtą tablicę z numerem drogi po chwili pogoniła kolejna, zielona, z białym nadrukiem: STARE STRZąCZE.
- Posłuchaj… - zaczął Robert.
- Nie, to TY posłuchaj. Nie będę okłamywała otaczających mnie ludzi, rozumiesz? Nie wymagaj tego ode mnie.
- Ja tylko...
-„…głośno myślałem”? Daruj sobie takie pomysły.
Czuł się źle. Pierwszy raz się kłócili i każde słowo miało niezwykle gorzki smak. Pierwszy raz… po prostu muszę to jakoś przecierpieć i będzie dobrze, pomyślał Robert.
- Zrozum, że ja po prostu jestem gotów zrobić wszystko, by być z tobą. Nawet stać się kłamcą i oszustem. Rozumiesz?
- Każde kłamstwo w końcu wyjdzie na jaw –stwierdziła zimno Barbara. Robert nigdy nie słyszał takiego tonu jej głosu. Zupełnie, jakby mówiła tępemu głupkowi: pieprzona ziemia krąży wokół słońca. Rozumiesz? Ziemia wokół słońca, a nie na odwrót.
Obejrzał się na nią i ujrzał, jak patrzy w okno i… chyba zbierało jej się na płacz. Dotknął jej kolana. Ku zdziwieniu Roberta – strąciła jego dłoń.
- Mam ochotę powiedzieć „zawróć” – szepnęła.
- Zawróć – powtórzył w zastanowieniu. – A potem „zapomnij” i „odejdź”? – Głos mu się załamał. Poczuł chłód strachu, gdy oczekiwał odpowiedzi. Nie chciał usłyszeć potwierdzenia. Nie, Jezu, tylko nie to.
Odpowiedzi nie było. Tylko świat za oknem, ledwo żywy i sprażony lipcowym słońcem.
- Mam zawrócić? – zapytał, znów patrząc w to cholerne lusterko.
- Nie – powiedziała.
- Nie – powtórzył kiwając głową, jakby mówił „tak”. I znów milczeli.
6
- To chyba był właśnie ten sen – mówi cicho Robert, siedzący na łóżku obok skulonej Barbary. Obrazy i dźwięki, tak zniekształcone i rozmazane nie mogą być przeszłością. Byłyby wyraźniejsze, gdyby przedstawiały prawdę. A jednak… jednak Robert czuje, że jest zupełnie inaczej.
Co mnie goniło?
- Nie mam pojęcia. – Rozmawia z samym sobą.
Nagle czuje w powietrzu dziwnie znajomy zapach. Pociąga nosem i zastanawia się, co to u diabła jest? Wokół robi się dziwnie parno, Robert mruży oczy.
Woń tapicerki jego forda. Tak. To na pewno ona.
Dopiero teraz dociera do niego cykanie zegara, który, zdaje się, wcześniej nie działał? Albo działał, lecz pogrążony w myślach Robert nie zwracał na to uwagi. Czarna wskazówka przeszywa godzinę czwartą nad ranem. świt blisko. Coraz bliżej z każdym tik-tak. Tik. Tak.
Robert zakrywa twarz dłońmi, przez wąskie szpary między palcami widzi pocięty obraz pomieszczenia, w którym się znajduje. Słyszy dźwięki, które dobiegają... z innego miejsca. Z innej rzeczywistości. To chyba szum silnika.
Głęboki oddech. Robert oblizał spękane wargi i opuścił dłonie, otwierając szeroko oczy.
Tik…
7
…tak.
- Co mówiłaś? – zapytał zdziwiony Robert.
- Nic. Zupełnie nic – odpowiedziała Barbara.
Wyjechali z pomiędzy gęstwiny leśnej jakieś dziesięć minut temu. Robert włączył zwykłe radio (miał już dość płyty audio Charlesa) i słuchał prognozę pogody na najbliższy czas. Przepowiadano ulewne deszcze do końca tygodnia. Niech pada, pomyślał. Najwyżej będziemy siedzieć na piętrze pod ciepłą kołdrą, słuchając jak ulewa dudni o dach. Barbara kocha deszcz. Kiedyś zadzwoniła i powiedziała, że u niej pada, i że tańczy na pustej ulicy. Tak po prostu. Jesteś szalona, pomyślał, lecz samego siebie uznał za jeszcze większego szaleńca, bo żałował, że nie może jej w tym towarzyszyć. Brakowało mu takich chwil i nic w tym dziwnego – każdą szarość człowiek pragnie przybrać w jakieś inne barwy. A jego życie było włośnie jednym, wielkim, szarym tworem matki natury. Często frustrujące. I niesprawiedliwe – jak sądził, lecz jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że życie nigdy nie jest sprawiedliwe. Dosłownie w żadnym wypadku.
Zapamiętał tamten dzień, tamten telefon. W tle głosu Barbary usłyszał w wyobraźni Dancing In the Rain i pomyślał: po co komu Bóg, skoro można wierzyć w magię? Nie wiedział, że nadejdzie jeszcze taki moment w jego życiu, że zacznie nawoływać tego, kogo uznał za wymysł, i błagać o pomoc, o litość. O zmniejszenie bólu, ukojenie ogromnego cierpienia. Po prostu – jak przystało na człowieka – nie zdawał sobie pojęcia z takich rzeczy. Słowo cierpienie był wstanie tłumaczyć jako: uczucie wywołane brakiem dziewczyny, która siedzi na tylnym siedzeniu mojego forda.
- Pamiętasz, jak zadzwoniłem do ciebie, gdy siedziałem na plaży? – Chciał złagodzić to, co przed chwilą się działo. To spięcie, to zgrzytnięcie miedzy dwoma idealnie dopasowanymi kołami zębatymi.
- Tak – uśmiechnęła się. – Jakaś kobieta usłyszała żart, który mi opowiedziałeś, i zaczęła się drzeć, że tutaj siedzą dzieci i też słuchają, że je demoralizujesz, że jesteś chamem i…
- I szowinistyczną świnią! – zaśmiał się. – Zapytałaś mnie wtedy, czy tak brzmi okrzyk szczęścia na mój widok.
- A potem usłyszałam dźwięk torebki uderzającej o twoją głowę. Wiesz, jak to brzmiało? Jak… cholera, jak odgłos galaretki ciśniętej w ścianę.
Zaśmiali się razem.
- Co to był za żart? – zapytała Barbara.
- Nie pamiętasz? – Robert zdziwił się. - Przychodzi facet do lekarza, opuszcza spodnie i pyta: co z tym można zrobić? Lekarz pochyla się, patrzy przed dłuższą chwilę, po czym odpowiada pytaniem: A co się panu nie podoba w pańskim członku? „Jest za duży!” – krzyczy facet. „Jak to, za duży? Ma pan problemy z… wejściem w żonę? Są różne sposoby i preparaty, mogę panu… „ , „Tak, mam problemy z wejściem w… no, od czasu rozwodu”. „A więc nie chodzi o małżonkę? – pyta lekaż”. „Tak, nie chodzi o małżonkę”. „A więc o kogo? Niech mi pan opisze swoją partnerkę…”. A facet mówi: „szafa dwudrzwiowa, wysokość półtora metra. Olcha”!
Barbara zachichotała i szturchnęła Roberta w ramię.
- świnia! – prychnęła.
- Ważne, że cię to bawi.. – Mrugnął do odbicia w lusterku.
- Dlaczego zechciałeś mnie tam zabrać? – zmieniła nagle temat.
- To miejsce… no cóż, jest ciche i przyjemne. W ogrodzie czuć zapach kwiatów, a gdy wyjdziesz na podwórze zaczaruje cię woń lasu, który jest niedaleko.
- I uważasz, że uwierzę w to, że z tego powodu mnie tam wieziesz?
- Nie, nie uważam. – Uśmiechnął się.
- A więc jaki jest prawdziwy powód?
Zamilkł na chwilę. Cmoknął ustami i ciągnął dalej:
- Spędziłem tam sporą część dzieciństwa.
- No i? Chcesz znów stać się małym chłopcem z uległą koleżanką u boku? – Zabrzmiało to podejrzanie ironicznie.
- Byłem zamkniętym w sobie dzieciakiem. Nie miałem przyjaciół, z nikim się nie spotykałem. Po prostu nie ruszałem się z miejsca i… no cóż, przez to źle zapamiętałem ten dom i ziemię dookoła.
- Chcesz tchnąć w niego lepsze odczucia… - zaczęła Barbara.
- …będąc tam z tobą – dokończył za nią i znów spojrzał w lusterko. Oczy, które ujrzał, wyrażały ogromną wdzięczność i emanowały miłością. Emanowały dokładnie tym, co chciał zawieść do wspomnianego domku nieopodal lasu i trzymać tam na tyle długo, by ściany i drzewa nasiąkły zapachem radości.
- Zatrzymaj się, Robercie. Najlepiej zjedź gdzieś na bok w ustronne miejsce. Natychmiast.
- Po co? – zapytał, i obejrzał się do tyłu.
Wyraz twarzy Barbary był wystarczającą odpowiedzią na to pytanie.
8
Robert kładzie się obok żony. Oddycha głęboko, wsłuchany w tykanie zegara. Patrzy w sufit i widzi cienie gałęzi drzew drgające we wszystkie strony; na zewnątrz wieje niespokojny wiatr. Wiatr typowy dla martwego pustkowia. Czasem niesie coś i ciska w okno – drobny kamyczek, pył piasku wymieszanego z ziemią, urwaną część jakiejś rośliny – niczym złośliwy demon, który chce utrudnić zamknięcie oczu i oddanie się pod opiekę krainie snu. Lodówka buczy, zegar tyka, cienie wciąż drgają. Wszystko takie monotonne i… świat na coś oczekuje, bo zamarł w powtarzaniu w kółko tych samych rzeczy. O tak, na pewno tak, Robert jest tego pewien. Widzi oczyma wyobraźni chmury, które zatrzymały się na niebie, widzi wszystkie puste miejsca, wszystkie te okiennice i drzwi klekoczące z każdym podmuchem powietrza, obijające się o ściany, wyłamujące zawiasy, słyszy dźwięk puszek wędrujących po asfalcie, szelest śmieci wywiewanych ze śmietników, czuje puste spojrzenie reflektorowych oczu każdego niczyjego samochodu. Wie, że gdzieś tam są jakieś zwierzęta, które przerażone (czym, do cholery? czym?!) kryją się w mroku i drżą z zimna. Cały otaczający go świat drży i rozciąga wokół czarne, chude ramiona. Robert czuje się osaczony i zmuszony do zrobienia czegoś. Zmuszony do…
…zamknięcia oczu i dalszego wspominania?
Tak.
Obraca się na prawy bok i obejmuje Ramieniem Barbarę. Nie zdaje sobie sprawy (nie widzi tego), że w tym momencie otwierają się oczy dziewczyny. Otwierają się jak kwiat-drapieżca, oczekujący na muchę, która wpadnie w pułapkę. Puste źrenice zastygają w spojrzeniu rzuconym na przeciwległą ścianę. Nagle Barbara obraca się w stronę ukochanego tak, że stykają się czołami. Patrzą sobie głęboko w oczy, a Robert czuje dreszcze biegnące wzdłuż kręgosłupa. Barbara mówi drżącym głosem:
- Po… po… powiedział, że zapłacimy mu za wszystko.
- Kto? – pyta zdziwiony Robert.
Barbara łapie go za szyję i ściska z całych sił. Jej twarz wykrzywia grymas cierpienia i szaleństwa, usta zaczynają drżeć, do oczu napływają łzy, a cera bieleje, pokrywa się grubą warstwą emocjonalnego pudru.
- Chłopak z bagażnika – łka Barbara. – Tak powiedział… chłopak z bagażnika.
Robert próbuje uwolnić się z uścisku, odpycha dziewczynę od siebie. Krzyczy:
- Przestań! Barbaro, puść! Błagam, przerażasz mnie! Pro…
9
…szę, jeszcze! – krzyknęła mu do ucha i zaparła się nogami o sufit forda’92. Robert, zakleszczony między przednimi siedzeniami, trzymał ją za biodra i wchodził coraz głębiej, i głębiej, i śmiał się, wręcz rechotał w myślach, że, cholera, końca nie widać! Złapała go za szyję i wzdrygnęła się, czując, że już blisko. Wygięła się w łuk, by zagłębił się w niej jeszcze bardziej. Uchwyciła szyję Roberta trochę za mocno, przez chwilę brakowało mu tchu, lecz nie zatrzymywał się, parł do przodu, ocierając jej policzek własnym, szorstkim od krótkich, czarnych włosów.
- Och…
Sam nie wiedział, czy to jego, czy jej westchnięcie. świat zawirował mu przed oczami, chłopak poczuł się lekki, zrozumiał, że zaraz wybuchnie, eksploduje, a wśród myśli zatrzepotały mu błękitne, żółte i różowe skrzydła gigantycznych motyli. Już… za chwilę… za moment…
- Tak!
Udało się, to był szczyt, wierzchołek góry. Usunęli się niżej na tylne siedzenie, dyszeli oboje jak dwie połączone grubym prętem maszyny parowe, muskając się ustami, coraz wolniej i delikatniej. Para uchodziła z nich jak z czajnika postawionego na stopniowo zmniejszanym ogniu. Częściowo nadzy, zakleszczeni w mocnym uścisku milczeli. Zza okien dobywał się cichy szum łąk, wymieszany z wręcz jazgotliwym dzwonieniem ciszy.
Było wspaniale. Jak zawsze, o tak, jak zawsze.
Zetknęli się czołami, wpatrzyli się w swoje oczy.
- Może to głupie - powiedział Barbara – ale seks budzi we mnie optymistkę! – śmiała się przez chwilę zachrypniętym głosem. – Też to czujesz, prawda? Tylko że tobą to kieruje bez przerwy. Ta pewność siebie i gotowość do poświęceń. Ta wiara w…
- Z nas dwojga to ty jesteś wierząca – przerwał jej z ironicznym uśmiechem. – Po prostu wiem, że nic nas nie rozdzieli. Jestem pieprzonym wszechwiedzącym skurwielem i oświadczam wszem i wobec: zawsze będziemy razem! Ta dam! Magia i cuda, proszę państwa, ja wiem wszystko! – Barbarę rozbawiła ta głupia przemowa.
Poniekąd miał rację. Poniekąd…
- Zachowujmy się jak wariaci. – Pocałowała go, nieco dłużej i mocniej. – Zawsze krzywo patrzyłam na uprawianie miłości w miejscach innych, niż sypialniane łoże.
- Podlegałaś sąsiadów? – zarechotał i oberwał szturchańca.
- Nie, głupolu, dobrze wiesz, że mówię ogólnie, o tych wszystkich filmach i artykułach w kolorowych magazynach dla kobiet.
- A więc, wracając do meritum sprawy, zawsze uważałaś, że seks w plenerze to…
- To coś niegodziwego, wyuzdanego i głupiego w jakiś… zwierzęcy sposób.
- A więc oświadczam, że przed chwilą zrobiłaś coś takiego.
- Tak, wiem, i… muszę przyznać, że…
- że?
- że tobą zrobiłabym to nawet w kradzionym kajaku na oczach właściciela! – To nie był głupi żart, bo jakkolwiek to zabrzmiało, było szczere . Prawdziwa miłość nie zna granic, nic dodać, nic ująć, i to była prawdziwa miłość. Bezmyślna, szalona i, jak stwierdziła Barbara, czasem zwierzęca. Amen.
Robert zaczął się śmiać.
- O co chodzi?
- Ja… ja… - nie mógł z siebie wydusić dalszego ciągu, rechotał z twarzą wtuloną w jej drobne, ale kształtne piersi.
- Ja… zaklinowałem się miedzy tymi cholernymi siedzeniami! – ryknął jeszcze głośniejszym śmiechem. – I nie mogę się ruszyć! I wiesz, coś śmiesznego przyszło mi do głowy…
- Co? – zapytała wiedząc, że zaraz usłyszy totalną głupotę.
- Mój mały ma teraz większe pole do manewru niż obie nogi, które wplotłem w kierownicę!
- świnia! Okropna świnia! – Jak zwykle śmiali się razem. I całowali, jednocześnie próbując przenieść się w całości na tył samochodu. W końcu udało się i leżeli przez chwilę (w nieco niewygodnej pozycji). Potem zaczęli się ubierać i zerkali na siebie, figlarnie, ciekawsko, jak dwójka dzieciaków, która widzi się pierwszy raz i chce przejść z „cześć, jestem Robert, a ty?” do „Wejdźmy na drzewo i zróbmy coś szalonego!”. Szczęśliwi. Byli po prostu szczęśliwi.
Gdy znów zasiadł przed kierownicą, wciąż zerkał w lusterko, wyłapując każdy jej szerszy uśmiech. Wciąż zaczerwieniona, żywsza niż wcześniej, ba! wciąż podniecona. Pokręcił głową i przekręcił kluczyk w stacyjce.
Ford escort’92 znów wrócił na drogę 319 i miał z niej już nigdy nie powrócić.
10
- Uspokój się! – krzyczy przerażony Robert i zrywa się z łóżka. Sapie, jakby przeżył pojedynek z zapaśnikiem. Patrzy na obsypaną włosami (lepiącymi się od łez) twarz, która raz jest bez wyrazu, a zachwalę ukazuje strach, paniczny, śmiertelny strach, od którego przepalają się bezpieczniki w mózgu Barbary. Robert patrzy na to, wysyłając pojedyncze sygnały zdziwienia, lęku i troski, lecz ów sygnał nie dociera, jakby radiostacja Barbary zaczęła nadawać na innych falach.
- Co się stało? – rozlega się drżący głos Roberta.
Oczy Barbary robią się żywsze. Mruga powiekami i znów zaczyna płakać.
- Chłopak… z bagażnika… o… o… on zwołał mnie i poszłam tam. Poszłam do samochodu i rozmawiałam z tym pieprzonym dzieciakiem! – krzyknęła Babara.
- Kochanie – Robert na chwilę zakrył usta dłonią, jakby totalnie załamany zachowaniem Babary miał zaraz puścić pawia – on nie żyje, rozumiesz? Ten chłopak jest martwy, do cholery!
- Martwy? – Barbara pyta w sposób, jakby pierwszy raz słyszała to na temat dzieciaka leżącego w bagażniku ich samochodu. Pyta z wzrokiem pełnym niewiedzy i zdziwienia, oraz… niedowierzania. O tak. Te jeszcze niedawno puste oczy krzyczą teraz oskarżycielsko: kłamiesz! Widziałam go, rozmawiałam z nim! Ruszał się i chciał mnie skrzywdzić! On żyje, do cholery! On, kurwa, żyje!
- Tak, martwy! – powtarza Robert.
- On mówił do mnie! Wołał… śmiał się i twierdził, że mu za wszystko zapłacimy. Zapewniał mnie, że będziemy cierpieć.
I dotrzymał obietnicy, pomyślał Robert. Właśnie cierpimy, właśnie przeżywamy szok i szaleństwo.
Zbliża się do Barbary, niepewnie i ostrożnie, jakby zaraz miała się na niego rzucić. Po chwili siada obok, a potem słychać już tylko szum pościeli, łkanie dziewczyny i odgłos nagłego, desperackiego uścisku, jakby żegnali się przed pójściem w dwie różne strony, gdzie czeka na nich rozdwojona śmierć.
Zza zasłoniętych okien wypryskują pierwsze jęzory porannego światła, cienie wydłużają się i przechylają w jedną stronę, niczym osprzęt przewróconego przez sztorm statku. Dzieje się to niezwykle szybko, jakby najpierw była jeszcze noc, a potem ktoś nagle zapalił gigantyczną żarówkę. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. Oczy Roberta, błądzące wśród rudych włosów Barbary zamykają się, usta chłopaka szepczą czule:
- Spokojnie… już dobrze, jestem przy tobie. To był jakiś koszmar i już minął. On nie żyje, moja malutka. Już dobrze… to był tylko zły sen.
Jednak Robert podświadomie czuje, że w jakiś sposób kłamie. Czuje, że jego dziewczyna przeżyła coś naprawdę, jednak Robert nie jest w stanie tego pojąć. Nie jest w wstanie pojąć niczego.
Otwiera oczy i pośród kępy ognistych włosów dziewczyny widzi…
11
…drogowskaz wskazujący na prawy odnóg od asfaltowej drogi. Krzydłowiczki – głosił. Po chwili zniknął, a Robert i Barbara ujrzeli mieniące się złotem pola zbóż po obu stronach drogi. Za chwilę po prawej pojawi się stacja benzynowa (którą odwiedzą w innym teraz), lecz miną ją. Mają pełny bak, nie ma potrzeby się tutaj zatrzymywać. W radiu słychać Ticket to haven zespołu Dire Straits i Robert był pewien, że to nie przypadek. Tak, oboje mamy pieprzone bilety do nieba - pomyślał i po chwili dodał ironicznym głosem umysłu: o ile takowe istnieje. Spojrzał do tyłu na Barbarę, która oparła głowę blisko szyby i, pomalowana przed blask dnia najróżniejszymi odcieniami koloru pomarańczowego, patrzyła na przelewający się świat.
O tak. Ona wie, gdzie jest niebo. Zaprowadzi mnie, jestem tego pewien.
Po chwili Dire Straits zamilkło, zastąpione przez (zawsze modną) Madonnę. Kobieta, która zawsze udowadnia, że jeśli-tylko-chce-to-wciąż-może zaczęła śpiewać Hung up zaczynające się przyśpieszonym tykaniem zegara.
Tykaniem zegara. Szybkim tik-tak-tik-tak-tik-tak!
Tik…
12
…tak.
Zegar tyka szarpiąc się z ciszą. Robert patrzy w oczy Barbary.
- Sądzisz, że to był tylko sen? – pyta dziewczyna.
- Tak, na pewno tak. Niedługo zapomnisz, nie martw się. – Po prostu sam nie wierzy w to, co mówi. Wie, że Barbara nie zapomni tego, co widziała tej nocy.
- Chodź, umyjmy się i zróbmy coś do jedzenia, dobrze?
Rudowłosa niepewnie kiwa głową. Gdy bierze prysznic, zamyślony Robert krząta się w kuchni. Ręce mu drżą, co chwila podnosi głowę i nasłuchuje, bo jest pewien, że zaraz rozlegnie się krzyk Barbary. że zaraz dziewczyna wybiegnie naga z łazienki i zacznie wrzeszczeć, że widziała coś w lustrze, że coś dotykało ją pod prysznicem. Pokaże czerwone smugi na ciele, drżącym głosem zapyta: „Boże, widzisz to? Robert, powiedz, że to widzisz!” A on nic nie będzie widział, bo… bo ona oszalała?
Przestań tak myśleć! Przestań, do ciężkiej cholery!
Robert potrząsa głową i znajduje suchy, ale jadalny chleb. Kroi wielkie pajdy, w lodówce znajduje masło i paczkowany ser. Nalewa wody do czajnika (słyszy buczenie hydroforu w pomieszczeniu za jedną ze ścian łazienki). Nastawia na gaz, wcześniej nerwowo szuka zapałek. Oczywiście, pudełko wypada mu kilka razy z rąk na podłogę. Niech to cholera, myśli, gdy w końcu udaje mu się rozpalić jedną i podstawić pod niewidzialny język gazu. Potem stoi przed kuchennym oknem. Widzi wysoki, odlany z cementu płot z obu stron obrośnięty gęstym, ciemnym żywopłotem. Zza liści dostrzega mały kemping w sąsiedztwie, a przed nim rozstawiony, dmuchany basen zalany wodą. W niej dostrzega pełno liści i martwych much, pająków i innych owadów dryfujących na powierzchni. Wokół basenu walają się zabawki - piłki, przewrócone rowerki, dwie lalki i karabin zrobiony z mocnej i sztywnej gałęzi. Nieopodal stoi stolik zastawiony filiżankami z kawą (a w niej pewnie kolejne mini-cmentarzyki dla robactwa). Wszystko opuszczone w pośpiechu, martwe i coraz bardziej cuchnące. No tak - myśli Robert - pstryk! I wszyscy zniknęli.
Czajnik zaczyna gwizdać, więc chłopak wyłącza gaz i robi kawę. Potem niesie wszystko na stół w pokoju gościnnym, siada i przez parę unoszącą się z dwóch żółtych kubków obserwuje w oczekiwaniu drzwi łazienki. Przez żółtą szybę widzi rozmazane ciało Barbary. Po chwili klamka opada ze szczęknięciem, a w szparze Robert dostrzega Barbarę opatulaną w czerwony ręcznik.
- Chodź, zjedz ze mną i wypij kawę – mówi Robert.
- Zimno mi.
- Mam tu bluzę, nakryję cię.
Po chwili on pije kawę, a ona siedzi zamyślona, wpatrzona w jasny, wiśniowy blat stołu.
- Jezu, Barbaro… - Robert łapie dziewczynę za rękę. – Spójrz na mnie.
Gdy dziewczyna spełnia prośbę, Robert mówi:
- Zjedz i napij się. P r o s z ę.
Rudowłosa kiwa głową i zaczyna gryźć kanapkę z żółtym, dziurkowanym serem.
- Już mi lepiej, naprawdę - mówi, i Robert czuje, że mimo tego, jaką ma minę (zmęczoną i pozbawioną jasnych emocji) nie kłamie. – To było…
- Nieważne, jakie było. Nie myśl o tym. Jestem z tobą i nic ci się nie stanie. Kocham cię, pamiętasz?
Nareszcie się uśmiechnęła, myśli Robert. Jezu, czuję się, jakby robiła to milion lat temu.
- Pamiętam… - odpowiada Barbara.
- I tego się trzymaj. – Robert pociąga ostatni łyk kawy i przypomina sobie, jak matka mówiła mu, że najpierw powinno się popijać śniadanie herbatą, a dopiero potem pić kawę, zagryzając ją jakimś ciastkiem. No tak… zasady, zasady. Pieprzyć zasady. – Jesteśmy w złej sytuacji, wiem o tym, zdaję sobie z tego sprawę. To wszystko jest dziwne i przerażające. To wszystko jest… obce. Ale musimy dać sobie radę. Niedawno natknęliśmy się na znak po żywym człowieku, więc bądź dobrej myśli. Jeśli wszystko się dobrze potoczy, to do naszej kampanii dołączy mężczyzna z dzieckiem.
- Jeżeli wszystko się dobrze potoczy…
- Dokładnie. I tak właśnie będzie, obiecuję ci to.
Znów się uśmiecha. Ceni każdą z jego obietnic, wierzy w każde słowo, mimo wszystkiego. Nawet mimo tego, co widziała (albo nie widziała?) tej nocy, mimo tych rąk, które poczuła na nogach, tych lodowatych, pustych oczu zerkających z dna bagażnika forda, mimo tego, co słyszała, głośno i wyraźnie wypowiedziane z ust…
Och, dosyć! – myśli Barbara. Dosyć! Nie wracaj do tego, bo zwariujesz, Barbaro Stanicka – zaciska kurczowo ręce, gdy krzyczy na siebie w myślach.
- Przejdziemy się po okolicy? – pyta Robert.
- Tak, to dobry pomysł. W dzień tak – mówi Barbara.
- Może znajdziemy miejsce, w którym naładujemy tą komórkę. – Robert dopiero teraz przypomina sobie o aparacie, który leży niedaleko w zasięgu ręki.
- Racja. – Barbara uśmiecha się. – To tak ważna rzecz, a zupełnie o tym zapomniałam.
Przez chwilę jedzą jeszcze i piją, pogrążeni w myślach, potem ubierają się i na jakiś czas opuszczają dom Adama Rolewicza – człowieka, który podsyca ich nadzieję na to, że jeszcze wszystko będzie dobrze. Komórka rusza wraz z nimi, ukryta w prawej kieszeni spodni Roberta.
13
Potem idą środkiem jezdni, trzymają się za ręce. Podobni do przerośniętych Jasia i Małgosi ustawionych na wylanej asfaltem ścieżce prowadzącej do opuszczonego, betonowo-szklanego lasu miną zaraz zamknięty kościół, murowaną stodołę, której drewniane okiennice klekoczą na wietrze (śmieci wędrują z jednej strony ulicy na drugą) i zatrzymają się przed domem wyglądającym zupełnie jak z bajki. Ramy okien i drzwi wejściowych pomalowane są na czerwono, ściany mienią się jaskrawą zielenią. Pod dachem pochylonym ku podwórzu zawieszone są drewniane rurki obijające się o siebie. Ten miarowy dźwięk słychać tylko tutaj, naprzeciwko tego niezwykłego domu, a wszędzie indziej panuje martwe milczenie. Te ciche stuk, ding oraz cyk brzmią jak zaklęcie. Przed domem jest mały stawik, w którym unosi się na wodzie kilka sztucznych gęsi. Od strony płotu, przed stawem stoi drewniany wiatrak sięgający Robertowi do pępka. Wokół modelu gromadzą się bezbarwne, uśmiechnięte ludzki i prostych, cylindrycznych kształtach. świętują, myśli Robert. Małe skurwiele świętują sobie. Po przeciwnej stronie, za stawem jest ławeczka małych rozmiarów, a na niej ustawione (i chyba przymocowane na stałe) dwie figurki ustawione tak, by wyglądały, jakby stykały się kanciastymi, ociosanymi z drewna ustami. Obok domu jest ogród pełen róż, wszystkie kwitną. Na tle czerwonych pąków stoi niezwykle wysoki, ubrany w postrzępione łachmany strach na wróble. Zarówno Robert i Barbara, patrząc na niego, czują, że jest jakimś nieproszonym gościem.
Robert podchodzi bliżej do niskiego, pomalowanego na złoto płotu, by przyjrzeć się strachowi. Widzi gałęzie wystające z rękawów dziurawego płaszcza, przypominające niezwykle chude i osmalone ogniem kości dłoni. Strach nie ma nóg i dopiero teraz Robert widzi, jak potępieńczo zwisa, kołnierzem zaczepiony o jakiś pal za jego plecami. Spojrzenie chłopaka wędruje wyżej, wzdłuż czarnych guzików (wszystkie zapięte) i zatrzymuje się na twarzy stracha. To z czego wykonano głowę jest niewidoczne, ponieważ przód zasłaniają gęste włosy (a raczej ich imitacja, zrobiona z jakichś pociętych pasków czarnej szmaty). Robert przekrzywia głowę w zastanowieniu, tymczasem Barbara patrzy na okna domu, wsłuchana w
(stuk)
świst wiatru wędrującego ulicą.
Do Roberta nie dociera szept jej zdziwienia, tylko (ding) odgłos śliny, którą właśnie głośno przełknął. Stuk. Ding. Cyk. Na niebie przetaczają się kolejne, ciemne chmury podobne do wczorajszych, i narzuta cienia połyka świat od strony domu, z którego tutaj przyszli. Granica pomiędzy jasnością dnia a szarą, ponurą strefą przesuwa się wzdłuż ulicy i dociera do Roberta i Barbary. Wiatr wieje mocniej, a wszelkie odgłosy (stuk! Ding! Cyk!) robią się wyraźniejsze i groźniejsze. Sztuczne gęsi dygoczą w stawie, dzwonki zawieszone pod dachem domu biją o siebie coraz szybciej (stuk!), gdzieś z tyłu szeleszczą drzewa. Robert czuje to coś, ten dreszcz spływający w dół jego ciała i wie, że za chwilę ujrzy coś…
Guzki w p&#