
***
Pocztówki z Włoch
Kiedy otwierasz oczy, na chwilę oślepia cię poranna jasność i nieświadomie wyciągasz do niej ręce, chcąc uchwycić uciekającą świetlistą nitkę, którą była zszyta tkanina snu. Brzęczenie muchy, obijającej się miarowo o rozgrzaną szybę, rozbrzmiewa czystym echem w pustych pokojach, wypełnionych białą pianą falujących firan, które rozstępują się, gdy przechodzisz przez rozległe przestrzenie. Zapach kwiatów pomarańczy, powoli sączy się przez uchylone okna wraz z poranną bryzą, a z nadbrzeżnego targu dobiegają przytłumione nawoływania przekupek, które rozpostarłszy swe spódnice na kamiennych szczątkach toskańskich kolumn, gdaczą nad koszami pełnymi świeżych ryb. Słyszysz też oddalający się warkot furgonetki ze świeżym pieczywem, zanikający między chłodnymi ścianami kamienic, okalających zwartym pierścieniem wzgórze, na którym zostało wybudowane miasteczko.
Mijasz samotny zegar wiszący na ścianie pustej jadalni, gdzie stoi tylko masywny dębowy stół, a podłoga zarzucona jest wymiętymi gazetami, które cichutko szeleszczą pod twoją stopą. Każdy krok upewnia cię iż nie śnisz, że jednak istnieje takie miejsce na świecie, gdzie powietrze pachnie morzem i kwiatami, a rozsuwane drzwi wpuszczają do przestronnych wnętrz krzyk mew, szum fal oraz promienie słońca, które powoli cię wchłaniają i w cudowny sposób stapiasz się z widokiem, który do tej pory widziałaś tylko na pocztówkach.
***
Jaskrawe światło odbija się od licznych pierścionków zdobiących pulchne dłonie Marii i rozleniwiona, przyglądała się hasającym po ścianach, świetlnym zajączkom.
- Miała pani wielkie szczęście, trafiając właśnie do nas. W pobliskich miasteczkach nie lubią obcych i miałaby pani kłopoty nawet z wysłaniem listu, nie mówiąc już o kupnie domu. Tam się nie szanuje ludzi. Ale cóż się dziwić, oni tam w Paggielita czy w Santa Trimioli to prostaki nieobyte. Zabunkrowani w swoich pobielonych ruderach, nie chcą nosa wyściubić i zobaczyć jaki świat jest piękny. A przecież Bóg tak się napracował, żeby poskładać ziemię do kupy, że nie docenienie jego dzieła to grzech śmiertelny. Hołota. Niech się pani nie dziwi, że ja tak emocjonalnie o nich mówię, ale jeden z tych drani chrzestną mi rozdziewiczył i to dokumentalnie, bo dzieciak ma przyjść na świat we wrześniu. że święta Panienka takich nie skarze, to ja się dziwie. Ja na jej miejscu to piorunem po łbie bym dała, jeden raz, a drugi, to by się im odechciało cudze dziewczyniska bałamucić. - kule ryżowe powstawały w zastraszającym tempie i cały ich szereg leżał tuż przed jej splecionymi ramionami. Choć widziała grudki nadzienia w luźnych splotach swego swetra, nie chciało jej się wyprostować i zaspanym wzrokiem przyglądała się przysadzistej sylwetce Marii, która lekko niczym nadmuchany balonik, przeskakiwała od masywnego stołu do perkoczących na kuchni garnków. Gdy mówiła oczu jej dziko błyszczały i przyszło jej na myśl, iż wszystkie Włoszki mają w twarzach pewien rys okrucieństwa, który czai się w kącikach oczu i załomach głębokich zmarszczek.
- ... i niech pani nigdy u niej nie kupuje jajek, bo źle pani na tym wyjdzie. Kocham ciotkę nad życie, ostatnią koszulę bym jej oddała, ale jajka to ona ma okropne. Widzi pani ona je karmi tą nową paszą, co ją syn Guiliama rozprowadza. A widomo, na chemii nic dobrego nigdy nie wyrosło, ani się nie uchowało, więc i kury tracą na tym żarciu zdrowie. Ja jej wielokrotnie zwracałam uwagę, ale ona gdzie tam! Słuchać nie chce, każe pilnować własnego nosa i mówi, że trzeba z postępem iść. Ja się zgadzam, w końcu dwudziesty pierwszy wiek do czegoś zobowiązuje, ale są pewne granice. Co jednej sprawie pomoże, drugiej zaszkodzi i tak jest właśnie z tymi jajkami. Ja pani dam telefon do Ireny. To poczciwa kobiecina, a jakie sery ma! Jajka z żółtkami niczym jaskry, a mleko słodkie niczym miód. A wie pani dlaczego? Bo ona krówska wysyła nad urwisko, tam gdzie te ruiny są. Władze tam zabroniły obcym łazić i samochodom zajeżdżać, więc samo wonne ziele tam rośnie. łaciate się tego nażre i potem jak pijesz, to samą słodycz smakujesz, a nie mleko. - kiwała głową i nic nie mówiła, ponieważ zdawałoby się to świętokradztwem. Słowa Marii płynęły nieustanną strugą, niczym liturgia dla ubogich, raz wspinając się na wyżyny wokalnych możliwości tego bóstwa, białej bogini płodności, w której rękach ziarno kiełkowało, a ziemia rodziła. A raz spływając na samo dno akustycznego bogactwa, gdzie tony przybierały żałobne nuty, niosąc ze sobą strach przed jałowością oraz wyschłą śmierć natury.
Kule znikły w przepastnych głębiach garnka, gdzie pryskały rozgrzane litry złocistego oleju i zaczęła pomagać Marii w sprzątaniu, zbierając kolorową mozaikę obierków z porysowanej dębiny i składając miedziane czerepy mis, na jedną stertę w zlewie.
Wiatr szarpał spróchniałymi okiennicami i tarmosił rozwichrzone pędy winorośli, na gwałt wtłaczając je do jasnego pomieszczenia. Musiała sprzątnąć ziemie z przewróconych doniczek, które zleciały z szerokich parapetów, gdy tymczasem Maria nie przestając mruczeć dalszej części swego monologu, zajęła się przygotowywaniem diatali, krojąc cebulę i wycinając gniazda z czerwonych papryk.
Mówiła, słowa wypadały jej z ust wprost pod błyskające ostrze noża, a za oknem rozbrzmiewał nieustający harmider nadbrzeżnych dźwięków i pomyślała, że niedługo powinna pójść na rynek po świeżą rybę na kolację, zanim słońce zagranie dla siebie wszystkie cienie w mieście i uczyni prosty spacer, wyprawa poprzez ceglany piec wąskich uliczek.