How about the power to move you? [grot, obycz, psych] fragm

1
How about the power to move you?









Zaczynając od aroganckiego, pretensjonalnego cynizmu…





Part I





Some of school days





Problemy były odkąd pamiętam. Zawsze tworzyły się wkoło mnie. Czasem bywało ciężko. Całą szkołę się przemęczyłem.

Zawsze uważałem ją za zbędną i nie potrzebną. Matematyka, fizyka, chemia… Matko, jakież to było nużące. Matma mimo że należała do grupy „nużące” to była też w podgrupie „straszne”. Strasznie bałem się nauczycielki, a po za tym nie chciało mi się uczyć tych wszystkich rzeczy. Kolejność wykonywania obliczeń i tym podobne. Najpierw mnożenie czy odejmowanie a potem ułamki? Jakoś tak to leciało. Do dzisiaj tego nie wiem, ale odkąd pamiętam zawsze mi powtarzano, że mam potencjał więc szkoła powinna być dla mnie drobnostką w drodze do bycia kim tylko zapragnę. Dzisiaj wiem, że chodziło im o zawód a nie o wcielanie się w różnego rodzaju postacie takie jak Spiderman czy generał Paton, ale wtedy byłem na etapie bardzo wczesnego nastolatka więc sadziłem że mogę być kim tylko chcę. Nawet generałem Patonem podczas lądowania na Sycylii.





Wszystkie moje babki, ciotki, dziadkowie i wujkowie zachwycali się moim byle pierdnięciem. Kiedyś zmuszono mnie żebym zaśpiewałem kolędę podczas wigilii. Niestety… dokładnie ćwierć godziny trwało zanim każdy członek familii siedzący przy wigilijnym stole po trzykroć powiedział: „ładnie śpiewa, do chóru kościelnego go zapisać”, kierując te słowa do moich rodziców. Starszy brat który zdawał się zauważyć groteskowości tej sytuacji i wiedział jak głupio czuję się w tak niekomfortowej sytuacji rechotał bezmyślnie nie pozostawiając mi cienia wątpliwości że już nigdy nie wydobędę z siebie jakiegokolwiek dźwięku celem śpiewu.





Kiedyś w drugiej klasie zadano nam pracę domową aby narysować na lekcję języka polskiego ilustrację do wierszyka o historii Polski. Spodobało mi się to. Szybko stworzyłem wizerunek strzelającego żołnierza z którego bardzo byłem dumny. Chciałem się nim oczywiście pochwalić. Babcia: „Mój wnusio! Zobacz – powiedziała do dziadka- jak ładnie narysował mamę jak grabi liście.” Dziadek na to: „Masz talent chłopcze! Był byś dobrym żołnierzem, chłopcze”. Dziadek był emerytowanym żołnierzem. Miał uciążliwą manierę mówienia do mnie „Chłopcze”. „Podejdź no chłopcze”; „Gratulacje chłopcze!”; „Przyjedź do nas na wieś, chłopcze. Postrzelamy do bażantów, chłopcze. Chłopcze, one są największe w całym województwie, chłopcze. Nie zmarnuj takiej okazji, chłopcze. Bóg jeden raczy wiedzieć kiedy nadejdzie kolejna taka okazja, chłopcze”; „Chłopcze to”; „Chłopcze tamto”. Szaleństwo.





Myślałem że skoro już mam ten „potencjał” to go wykorzystam. Tyle osób na raz nie mogło się pomylić w ocenie mojej osoby. W czwartej klasie miała być klasówka z kochanej matematyki. Wieczorem przed snem pomodliłem się krótko wymieniając niekończącą się listą próśb i już było zrobione wszystko co niezbędne aby mieć matematykę z głowy, przynajmniej na jakiś czas. Poszedłem do szkoły, zobaczyłem, napisałem i myślałem że zwyciężyłem. Niestety nawet natchnienie samego Ducha świętego nie pomogło mi przemóc bram czeluści piekielnych jakie roztoczyła przede mną matematyczka. Trudno było to wytłumaczyć i uwierzyć że modlitwy jakie włożyłem w ten sprawdzian oraz mój potencjał nie poskromiły bestii. Bynajmniej nie było skrawka, najmniejszego okruszka winy we mnie. Przecież zostało zrobione wszystko co było niezbędne do osiągnięcia sukcesu. Potencjał plus wiara. Chyba wtedy zapomniałem o ważnej rzeczy jaką była praca oraz zaangażowanie.





Pomijając fakt, że ocena jaką wystawiła nauczycielka z klasówki była niesprawiedliwa bo przecież zrobiłem wszystkie zadania to zostałem oszukany przez Boga i całą rodzinę która wmawiała mi przez szereg lat że mam potencjał. Kara wymierzona ze strony rodziców za oceny również była niesprawiedliwa. W końcu byłem niewinny a za złamanie artykułu „ucz się synu, musisz tylko tyle robić, ja z ojcem zajmę się utrzymaniem Ciebie i domu” z niepisanego Prawa Wymagań Względem Dzieci, groziła nieludzka kara. Wyrok tygodnia bez kumpli jaki odbyłem samotnie przesiadując w domu po szkole był stanowczo zbyt surowy. Byłem pewien że jakiś międzynarodowy trybunał sprawiedliwości mógłby taką sprawę potraktować całkiem serio i skazać nieludzkich rodziców, nauczyciela i do tego jeszcze Boga, który nie spełnił moich próśb. Szczęście ich wszystkich polegało na tym że pisanie listów do trybunałów nie było moim ulubionym zajęciem ponieważ za dużo było z tym kłopotów jak dla mnie. Pisanie bez błędów, potem pewnie jeszcze tłumaczenie na inny język. Nie było dla mnie wątpliwości, że gdybym jednak tylko znał jakiś obcy język i odrobinkę wysilił swój domniemany potencjał to cała czwórka oskarżonych: dwoje rodziców, nauczycielka i Bóg, bez mrugnięcia okiem zostali by skazani przez trybunał na coś naprawdę nieprzyjemnego. Na przykład taka kara w której musieli by mi służyć, a ja był bym ich szefem, ale nie do końca życia bo jednak też byli ludźmi tak samo jak ja a ludzką rzeczą jest popełniać błędy więc po pewnym czasie byłem gotowy im wybaczyć błędy. Ale matematyczka mogła od razu z miejsca trafić tam gdzie było jej miejsce. Do piekła. Dla niej nie było wybaczenia.





Ich szczęście wynikało z tego, że byłem tak łaskawy dla członków tego spisku że nie napisałem donosu. Potem niestety nikt nie zauważył mojej łaskawości a wyrok rodziców został na mnie wykonany z zimną krwią. Miałem nadzieję że wszyscy swoje winy odpracują w przyszłości, bo pani od biologii mówiła że w przyrodzie nic nie ginie więc ich winy pewnie też nie zginą i zostanie dokonane zadośćuczynienie.





Nie ma co ukrywać. Za czasów podstawówki więcej czasu spędzałem na boisku i przed domem niż poświęcając się nauce. Gdy wieczorem wracałem do domu to zawsze byłem ubrudzony i podrapany przez krzaki w których razem z kilkoma kolegami z naszej klasy przesiadywaliśmy wyobrażając sobie że to Kwatera Głowna bliżej nie określonych wojsk a my byliśmy generałami. Ja byłem oczywiście Patonem a my planowaliśmy, zdobywaliśmy, niszczyliśmy, tworzyliśmy nowy ład a nikt nas nie mógł pokonać. Często byliśmy bezlitośni i na przykład kazaliśmy wybijać jeńców, albo zaznaczaliśmy na starej mapie europy mojego wujka miejsca w których nasi pachołkowie mieli tworzyć obozy pracy. Najważniejsze w tym wszystkim było to że byliśmy niepokonani. Fajnie tak było. Po za takimi problemami jak gdzie przemieścić wojska podczas zabawy w kwaterę główną albo kto za dwa dni ma stać na bramce w meczu między klasowym nie zastanawialiśmy się nad większą ilością zbędnych rzeczy bo nawet szkołą zbytnio się nie przejmowaliśmy. Jedyne co nam zmywało sen z powiek to matematyka ale od dłuższego czasu jakoś dawaliśmy rade i znosiliśmy ją jakoś łagodnie.





Po Mistrzostwach świata nagle football stał się dla nas najważniejszy a moim marzeniem stało się aby grać zawodowo. Zapisałem się do szkółki piłkarskiej w miejscowym klubie piłkarskim. Niestety nie poszło po mojej myśli więc zacząłem szukać kolejnego spisku. Tym razem do bandy poprzednich sprzysiężonych przeciwko mnie dołączyli trenerzy piłkarscy. Wtedy byłem pewien, że zagrania które kopałem do kolegów z przodu boiska były tak genialne, że niewielu profesjonalistów mogło by się wspiąć na wyżyny swoich talencików i zagrać takimi sposobami piłkę jak ja. Ale niestety było tylko: „Hej kopacz! Dzisiaj zagrasz w obronie” – wołał trener na każdym treningu. Należy zauważyć, że niecodzienne i wyjątkowe „tylko dzisiaj w obronie” ciągnęło się przez ponad sześć miesięcy. Każdy trening w obronie do póki po raz kolejny nie dałem za wygraną przestępczemu procederowi jaki stosowali w stosunku do mnie wszyscy spiskowcy. W tamtym czasie, czasie podstawówki, czasie wspaniałych piłkarskich napastników gra w obronie była największą plamą na honorze każdego młodego kopacza który chciał biegać w koszulkach z nazwiskiem wielkiego ofensywnego piłkarza. Ja musiałem w obronie grać a nawet nie znałem nazwiska najsłynniejszego obrońcy jaki występował wtedy w reprezentacji Anglii. Nawet nie wiedziałem z czyim nazwiskiem mam sobie kupić koszulkę bo napastnicy nie grali przecież w obronie tylko w ataku a koszulki wcale nie były tanie żeby sobie kupować co się chce. Astronomiczne ceny rzędu nawet trzydziestu złotych były dla nas nie osiągalne więc musieliśmy błagać rodziców.





Przez niemalże sześć miesięcy nikt nie potrafił odczytać moich kreatywnych, długich piłek kopanych z jednego końca boiska pod bramkę przeciwnika w nadziei że może coś się zamiesza, ktoś coś kopnie, gdzieś ktoś pobiegnie i padnie gol a moje wspaniałe, przemyślane, profesjonalne zagranie na najwyższym poziomie, będzie wspominane przez trenerów i zaważy na moim powołaniu do kadry na mecz Ligi Młodzików. Mogłem jedynie marzyć o tym że zostanę powołany. Spiskowy system jaki stworzyli rodzice, nauczycielka od matematyki, Bóg oraz trenerzy od piłki nożnej był nie do złamania.





Z czasem klątwa pani od matematyki zaczęła ciążyć nad każdym dniem. O Matko! Gdybym nie miał w sobie chociaż odrobiny odpowiedzialności i nie obawiał się kar rodziców oraz klapsów ojca to z pewnością siedział bym gdzieś poza szkołą podczas krwawej rzeźni Pani Krwawej Szamanki pod wezwaniem krwawego Pitagorasa i Arystotelesa – kimkolwiek oni dla mnie wtedy byli. Gdy z ust, matematyczki słowo po słowu, powoli wypływało zdanie ociekające w całości krwią i pytało natarczywie co dzień „Uwaga. Które z tych informacji są zbędne na tablicy?” to samo z siebie, ilekroć to słyszałem miałem ochotę krzyknąć ze wszystkich sił „Wszystkie są zbędne ty krwawa wiedźmo”. Ona niemalże syczała jak najjadowitszy wąż gdy zwracała się do nas. Osiągnęła w ten sposób to, że ze strachu w klasie nie było ani jednej osoby która sama zgłosiła by się do udzielenia najprostszej odpowiedzi. To skutkowało tym że sycząca matematyczka losowała sobie ofiarę która miała udzielać odpowiedzi. Nie chciałem umierać tak wcześnie za młodu więc modliłem się do Boga spiskowca aby chociaż raz mi darował i to nieszczęście skierował nawet na mojego przyjaciela Piotrka z którym zawsze siedziałem w ławce na każdej lekcji. On prawdopodobnie modlił się o to samo ale miał atut którego ja nie miałem. Bóg nie spiskował przeciwko niemu. Nic dziwnego że byłem najczęściej odpytywaną osobą w klasie jeśli nawet nie w szkole. I na pewno nie było związku między tym a faktem że podczas matematyki robiłem wszystko to czego raczej w mojej sytuacji powinienem unikać. Kółko i krzyżyk, karteczki krążące po klasie w głupich sprawach, gadanie, spanie, rysowanie rzeczy które ogólnie uznawane są za niecenzuralne, a w szczególnie dla mnie smutnych momentach jak na przykład lekcje o twierdzeniu Pitagorasa wyrywałem podwójną kartkę ze środka zeszytu i każdą pojedynczą krateczkę zaopatrywałem w krzyżyk po środku niej a już po lekcji liczyłem zaliczone krateczki. Miałem nawet swój rekord który kilka razy próbowałem pobić ale nigdy się nie udało. Do dzisiaj wynosi on 633 krateczki.





Pani Krwawa Matematyczka była moją zmorą. Najgorszym koszmarem nocnym. Do końca szkoły żałowałem, że nigdy, gdy dzień po dniu, kiedy słyszałem jej ulubione pytanie o zbędnych informacjach, nigdy nie odważyłem się krzyknąć z całych sił swojego przygotowanego za wczas zdania, przekrzywiając moją głowę lekko w prawo jak mega amerykańscy czarni raperzy. Tak krzyknąć patrząc prosto w jej twarz która od boku w kształcie przypominała półksiężyc aby podnieść jej wysokie ciśnienie o którym ciągle powtarzała do poziomu krytycznego. Wrzasnąć tak głośno aby eksplodowała jej głowa, albo chociaż aby mózg wypłynął uszami i oczami pod wpływem krwi pompowanej nachalnie do mózgoczaszki. Zemsta była by słodka. Słodka zemsta wypowiedziane przez długo ciągnięte „o” w słowie „słodka”. Oj słodka. Szczęście Pani Półksiężyc-gęby od matematyki polegało na tym, że będąc dobrym uczniem, a na pewno mającym potencjał, jak twierdzono, nie chciało mi się wysadzać jej brzydkiej głowy. Ilość sprzątania jakie bym przysporzył po eksplozji jej głowy nie była warta całego przedstawienia. Na pewno nie była warta zawracania głowy Helence - woźnej, którą nawet lubiłem ponieważ nie zwracała uwagi na to że graliśmy w ping-ponga na korytarzu podczas lekcji. Jeździła tylko tym mopem po brzydkiej posadzce korytarza. Totalna ignorantka. Tak naprawdę nie musiała niczego robić widząc nas jak robiliśmy coś czego nie powinniśmy bo to i tak nie należało do jej obowiązków. Pod tym względem kochaliśmy ją bo nie jedna z woźna z ekipy sprzątająco-czyszcząco-konserwująco-sprawdzającej regulaminowe obuwie, których dewizą życiową była szeroko rozumiana nadgorliwość, mogła z miejsca zacząć wydzierać się w niebogłosy. Gotowa ogłosić alarm, ewakuować wszystkich ze szkoły bo już zobaczyła że ktoś coś, a nawet do końca sama nie wie co, ale coś zobaczyła. Głupia jędza po szkole zawodowej której życie zaczynało się i kończyło na szorowaniu kibli. Nienawidziłem ich. Dziadek wojskowy mawiał: „Nadgorliwość gorsza od stalinizmu i faszyzmu razem wziętych”. Sporo w tym racji mimo że przesadzona to opinia.





W sumie to nawet nigdy nie powiedziałem do woźnej Helenki tradycyjnego „Dzień dobry” uważanego za oznakę dobrego wychowania, ale po co miałem sobie strzępić język na jałowe gadanie o tym że jest dobry dzień. Marnotrawstwo. O tym wszystkim, o ping-pongu, o tym których woźnych unikać, o tym że uwziął się na mnie cały świat tworząc spisek i o tym że zaraz jest przerwa obiadowa myślałem na każdej lekcji matematyki w przerwach między rysowaniem, gadaniem i wszystkim tymi rzeczami jakie robiłem na matematyce byle nie słuchać, pisać albo czytać o tych wszystkich zbędnych rzeczach na tablicy albo wszędzie indziej. Cicho modliłem się jałowo ażeby Półksiężyc-gęba nie zadała nie uniknionego pytania skierowanego do mnie



Part II

The begin of beginning

Gdyby pamięć zależała od bólu to prawdopodobnie już w wieku 13 lat był bym geniuszem. Być może nawet 13-letnim geniuszem który posiada potencjał? Pamiętam każdego piekielnego, parzącego klapsa którego wymierzył mi ojciec. Nie porównuje co było twardsze. Ręka papy czy przebijający ciało wzrok matematycznej jędzy. Mimo że dwoje moich ciemiężców zadawało mi tak różny ból to jednak według mojej skali, skali ofiary, były to porównywalne katorgi dokonywane na moim ciele oraz psychice. Z dwojga złego to chyba jednak wzrok matematyczki wytypowałbym jako bardziej śmiercionośny. Jeden Bóg spiskowiec tylko raczy wiedzieć ile razy właśnie przez ten wzrok musiałem cierpieć z ręki własnego ojca ponieważ większość złych ocen jakie uzyskiwałem były dziełem matematycznego monstrum – Pani Halfmoonface (taki kiedyś na angielskim przetłumaczyłem sobie jej ksywkę). To tak jakby losowanie loterii „Z czyjej ręki dzisiaj zginiesz”. Do wygrania: Nagroda A – rozerwanie wzrokiem na strzępy przez wredną nauczycielkę matematyki, nagroda B – własny ojciec skatuje twój tyłek serią klapsów. A tu przewrotność losu jak w popularnym serialu o amerykańskiej rodzinie Foresterów. Jest kumulacja i wygrywasz obydwie nagrody. Mniam. Spisek trwa dalej. Każdy cios był o wiele przesadzone w stosunku do przewinienia. Każde przerażające piekielnie parzące uderzenie wymierzone z zimną precyzją, które z perspektywy ojca było tylko niewinnym klapsem, było jedynym prawdziwie działającym środkiem wychowawczym, który tak naprawdę na mnie działał. Mimo że się zawsze wzbraniałem to nigdy nie ugrałem więcej niż dodatkowe razy po tyłku. Dedykowałem je zawsze Pani Półksiężyc-gębie, ale dopiero sprawienie prawdziwej kaźni na moich pośladkach sprawiało że dochodziłem do esencji całego problemu czyli że nie warto było „tego” robić. Każda rzecz która choć z początku wydawał się dość niewinną zabawą albo pomocnym środkiem w osiągnięciu jakiegoś niebanalnego celu kończyła się spiskowym ukaraniem mojej niezawinionej osoby. środki do niebanalnego celu jak na przykład wyrwanie sztachet z płotu na końcu naszego podwórza po to aby zbudować drabinkę która miała służyć do przedostania się przez ogrodzenie na złodziejkę do sadu pana Mietka od którego oddzielał nas ten sam płot z którego pozyskałem sztachety. Odrobinę źle zaplanowane przedsięwzięcie ułatwienia sobie życia. Nie skończywszy nawet pierwszego etapu konstrukcji drabiny zostałem porwany przez ojca. Ciągnięty za koszulę przez plac w kierunku drzwi wejściowych do naszego domu widziałem pana Mietka spoglądającego na całą sytuację z okna swojego domu. Najwidoczniej zatelefonował do ojca gdy tylko zobaczył moje kreatywne poczynania. Dopiero później, w roku szkolnym, zorientowałem się że łysiejący pan Mietek też chyba był częścią spisku przeciwko mnie. Całość zakończyła się tym że zostałem przewieszony na wysokości mojego pasa przez kolano taty. Lekcje odrobiłem. Potem już nigdy więcej nie odważyłem się na budowę drabiny ze sztachet płotu tylko po to aby się przez owy płot przedostać. Bolało ale zapamiętałem. Paradoksalnie dzień, który najlepiej zapamiętałem z całego okresu podstawówki, co nierozerwalnie było połączone z opuchniętymi i czerwonymi pośladkami, okazał się z perspektywy czasu jednym z tych najszczęśliwszych dni mojego życia. To miał być poniedziałek.





Dewiza która mi i nie tylko mi towarzyszyła przez cały okres szkoły brzmiała „Byle do piątku”. Każdy był w stanie pociągnąć od poniedziałku do piątku bez większych wpadek. Ja niestety miałem trudniej bo szkolna część spiskowców miała na celu zrobić wszystko aby mi przeszkodzić w planie jaki sobie zakładałem co tydzień. W drugim półroczu zaraz po feriach gang spiskowców powiększył się o jedną dodatkową osobę. Do rodziców, Pani Krwawej Szamanki Półksiężyc-gęby, Pana Mietka i Boga dołączyła największa szycha w szkole zaraz po dyrektorze. Wiadomo kim była najpotężniejsza w szkole osoba zaraz po dyrku. Pani wicedyrektorka.





Wiedziałem, że wicedyrektorka była odpowiedzialna za układanie po feriach nowego planu lekcji, ale nigdy nie sądziłem że zaważy on na moim późniejszym życiu, aż do takiego stopnia. Zastępczyni dyrektora, która pod jego nieobecność niesamowicie strofowała biednych chłopców tak jak ja nękanych przez niesfornych nauczycieli odsyłaniem z lekcji do gabinetu dyrektora lub jego zastępcy za niewinność, dobrze znała się z Krwawą Szamanką od matmy. Całkiem trafnie ktoś z naszego rocznika panią wicedyrektor ochrzcił milutką ksywką Gestapo. Tak ją podobno nazywano dopóki nie odeszła na emeryturę. Pani Gestapo też uczyła matematyki i prawdopodobnie dlatego tak dobrze znała się z Szamanką Półksiężyc-gębą. Matematyczka z resztą często przesiadywała na przerwach w gabinecie wicedyrektorki na parterze żywo z nią dyskutując. Czasem próbowaliśmy podsłuchiwać ale bezowocnie. Kilka razy było o włos żeby któraś z tych dwóch czarnych charakterów nie nakryły nas na szpiegostwie. Plotka wśród uczniów którą zapoczątkował Adi z 6 A, który oznajmił że udało mu się trochę podsłuchać, głosiła że obydwie panie na tych obradach w gabinecie tworzyły plan zamachu stanu i obalenia rządów dyrektora szkoły po to aby zamienić szkołę w laboratorium dla badań na mózgach dzieci. Podobno resztę nieużywanych narządów swoich ofiar miałyby sprzedawać do Teksasu w Stanach Zjednoczonych bo tam podobno mieliby lądować kosmici, którzy wymienialiby te narządy na nowoczesne technologie dla rządu USA który planował inwazję na Rosję. Drugiego dnia po feriach, we wtorek Wicedyrektorka weszła do klasy podczas lekcji języka polskiego i nawet nie odpowiadając na nasze gremialnie „Dzień dobry”. Bez zbędnych ceregieli dała polonistce karteczkę. Przypuszczaliśmy że na kartce jest umieszczony jakiś manifest w którym obwieszczano że wszyscy uczniowie szkoły zostają zarekwirowani do badań nad mózgami. Gestapo odwróciła się energicznie na pięcie i zrobiła kilka kroków w stronę drzwi. Ci, którzy słyszeli o planach dwóch najstraszniejszych osób w całej szkole, oczami wyobraźni widzieliśmy jak ciągnie się za nią w powietrzu długi biały kitel ubroczony w krwi. „Mam dla was nowy plan moi mili” – powiedziała pani od polskiego. Jak jeden mąż, ja i Piotrek z którym siedziałem w jednej ławce zszokowani spojrzeliśmy na siebie. Nie mogliśmy uwierzyć że to tylko plan lekcji. Czyżby bestie zarzuciły swój diaboliczny plan? Ulżyło nam na naszych jeszcze młodych i pełnych… krwi sercach. Przez całe 34 sekundy byliśmy szczęśliwi i wierzyliśmy że jednak przeżyjemy ponieważ nie sądziliśmy że kiedy Gestapo weźmie stary plan lekcji z poprzedniego semestru w swoje ręce, ubrane w skurzane gestapowskie rękawiczki, to zamieni nasze życie w prawdziwe piekło. Nie sądziliśmy że tak przetasuje układ lekcji na następne pólrocze aby wraz z Szamanką ułatwić sobie przejęcie władzy, albo chociaż zacząć przygotowania do tego strasznego przedsięwzięcia jakie postawiły sobie za cel. Taki obrót sprawy zabrzmiał z echem wszędzie tam gdzie się go nie spodziewano, a na pewno tam gdzie się go spodziewano nie w takiej formie. Polonistka skrzętnie zapisała nowy plan lekcji na tablicy abyśmy mogli go sobie przepisać. Poniedziałek miał się zaczynać od matematyki na 8:45 a Szamankę na tej lekcji miała zastępować właśnie Pani wicedyrektorka Gestapo. Wszystko się wyjaśniło.





O zgrozo! Potwierdziło się na 100% że Bóg też był w tym spisku skoro na to wszystko pozwalał. Rodzice również chyba przymykali oczy więc byliśmy pewni że już niedługo kosmici będą testować nasze narządy, USA rozpocznie ogólnoświatowy konflikt a Gestapo i Szamanka będą używać naszych mózgów do badań. Wytrzymaliśmy resztę tygodnia zagryzając wargi podczas lekcji Pani Półksiężyc-gęby, która bardzo dobrze odgrywała rolę wcale nie mającej zamiaru korzystać z naszych mózgów wiedźmy. Czekaliśmy na najgorsze. Obawa przed Gestapo w poniedziałkowy poranek nie pozwalała na taką samą radość jaką odczuwaliśmy z gry w ping-ponga na holu podczas lekcji religii. Nawet Helenka wydawała się jakoś smutniej pucować posadzkę. życiowa dewiza „Byle do piątku” mogła się nie sprawdzić już na początku przyszłego tygodnia i to po raz pierwszy od czasu gdy mój najlepszy przyjaciel Piotrek spadając ze ścianki oddzielającej kabiny w szkolnej ubikacji ułamał spory kawał muszli klozetowej oraz zerwał ze ściany spłuczkę. Sporo wody wylało się przez tamto 5 minut. Potem Piotrek dostał ksywę Gówniany i przez tydzień nie pokazywał się w szkole a ja nie mogłem zostawić go samego więc tydzień spędziliśmy na wagarach u Piotrka w domu.







(W nastepnym odcinku):



Harcerstwo prowadził druh Grzesiek. Chodził jak pingwin. Często powtarzał: „lubię pingwiny więc chodzę sobie jak one”. Myślał że to zabawne i że sprytni 13-latkowie uznają to za szeroko rozumianą oznakę „fajności”. Mimo że miałem 13 lat i że nie przepadałem za druhem Grześkiem to właśnie jego osoba skłoniła mnie do refleksji. Refleksja: „Najgorzej jak coś, komuś się zdaje”. Mniej więcej zaczęło się tak że przyszli do szkoły razem z Krzychem w mundurach…

2
Blokuję do czasu przeczytania regulaminu i dopełnieniu obowiązku przedstawienia się w odpowiednim dziale.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

3
PRZECINKI



1. Tytuł i działy po angielsku? Nie podoba mi się nic a nic - czuję jakiś dziwny wstręt do odpowiedniego nazywania rzeczy.

2. Bryła tekstu, jaką zaserwowałeś (PRZECINKI!) po prostu powaliła mnie na łopatki.

3. To, co przeczytałem można uznać za: a) grafomaństwo w Wordzie (tak, poprawia błędy ale przecinków już nie) b) chęć poprowadzenia pamiętnika w jeden dzień? (tylko po co?)

4. Lista poprawek w tekście miałaby dwukrotnie większą objętość niż cały Twój post...

5. Liczba powtórzeń w tekście sprawiłaby, że po ich odjęciu zawartość opowiadania skurczyłaby się do połowy aktualnej objętości.

6. Tutaj nie ma co weryfikować.



PS: Popraw tekst - bo w obecnej postaci jest okropny, nawet jeżeli jest w nim "coś"...
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
żeby potwierdzić słowa Martiniusa:


Pomijając fakt, że ocena jaką wystawiła nauczycielka z klasówki była niesprawiedliwa bo przecież zrobiłem wszystkie zadania to zostałem oszukany przez Boga i całą rodzinę która wmawiała mi przez szereg lat że mam potencjał.
(krótka metamorfoza)


Pomijając fakt, że ocena, jaką wystawiła nauczycielka z klasówki, była niesprawiedliwa, bo przecież zrobiłem wszystkie zadania, to zostałem oszukany przez Boga i całą rodzinę, która wmawiała mi przez szereg lat, że mam potencjał.

5
Jak sam widzisz, kolosalna ilość błędów maksymalnie zniechęca do czytania.



Zacisnąłem zęby, starając się zignorować stan tekstu i przeczytałem całość. To już o czymś świadczy, prawda?



żeby jednak nie było - utwór zniechęca ilością błędów, ale też wielu może się nie podobać sama treść. Tutaj nie ma właściwie fabuły. Tylko dłuugi, długi monolog bohatera. Jasne, może to wstęp, ale jeśli tak to zbyt długi i zbyt niekonkretny. Mógłbyś chociaż to wszystko przeplatać z teraźniejszą akcją (o ile takowa istnieje), urozmaicać utwór, wodzić czytelnika za nos. W tym czasie otrzymujemy duuużą bryłę zwyczajnych wspomnień. Za dużą.



Ale jednak przeczytałem, prawda? Tak, sam dokładnie nie wiem czemu, ale wnioskuję, że jednak masz potencjał i coś w stylu, co - rozwinięte i okraszone fabułą - może być atutem. Czasem masz ciekawe myśli, tylko że te rozsiane błyskotki nie zapewnią ciekawości czytelnika.



A więc:



1) Skoncentruj się na fabule, na tym, żeby przykuć czytelnika, różnicuj tekst, miast zawalać go toną nieprzerwanego potoku wspomnień bohatera.

2) Dbaj o estetykę! Sprawdzaj swoje opowiadania, eliminuj błędy, bo to co zaprezentowałeś, woła o pomstę do Mordoru. Niby to taki szczegół, wydawałoby się, że najmniej istotny drobiazg, a jednak znacząco wpływa na jakość czytania.



Kiedy zadbasz o te dwie sprawy, myślę, że w połączeniu ze stylem może wyjść coś ciekawego.



I jeszcze taki drobiazg, ale też znaczący - skąd te angielskie rozdziały i tytuł? Nie widzę żadnego powiązania z treścią. Strasznie bije po oczach.



To chyba tyle. Wybacz, że nie wdawałem się w szczegóły, ale chciałem po prostu zwrócić uwagę na te naj naj najistotniejsze rzeczy.



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

6
Nie doczytałem w całości, fakt, dużo powtórzeń, tekst trochę zbity. Tyle, że to są mankamenty czysto wizualne i techniczne. W samej historii... może coś będzie, ogólnie podoba mi się styl, narracja, wspomnienia, moim zdaniem coś w tym jest i bede czekał na kolejną część, choć narazie to takie gadanie o czczych problemach w większości (pomijając matematyczkę i rodzinę, bo to faktycznie może zostawić skazę na całe życie :P).
Tych wszystkich którzy upajają się zgiełkiem mass mediów, kretyńskim uśmiechem reklamy, zaniedbaniem przyrody, brakiem dyskrecji wyniesionym do rzędu cnót, należy nazwac kolaborantami nowoczesności.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”