Zihuatanejo [Opowiadanie]

1
Czasami tak już tak jest, że zachciewa nam się realizować własne marzenia. Mają one sens tylko wtedy, kiedy po zamknięciu powiek wyobrażamy sobie, jak rzeczywistość zmienia się pod i ich wpływem. Analizujemy krok po kroku nasze szczęście i nie chcemy za nic w życiu przebudzić się z tego niebiańskiego letargu. Niestety, nie można spać przez całe swoje marne życie. Pobudka jest bardzo bolesna. Światło kłuje swoimi jasnymi żądłami niczym pociski z gwiezdnych wojen.



Czasami już tak jest, że od dziecka mamy swoją paczkę. Wspólna piaskownica, zawody w jedzeniu chipsów, czy granie w "dupę" na ubitym, gliniastym boisku. Ewenementem można nazwać zjawisko, w którym grupka chłopców dopuszcza do swojego grona dziewczynę. Jak wiadomo młody mężczyzna odnosi się raczej pogardliwie do płci przeciwnej, uważając ją za zło konieczne, zdecydowanie niezwiązane z samochodami, rowerami i środkami masowego rażenia (petardami).



***





Tomek przewracał tłustymi rękami mocno wysłużonego Playboya. Pomięte kartki, a czasami powyrywane zdjęcia ulubionych pań, wyraźnie irytowały chłopaka, który nie mógł się skupić na kwintesencji kobiecych kształtów. Ktoś nagle zapukał do drzwi.



- Hasło! - warknąłem.

- Pszczółka Maja - zza drzwi odezwał się przytłumiony, dziewczęcy głos.

- Dobra, otwórzcie jej - Tomek przekręcił metalową wajchę, odbezpieczył dwa górne zamki i nacisnął klamkę. Do pokoju weszła Ewa. Miała jasne, dosyć długie blond włosy, które zakrywały opalone ramiona. Policzki zdobiły liczne wiosenne piegi, dodając twarzy miłego wyrazu. Nad nieco kartoflastym noskiem świdrowała para figlarnych, niebieskich oczu. Stanęła nad Tomkiem i pokręciła głową.

- Tobie to się nigdy nie znudzą te plastikowe panienki!

- Od razu plastikowe. Nie znasz się.

- Połowa z nich ma powiększane piersi. A druga połowa jest obrobiona na komputerze. Z kolei jedna dziesiąta jest zmuszana do pozowania.

- Dobra, już dobra. - Tomek odpuścił i rzucił gazetą w kąt.



Fascynowała mnie. Na pewno zdawała sobie świetnie sprawę, że kątem oka skanuje jej ciało i rejestruje każdy, najdrobniejszy gest. Rzuciła mi zdecydowane spojrzenie. Serce podskoczyło momentalnie do gardła. Zawstydzony wyzywającym wzrokiem, obróciłem się w stronę komputera próbując nieudolnie najechać myszką na "Mój komputer". Ewa była od zawsze z nami. Miała duży wkład w urządzenie zgrzybiałej, starej piwnicy na gówniarskie lokum pierwszej klasy. Miała zmysł organizacyjny. Wiedziała co, gdzie i jak postawić, żeby wyglądało znośnie, a jednocześnie funkcjonowało jak należy. W naszej kanciapie było wszystko, czego potrzebował młody, szesnastoletni człowiek. Komputer z dostępem do internetu, telewizor, szafka z pornosami, pancerne drzwi i skrytka na papierosy.

Najważniejszy element stanowiły pancerne drzwi oraz wywietrznik, który szybko filtrował papierosowe opary. Mój ojciec z reguły nie miał tu wstępu. Pytał kilka razy, co jest w metalowej szafce, ale z czasem chyba uwierzył w bajkę o kapsule czasu.



- Przyniosłam film - powiedziała Ewa i wyjęła spod bluzki płytę CD w papierowym opakowaniu. - Skazani na Shawshank - Tomek porwał płytę i wrzucił do czytnika. Oczywiście zanim film się zaczął, przestudiował szczegółowo końcowe napisy, notując na karteczce autora ścieżki dźwiękowej i odtwórców głównych ról. To takie jego małe, niegroźne zboczenie. Ojciec Tomka pracował kiedyś w wypożyczalni kaset video. Od dziecka siedział razem z tatą, przeglądając masę plastikowych pudełek. Czasami szmuglował niektóre tytuły do domu, tak żeby stary się nie zorientował. Niestety pewnego razu wpadł. Dostał wtedy chyba tygodniowy zakaz wychodzenia z domu w wakacje. Od tamtej pory rzadziej odwiedzał rodzica w jego miejscu pracy. Los chciał, że płyty DVD szybko wyparły stare, taśmowe kasety, a nieidąca z duchem czasu wypożyczalnia szybko zbankrutowała.

Teraz ojciec Tomka pracuje w supermarkecie, ale młodemu nadal w głowie wielkie nazwiska, aktorki i kompozytorzy. Założył zeszyt z zestawieniem najbardziej kasowych, według niego, filmów. Każdy mały seans w piwnicy był doskonałym momentem na uzupełnienia swojej bazy danych.





Na samym początku erotyczna scena wywołała poklask u męskiej części publiczności. Nawet Ewa się uśmiechała. Jednak wraz z upływem czasu chyba każdy z nas poczuł ukrytą moc w tym filmie. Coś takiego, czego nie da się opisać słowami. To po prostu jest. Mimo brutalnych scen więziennego życia, tajemnicza aura cały czas towarzyszyła oglądającym. Symboliczne zakończenie zostało przyjęte fascynującą, trudną do opisania ciszą. Jak wiadomo skazaniec swoją ciężką i sumienną pracą uciekł z więzienia, jednocześnie dorabiając się całkiem niezłej fortuny na machlojkach finansowych. Niesprawiedliwość życia wynagrodził sobie samodzielnie, bez większej pomocy ludzi z zewnątrz. Obiecał swojemu przyjacielowi, że razem otworzą lokal w małym meksykańskim miasteczku nad brzegiem Oceanu.

- Też tak chcę - odezwała się pierwsza Ewa. - Uciec od gruboskórnego ojca, który patrzy na mnie jak na pierwszorzędną kandydatkę do łóżka. Do mamy już nie ucieknę - jej nie ma. - zamyśliła się i zamilkła.

- Coś w tym jest - odezwał się Tomek. Tyle tych filmów, wszędzie jakieś ciepłe kraje, przepiękne krajobrazy, a my gnijemy tutaj, spoglądając tylko na pocztówki i ekran telewizora.

- Wolność - zacząłem niepewnie - Słońce, plaża i domek nad brzegiem Oceanu Spokojnego. Ciężka praca, a potem wieczór przy ognisku z przyjaciółmi. Ja to wszystko widzę… To Zihuatanejo.

- Pojedźmy tam - krzyknął entuzjastycznie Tomek.

- Nawet jakbym sprzedała dom, swojego starego i jego kota, to wystarczy nam raptem na samolot - odpowiedziała lakonicznie Ewa, nie widząc żadnego sensu w abstrakcyjnym stwierdzeniu kolegi. Mimo wszystko zawstydziła się, że tak prędko zgasiła chłopaka swoim ciętym językiem. Tomek spuścił głowę widząc, że dalsza dyskusja raczej nie ma sensu.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Niestety doskonale zdawałem sobie sprawę, że Zihuatanejo brzmi tak samo kosmicznie jak "z motyką na księżyc". Mimo wszystko nie traciłem nadziei. Czasami w życiu ma się jakieś pasje. Myśl o tym małym, meksykańskim miasteczku nie dawała spokoju. Wszyscy chcieliśmy w jakiś sposób wyrwać się z Bochni. Jedyna perspektywa przyszłościowa to studia, harowanie i jeszcze raz harowanie. Jak powszechnie wiadomo lub nie, wyższe uczelnie tylko z natury prawnej są bezpłatne. Żadnych rodziców z naszej ekipy nie było stać na dalszą edukację. Tak się jakoś dziwnie złożyło, że każdy z nas był w jakiś sposób skrzywiony przez swoich rodzicielskich opiekunów.

Dla mnie ojciec nigdy nie miał czasu. Cały dzień siedział w garażu przy swoim harleyu, a w weekendy często wyjeżdżał na zloty motocyklistów, zostawiając samego w domu. Jak się kiedyś dowiedziałem, byłem jedynie wypadkiem przy pracy, a moja matka umarła przy porodzie. Nigdy nie uważałem go za Ojca, on chyba też za bardzo się do mnie nie przyznawał. Czasami brakowało chleba czy głupich płatków do mleka, bo ojczulek postanowił sobie kupić nowy kask czy breloczek do kluczyków za sto złotych.

Z kolei rodzice Tomka byli nałogowymi alkoholikami. Ojciec, gdy sobie popił, lubił bić syna, a że ten był wątłej postury i nie miał jak się bronić, często przychodził z pręgami na plecach i podbitymi oczami. Gdy widzieliśmy jego twarz i cierpienie, nikt już nic się nie odzywał. Wystarczało milczenie, głucha cisza i wszystko było jasne. Nikt nie musiał wyrażać swojego współczucia, bo każdy z nas przeżywał podobne tragedie.

Większość dni spędzaliśmy na swoim rodzimym Osiedlu Świętego Jana. Tylko ja mieszkałem w domu. Ewa i Tomek byli sąsiadami z klatki. Blokowisko powstało w latach siedemdziesiątych, na skutek wzrostu zatrudnienia w Hucie. Szare, obskurne ściany nie napawały optymizmem. Na wzniesieniu, czyli tak zwanych "górkach" znajdowało się boisko oraz plac zabaw. Przesiadywaliśmy tam całymi dniami, chyba że pogoda nie dopisywała - wtedy obijaliśmy się w naszej "Norce rozpusty”, jak ochrzcił ją pieszczotliwie Tomek.



***







- Weź te swoje karteczki, skurwysynu bo ci je do dupy wsadzę - warknął Bryś, mój współlokator z celi. Nie miał połowy zębów, z ust ciekła mu ślina, a ręcę pokrywała nieskończona ilość tatuaży z motywem przewodnim diabła. Miał tłuste, długie włosy i wyglądał jak uosobienie wszystkiego, co najgorsze na tym świecie.

- Wrzuć na luz, te zeszyty to jedyne, co mam w tej zapchlonej klatce, nie licząc twojej zjebanej mordy. - parsknąłem.

- Chcesz mieć podobną? - Jego twarz nabrała niebezpieczny, groźny wyraz. Blizna na lewym policzku zaczęła charakterystycznie drgać.

- Spoko stary, tylko żartowałem… Chcesz, to ci przeczytam jakiś rozdział. - Po chwili ciszy Bryś umilkł, ale zanim pozwolił czytać, dodał przez zęby:

- I pamiętaj, odpierdol się od mojej twarzy. Kiedyś mogę stracić panowanie nad sobą…



***







Wszystko było zaplanowane. Skok na bank, potem wsiadamy na harleya, jedziemy na lotnisko i jak gdyby nigdy nic odlatujemy z tej zapchlonej Polski do Meksyku.

Tomek ukradł ojcu dubeltówkę. Mimo, że broń miała swoje lata, spisywała się bardzo dobrze. Chłopak z przejęciem opowiadał, jak z trzydziestu metrów rozkwaszał arbuzy. Strzelba posiadała sporą moc i przy wystrzale porządnie "kopała" w bark.

- Wszystko jasne? - zapytałem jeszcze raz. - Ewka idziesz do ochroniarza i mówisz mu, że przed bankiem jest niepełnosprawna osoba, której potrzebna jest pomoc. W międzyczasie Tomek i ja wchodzimy do banku. Nie robimy hałasu, bez popłochu.

Podchodzimy grzecznie do kasjerki, Tomek wyciąga gnata, a ja opróżniam kasę. Wychodzimy tylnym wejściem - o tym - wskazałem palcem na plan budynku i drogę ewakuacyjną.

- A jak ochroniarz się nie nabierze? - zapytała Ewka.

- Spójrz na swoją figurę… Co jak co, ale to musi się udać - odpowiedziałem ze szczerym uśmiechem, lustrując jednocześnie jej kształtną, wypudrowaną buzię.

- Koniec gadania - przerwał dyskusję Tomek - Obgadywaliśmy to już tysiąc razy. Co ma być, to będzie.



Ewa pewnym krokiem podeszła do ochroniarza. Miała obcisłą, białą koszulkę z delikatnym wycięciem, odsłaniającym ponętne biodra i pępek. Rozpuszczone blond włosy opadały na silne ramiona, a okrągłe pośladki balansowały z jednej strony na drugą.

- Ej? A jak ochroniarz jest pedałem? Tego nie wzięliśmy pod uwagę! - szepnął Tomek. Słysząc poważną intonacje jego głosu, o mały włos nie wypadłem z naszej tajemnej kryjówki - budki telefonicznej.

- Psst! Cicho! - syknął, całkiem poważnie Tomek. Ewka właśnie podeszła do rosłego mężczyzny, który siedział na stołku zaraz koło wejścia do banku. Znałem ten budynek lepiej od własnego domu. Niewysoki budynek, zbudowany na planie prostokąta z nielicznymi oknami był idelanym miejscem do napadu. W większości banków montowano przeźroczyste okna pokaźnych rozmiarów, tak że w ulicy można było spokojnie dostrzec uwijających się klientów, lub... złodziei w kominiarkach. Na szczęście tutaj jeszcze na to nie wpadli – i bardzo dobrze.



- Proszę pana, bo jest taka sprawa. - Mówiąc to, kręciła delikatnie włosy. - Jeden z klientów tego banku, którego jestem opiekunem, jest niepełnosprawny. Niestety, z tego, co widzę podjazd nie jest dostosowany do takiej sytuacji, dlatego chciałabym spytać o pomoc. -



Policjant podniósł się leniwie z krzesła, ale gdy zobaczył ładną twarz młodej kobiety rozweselił się i podjął dialog. - Nie wiem, czy mogę tak na służbie - zaczął trochę nieśmiało.

- Byłabym panu bardzo wdzięczna - nie rezygnowała.

- No, mam nadzieję, że nikt tutaj nie organizuje żadnego skoku - uśmiechnął się ochroniarz.

- No co pan… - odpowiedziała w możliwie wiarygodny sposób, podtrzymując żartobliwą formę dyskusji. Poczuła jednocześnie nieprzyjemny dreszcz, jakby ochroniarz wyczuł jej prawdziwe zamiary. W porę jednak otrząsnęła się z błędnego wrażenia, uznając, że obecnie jest to niemożliwe.

- Na ogół nie opuszczam stanowiska, ale dzisiaj mogę zrobić wyjątek - w końcu uległ i poszedł z ponętną blondynką do samochodu.

Gdy dotarli na miejsce i ochroniarz odsunął drzwi od rodzinnego Kangoo, Ewka niespodziewanie szybko przytknęła mu do twarzy szmatkę z chloroformem. Zdezorientowany przeciwnik nawet się nie opierał i szybko stracił przytomność. Dziewczyna wepchnęła go do samochodu z niemałym trudem i zamknęła drzwi. Skierowała się szybkim krokiem w stronę banku. Była strasznie podekscytowana i ciekawa jak poszło jej, bądź co bądź, wspólnikom.



Tomek trzymał wycelowaną dubeltówkę w stronę kasjerki. Na pulchnej twarzy pojawiły się nieliczne kropelki potu. Przetłuszczone, przydługie włosy zdawały się drgać. Zdezorientowani ludzie nie próbowali się nawet ruszać z miejsca.

- Otwieraj kasę! - krzyknął na młodą kobietę z całej siły.

- Opuść tą pukawkę chłopcze… - odpowiedziała ironicznie.

Chłopak nie wytrzymał i wypalił. Pionowa szyba rozbryzgała się niczym piaskowy zamek pod wypływem mocnego wiatru. Twarz kasjerki pokrył gęsty śrut. Z ran zaczęła płynąc krew. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Osunęła się jak zepsuta zabawka na posadzkę.

Ewka stała w drzwiach i nie mogła opanować nerwowych drgawek. Chciała uciec. Nie mogła patrzyć na śmierć, nie brała takiej ewentualności pod uwagę. Nie chciała, żeby ginęli niewinni ludzie. Tyle razy powtarzała temu jełopowi, żeby uważał z tą bronią!

- Kurwa bierz tą kasę Michał, zanim tu przyjadą gliny! - Nie dałem się dwa razy prosić. Przeskoczyłem ladę i zacząłem pakować pieniądze do worka. Dopiero teraz zrozumiałem, że martwa kobieta, której zakrwawiona twarz leżała u moich stóp otwierała właśnie kasę, kiedy strzelił do niej mój najlepszy kolega. Przeszedł mnie okropny dreszcz. Przeszył mnie na wylot gorzej niż śmiertelny śrut. Gdy miałem już pełny worek, niespodziewanie usłyszałem stłumiony huk. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie. Widziałem tylko jak Tomek upada, a na jego twarzy maluje się dziwny, niespotykany u niego nigdy wcześniej wyraz twarzy. Nie rozumiałem, co się stało. To było dla mnie niewyobrażalne. Znałem go od piaskownicy, a teraz ginie z mojego powodu. Mojego zasranego pomysłu na jakiś popierdolony skok, abstrakcyjne miasteczko w Meksyku.

Przypomniałem sobie za chwilę, że na wszelki wypadek miałem w spodniach krótki, babski pistolet, załatwiony od kumpla, który obecnie odsiadywał wyrok w więzieniu. Wyjąłem go pewnie i ścisnąłem w reku. Sprawdziłem, czy w środku są naboje i odbezpieczyłem. Wychyliłem się zza lady i spostrzegłem, jak Ewka ucieka. Zostałem sam ze swoim zafajdanym planem, ze swoją brudną forsą i niedoścignionymi marzeniami. Wszystko legło w gruzach w jednej chwili. Został mi tylko pistolet...

Nie zależało mi już na niczym. Zauważyłem tego skurwysyna, co strzelił. Czaił się za filarem. Wyglądał na jakiegoś emerytowanego policjanta czy coś w tym stylu. Podczołgałem się najciszej jak mogłem, tak żeby wejść mu na plecy. Szkło raniło moje ręce, ale teraz miałem tylko jeden cel. Zabić i jeszcze raz zabić. Nie będzie mi jakiś gnojek niszczył moich ideałów! Zza filara wystawał tylko kawałek ramienia. Wysunąłem się odrobinę, wycelowałem i nacisnąłem spust. Nie wiem, jakim cudem, ale widziałem dokładnie trajektorię lotu pocisku. Chyba nigdy wcześniej tak niecelnie nie strzeliłem. Podłamany, już miałem zamiar podnieść się i wyciągnąć ręce do góry, kiedy usłyszałem przeraźliwy krzyk:

- Moje oko!! Lekarza, lekarza do kurwy nędzy! - jęczał jak zarzynana świnia. Chyba pierwszy raz od dłuższego czasu na mojej twarzy zagościł uśmiech. Musiałem trafić go rykoszetem. To się nazywa szczęście w nieszczęściu!

Wziąłem worek z pieniędzmi i nie bacząc na ludzi wokoło, wybiegłem przed budynek banku.

- Ewka! Gdzie jesteś! - Czułem, jak łzy zaczęły mimowolnie spływać po policzkach. Wiedziałem, że bez niej to nie ma sensu. Zresztą nie miałem już żadnej nadziei na powodzenie. Cisnąłem z całej siły pistolet. Spojrzałem na worek z pieniędzmi. Rozglądnąłem się chwilę i pobiegłem w stronę rynku. Słyszałem już policyjne syreny. Może ktoś nawet strzelał? Nie obchodziło mnie to ani trochę. Ludzie odsuwali się ode mnie jak od jadowitego węża albo naelektryzowanego węgorza. Kiedy dobiegłem pod pomnik Kazimierza Wielkiego, zrobiłem chyba najpożyteczniejszą rzecz w tym dniu. Rozsypałem wszystkie pieniądze gdzie popadnie. Biegałem wokoło rynku jak jakiś wariat i wciskałem napotkanym ludziom gotówkę. Banknoty latały jak w tej reklamie totolotka. Widziałem ich uśmiechnięte twarze. To się nazywa obłuda. Zorientowałem się, że ci sami ludzie przed chwilą odsuwali się ode mnie, jak od zawszonego psa. To wszystko nie miało sensu. Usiadłem na ławce i czekałem aż przyjedzie policja.



***





- Sam to wymyśliłeś? - zapytał Bryś.

- Ale ty kurwa głupi jesteś - odpowiedziałem.

- Mówiłem ci, żebyś mnie nie obrażał! Bo ci połamię te kosteczki tak, że już więcej nic nie napiszesz - pogroził mi pięścią i już się szykował, żeby stłuc mordę.

- To była historia skoku, za który odsiaduje już dwudziesty rok..., ty bezmózgi spermożłopie!

- Ja ci dam spermożłopa...

- Słuchaj no. Spróbujesz mnie tknąć, to Ciebie też wywiozą stąd w czarnym worku. Ledwo przyszedłeś do więzienia i już chcesz z niego wyjść? Zaprawdę powiadam ci, mam tutaj tylu znajomych, którzy tylko czekają aż jakiś cwel się wychyli z celi. - Bryś odpuścił słysząc tak wyrafinowaną groźbę, zupełnie nie wyczuwając sprytnego blefu.



Oparłem nogi o ścianę i zamknąłem oczy. Próbowałem wyobrazić sobie moje Zihuatanejo. Moją nadzieje na życie, jakiekolwiek życie po wyjściu z więzienia. Ewa już do mnie nie pisała. Nie chciała mnie dołować. Dowiedziałem się ze sprawdzonego źródła, że wyszła za mąż. Chciałem się kilka razy powiesić, ale za każdym razem więzienne kamery wychwyciły moją próbę, aż w końcu przydzielono mi tego bezmózgiego debila do celi. I tak gnije w tym więzieniu. Pomyśleć, że kiedyś marzenia wydawały się realne…
Portfolio

2
Dobrze się czyta, ciekawa narracja. W kilku miejscach kuleje styl, ale nie zepsuło mi to przyjemności czytania. Wiarygodni bohaterowie i sensowne dialogi. Proszę o jeszcze :-)

4
Jest nad czym popracować, chociaż nie będzie to praca długotrwała i katorżnicza, zapewniam. Warsztat opanowany technicznie w stopniu przyzwoitym - nie czepiam się. Potknięcia, powtórzenia, drobne błędy - jak w każdej nieedytowanej pracy, normalka. Jednak wolałabym widzieć sto błędów edytorskich od tych kilku poważniejszych, mniej oczywistych. Już wyjaśniam co mnie uderzyło podczas lektury.



Po pierwsze narracja a konkretnie chaos narracyjny. Granica między narracją w pierwszej i trzeciej osobie (której de facto nie ma) jest w tekście słabo zaznaczona. Odnosiłam wrażenie, że nastąpił jakiś podział, że przechodzisz od pierwszej do trzeciej osoby. Gubiłam się szczególnie w początkowym fragmenciku. Otóż brakuje mi typowych dla narracji pierwszoosobowej zwrotów do intuicyjnego "ja" narratora. Ta pierwszoosobowość jest domyślna, dla mnie troszkę zbyt domyślna. Określ kompetencje narratora, jego poziom wiedzy. Określ czy narrator w pierwszej osobie, zarazem bohater, może wyrażać sądy (wyrażać pewność) co do odczuć i myśli innych, czy jedynie przypuszcza. To ważne. No i oczywiście język narratora - to nie jest język szesnastolatka. Oczywiście na końcu wyjaśnia się, że perspektywa narracyjnego "teraz" jest inna niż dziejącej się w tekście akcji. Jednak przez długi czas nie miałam wrażenia przesunięcia w czasie. Narrator nie poinformował mnie o tym, że opowiada historię dosyć odległą. Czułam więc dysonans.



Po drugie opisy budujące klimat - siadły na tyłku. Nie jest źle ale nie jest też dobrze. Jeżeli nie jest dobrze, to znaczy, że jest gorzej niż źle. Wyczułam jakąś suchość relacji, jak u reportera, suchość faktury przedmiotów, realizm a zarazem oderwanie od namacalnego świata. Przykładowo, kiedy pokazujesz mi człowieka, robisz to zbyt prędko, zbyt banalnie. Zanim opisałeś tę dziewczynę (Ewę) już wiedziałam jak będzie wyglądać i jakimi słowami ją określisz. Może ten sąd nie jest prawdziwy. Odniosłam wrażenie, że już gdzieś widziałam podobny opis, identyczny, nie - pomyślałam, że już gdzieś taką Ewę widziałam. Może taki był twój zamiar, wywołać wrażenie swojskości? Nie wiem.

Świat jaki mi zaoferowałeś znudził na wejściu, pomyślałam nawet, że rzucę tekst po pierwszym fragmencie. Dalej niby starasz się podnieść realizm a raczej go rujnujesz przez brak psychologizacji postaci. Co to jest, tych kilka rzuconych uwag, przemyśleń? Za mało. Tekst o takiej fabule powinien być docelowo psychologicznie rozwinięty.

Te dzieciaki mają uczucia, nie? One nie tylko działają, powinny też myśleć. Nie, nie racjonalnie, wcale nie. Powinny jednak myśleć emocjonalnie, w końcu to ludzie.



To bajka czy reportaż? Sama nie byłam pewna dlaczego śmiałam się z dramatu, może przez to, że hiperrealizm zamierzony nie pokrył się z nadrealnym wykonaniem?

No i nagromadzenie nieszczęść - przeogromne. Nie powinnam się śmiać z cudzego, patologicznego życia, wiem, jednak fakt, iż matka umarła przy porodzie wywołał u mnie falę nieuzasadnionego entuzjazmu. Wierzę w inteligencję emocjonalną, nie zrozum mnie źle, jednak albo to z moim odczuwaniem jest coś nie tak, albo literacki zabieg ukazania nędzy i rozpaczy się nie powiódł.



Wybacz, że czepiam się takich pierdół. Wszystko to oczywiście moje subiektywne oceny, te "wpadki" nie są natury edytorskiej i nie mogę w ich kwestii stwierdzić jednoznacznie, że są faktem.

Ogółem nie został poruszony nawet jeden włos na mojej głowie. Czekałam na huragan. Nie traktuj moich uwag serio. Jestem sentymentalistką - od razu widać tę ułomność. No i mam w zwyczaju stawianie niejednoznacznych, absurdalnych, ciężkich do udowodnienia zarzutów. Jeżeli stwierdzisz, że gdzieś miałam rację, ok. Jeżeli nie, też ok.



Miłej i twórczej pracy forever;)
Sprzeczne sprzeczności są podniecające. Taki mały zabieg a cieszy.

5
Takie komentarze aż miło się czyta. Co do granicy narracji to się do końca nie zgodzę. Wstęp jest wręcz moralizatorski i w sposób dość jasny precyzuje dalszą część tekstu.



Odnośnie realizmu. To nie jest tekst realistyczny. Starałem się zamknąć opowiadanie w kilku kadrach. Zwykła opowiastka z morałem, gdzie postacie są banalne, ale w tej swojej banalności mają coś do przekazania. Co do opisów to po części się zgodzę, tekst ma około roczku i teraz mogę bijąc się w piersi stwierdzić, że są zbyt lakoniczne.



Pozdrawiam :)
Portfolio

6
No no no. Wczoraj oglądałem "Skazanych..." dlatego Zihuatanejo przyciągnęło mój wzrok.



Ładny, barwny styl w którym widzę, że bardzo dobrze się czujesz - retrospekcja mieszana w dwóch narracjach. Przy czym, po pierwszym akapicie zgubiłem się i piszę to bardzo poważnie. Aż mnie tekst zdenerwował, bo nie wiedziałem, nie rozumiałem skąd nagle przeskok i kogo narrator opisywał, a kim był "ja". Ale po dalszej części w miarę zaczęło to się klarować. Dużym plusem są środki użyte do wykreowania piwnicy - kilka ogólników, rzuconych ad choc, i wszystko jest zbudowane. nie ma opisowej dłużyzny, zbędnych porównań czy przenośni - postawiłeś w pomieszczeniu parę gratów kilka, postaci i gotowe. To charakteryzuje dobry styl - odpowiednie narzędzia do odpowiedniej roboty.



Czytając tak, ten nostalgiczny wstęp, byłem bardzo zadowolony, do momentu napadu. Tutaj wywineło mi się małe przekleństwo, ale co tam. Na moje szczęście, napisałeś to sprawnie (nie logicznie - bo niby jak 16 latek wniósł do Banku dubeltówkę itd?), ale przekonywująco. Ratunkiem dla marnego pomysłu staje się rozwiązanie akcji. Czyli panika Ewy, śmierć przyjaciela, zabicie kobiety, która sięgała po forsę (tak - to cholernie istotne, bo stworzyłeś w trzech zdaniach prawdziwe emocje). Drugi rzut retrospektywny, ten z więzienia został wprowadzony dobrze - tak samo mało środków a efekt dobry, z tym, że dialog bohatera brzmi... nienaturalnie. Tekst podobał mi się, chociaż kilka przecinków i jedno "koło" bym zmienił. Na, przykład, napisał bym "obok/ z boku" a nie koło :)
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”