„Porfyron
Bóg umarłego słońca”
Naltacar spojrzał na niebo. Wiedział, że jest to jedna z licznych nocy, w których nadzieja na świt zadawała się być marzeniem szaleńca. Cienie poruszały się w swym mistycznym tańcu. Mrok chełpił się dominacją nad światem.
Nie było nadziei na świt.
Ziemia w swym monotonnym rytmie krążyła wokół martwego słońca. Ogromnego, kalekiego pulsara, który dawał tylko namiastkę światła. W rzeczywistości zaś to inne gwiazdy błogosławiły to, co potrafiło przetrwać upadek dawnego symbolu życia. A jego śmierć była zupełnie niespodziewana, nagła i straszliwa. Cała ziemia pogrążyła się w rozpaczy, gdy niebo na chwilę stanęło w płomieniach i zapełniło się całą gamą kolorów.
Obecnie to właśnie z innych, niedalekich galaktyk po długich nocach przychodził dzień, choć przecież nie zawsze, bo czasami przez kilkaset godzin panował nieustanny mrok. Tak było i teraz.
Naltacar zastanawiał się, czemu ballowie po śmierci gwiazdy stracili swą nieśmiertelność. Stali się jak zapomniani już ludzie, gorsi mieszkańcy tych wymiarów. Miał świadomość, że starożytne przymierze istot ze stworzycielami przestało obowiązywać już parę wieków temu. Coś obcego wdarło się do świadomości mieszkańców Hyrtonu. Był to strach przed śmiercią. Uczucie nagłe i zupełnie obce. Ballom zdawało się, że to cudzożywny organizm, który wtargnął do ich umysłów i żywił się ich trwogą. Siał ją i zbierał plony.
Naltacar wziął głęboki wdech i westchnął dławiąc się piaskiem. Nie mógł opanować kaszlu, widząc jak daleko, przy horyzoncie niebo staje się pomarańczowe. Dzień.
Przypomniał sobie, że w końcu strach przytłumił inne uczucia. Pradawni alchemicy szukali panaceum na tę pożogę. Tworzyli eliksiry, budowali od podstaw zaklęcia, rodzili nową magię. Lecz jak na złość życie znikało z Hyrtonu jak jeszcze nigdy wcześniej. Ball schodząc w dół z wysokiego piaskowca wertował karty pamięci, po to by stwierdzić w końcu, że żadna zaraza nie mogła równać się tej grozie. Jeszcze nigdy z olbrzymiej planety nie znikały całe narody ballskich osadników.
Rozejrzał się dookoła, poprawiając kaptur. Nie zauważył żadnych oznak życia. Stwierdził, że zaczyna już ulegać przesądom ludu. Mówiono, że czasem pojawiała się dziwna postać w czarnym płaszczu. Miała trzymać w kościstej dłoni długą, postawioną na sztorc kosę. Tą postać obwołano imieniem niezbyt poetyckim, niewyszukanym, niedługim. Nazwano ją Śmiercią, Przekleństwem Bogów. Po pewnym czasie pojawili się i inni. Jednak nikt nie wzbudzał już takiego strachu jak ta dziwna istota.
Ballowie, w tym Naltacar, zastanawiali się czym zasłużyli sobie na taki gniew swych bóstw. Każdej nocy, każdego wieczoru to pytanie nawiedzało ich, niczym stale powtarzający się koszmar. Zawsze, gdy zegar obwieszczał nastanie nowego dnia. Pielgrzym spojrzał w niebo.
Dnia, w którym nie było światła. Dnia, który wciąż zdawał się był nocą.
Naltacar Inarbeth, jeden z wiekowych mędrców o niespotykanie młodej twarzy, był jednym z tych ballów, którzy pamiętali dzień, w którym zgasło słońce. Gdy tylko zamykał oczy, widział śmierć ich gwiazdy. Ogromny wybuch na niebie. Przerażający blask, który wielu oślepił. Niesamowity upał. I ta niewiedza wobec tego co zaszło.
Dopiero gdy nastały ciemności, ballowie poczęli rozumieć, co się stało. Wszystkie świątynie wypełniły się wiernymi. Pielgrzym pamiętał jedną z nich. Setki tysięcy istot powędrowało prosić bogów o przebaczenie. I naprawdę działy się cuda, sam był ich świadkiem. Pola wciąż były urodzajne, drzewa rosły jak dawniej, woda była tak samo słodka i przejrzysta. Zwierzęta nie umierały. Naltacar stanął nagle. Nienawidził siebie za to, że musiał to przyznać, jednak... jeden bóg milczał. Porfyron - Pan Słońca, był głuchy na wołania ludu. Ballowie codziennie modlili się do niego. On jednak nigdy nie odpowiedział, od tamtego dnia. Dopiero później wszyscy zobaczyli, że jego wizerunki zniknęły, imię zostało wymazane z ksiąg i tablic, ściany, na których zostało wykute, rozpadły się, drewno, na którym było wyrzeźbione, spęczniało i rozsypało się w proch. Naltacar domyślał się, że Porfyrona dosięgło damnatio memoriae, wymazanie czci i imienia. Później jeszcze śmierć wielu ballów którzy go pamiętali.
Naltacar wyciągnął z jednej z licznych ukrytych kieszeni kawałek jedwabiu i przewiązał sobie nim oczy, choć trochę chroniąc je przed piaskiem. Stawiając kolejne kroki zamyślił się. To jego najbardziej dotknęła śmierć słońca. Kiedyś był przecież najwyższym kapłanem tego kultu. Porfyrona uznawał za swego ojca, a jego zniknięcie za osobistą hańbę. Teraz, według kodeksu „Aroso Anthe”, czyli kodeksu „Innego Czasu”, został banitą objętym karą infamii.
Wiatr nagle ucichł. Tak nagle, że pielgrzym rozejrzał się dookoła. Niepewnie odwiązał jedwab i schował. Pojedynczym spojrzeniem omiótł całą przestrzeń za nim. Wyniszczony, pustynny teren. Po plecach przebiegł mu dreszcz. Pamiętał to miejsce jeszcze przed kataklizmem. Piękna dolina, pełna drzew o soczystych owocach… Ruszył chcąc przegnać ponure myśli.
Nigdy nie miał zamiaru dochodzić swej niewinności. Chyba sam w nią nie wierzył. Zastanawiał się tylko czym osobiście zawinił wobec swego patrona, że ten ukarał go opuszczając ten świat i niszcząc swą domenę. Nie wiedział czemu wszystkie pory roku przychodziły dokładnie odwrotnie, dlaczego też zima panowała dużo dłużej, gdy ziemia pogrążała się w ciemnościach okrążając pulsara, który zasłaniał ją przed światłem najbliższego, drugiego słońca. Naltacar nie spoglądał już w niebo, by sprawdzić. Wiedział, że trzecie nie świeciło tak jasno. Niebo cały czas było czerwone, świece i pochodnie palono całymi dniami.
Kapłan przyzwyczaił się do takiego życia. Przez kilkaset lat można się nauczyć, jak przeżyć. Kupował czasem księgi, dzięki którym znał imiona pozostałych słońc, przydomki wszystkich planet. Często je wymieniał. Ale jego głos załamywał się tylko wtedy, gdy widział ogromną uśmierconą gwiazdę na niebie.
- Porfynia – szeptał sam sobie. - Utracony raj.
Od zawsze wierzono, że na słońcu jest niebo. Że ogień otaczający je to mur graniczny krainy wiecznej szczęśliwości. Świat ballów, wraz z jego złem, wojnami i nienawiścią był poza tą granicą.
Jednak wtedy, gdy złocista otoczka na niebie rozsypała się, gdy zapadły ciemności, ta wiara upadła. W ciągu jednej sekundy. Na twarzy pielgrzyma wykwitł smutny uśmiech. Nikt nie wiedział już gdzie jest niebo.
Jego rozmyślania przerwał cicho dzwoniący budzik. Skomplikowana konstrukcja była niesamowita, lecz ogólnie dostępna. Drewniana puszka z pikającym zegarem napędzanym wahaniem długiego języka z kulką u końca i dzwonek odzywający się, gdy jedna ze wskazówek osiągała liczbę dwanaście, nie tak dawno, było czymś zupełnie niewyobrażalnym. Teraz zaś, gdy nie wiedziano kiedy jest dzień, a kiedy noc, kładziono się i wstawano wraz z dzwonieniem budzika. Naltacar nie spał od ponad dwóch dób. Klepnął budzik i poprawił chwyt laski. Zaczerpnął głęboko powietrza i ruszył dalej, przed siebie.
Nagle naszła go refleksja. Wiedział jak byłby przywitany w mieście. Wśród młodych ballów panowało przekonanie, że starych zwierzchników wspólnot trzeba wymordować. Dlatego wśród jego współplemieńców szerzyły się rzekome herezje, szaleli Pokutnicy, ballowie wybrani by tępić te niebezpieczne dla „prawdziwych” wspólnot ruchy.
Z tego co wiedział tylko jeden z Kościołów nie posiadał takich sług. Była to Wspólnota Najświętszego Eltratana, patrona samego Hyrtonu. Choć nie stał on najwyżej w hierarchii bóstw, miał prawdopodobnie najwięcej wiernych pośród istot. Zaś Pokutnicy nie mieli wstępu do ich zgromadzeń głównie przez najwyższego kapłana. Był to jeden z trzech, którzy zachowali swe urzędy po kataklizmie.
Był bardzo mądrym ballem, niewiele starszym od Naltacara. Urząd zachował dzięki płodności ziem, trwałości roślin i zwierzyny. Hortyn mimo śmierci Porfynii sam trwał dalej, bez widocznych zmian.
Upadek innych stawał się przyczyną chwały następnych - stwierdził ponuro pielgrzym spoglądając na rękawy swych szat. Znaki powoli zacierały się. Niebawem przestaną chronić go magiczne zaklęcia o ile już tak nie było. Posmutniał i zatrzymał się patrząc przed siebie.
W dali widział starą, spróchniałą, po części zawaloną konstrukcję. Niegdyś piękna katedra teraz była zrujnowana, pozbawiona pielęgnacji, ochrony przed burzami piaskowymi. Brakowało jej też samych wiernych. Nikt nie nawiedzał tego miejsca od dziesiątek lat. Nawet duchy się tu nie pojawiały. Kapłan uśmiechnął się nagle, z przekąsem. To naprawdę było idealne miejsce na dom dla banity.
Jednak Naltacar nie odważył się tutaj zamieszkać. Idąc po starej ścieżce prowadzącej do świątyni zdał sobie sprawę, że to wciąż byłaby profanacja. Może i Porfyron został zniszczony, może nawet go zabito, ale nawet jeżeli nie istnieje, to istniał. A dlatego że był bogiem, należy mu się przecież szacunek.
Laska po raz pierwszy zachrobotała o kamień. Bruk był już przykryty delikatną warstwą piasku, lecz wciąż widoczny. Cała katedra o ścianach barwy brązu stanowiła przepiękny obraz niegdysiejszej potęgi. Mimo setek lat, kapłan dalej mógł rozkoszować się jej zapachem, mieszanką kilku świętych ziół i świeżej wody. Nie wiedział jakie czary zachowały tu ten aromat. Nie wiedział nawet czy chciał wiedzieć. Dla niego tajemnica odkryta po prostu traciła znaczenie, odchodziła gdzieś w mroczne zakamarki pamięci.
Chociaż nie… On pamiętał wszystko, nawet to czego nie chciał pamiętać. Pamięć absolutna? Coś podobnego, z pewnością – stwierdził i zdziwił się, że nigdy nie zastanawiał się nad faktem tego, że nie musiał mieć żadnych ksiąg liturgicznych, by odprawiać nabożeństwa. Po prostu mówił z głowy.
Kapłan ponownie skupił swą uwagę na świątyni. Choć zrujnowana, dało się w niej słyszeć ten sam śpiew to przed setkami lat. Jakby echo niesione przez wiatr. Naltacar wchodząc słyszał to wyraźnie. Wszędzie rozpoznałby pieśń swojego boga. Przeszedł przez portal, którego płaskorzeźby zostały rozbite. W pomieszczeniu panowała jednak cisza i mistyczna atmosfera. Pielgrzym idąc wsłuchany w stukanie własnej laski wpatrywał się w ściany, w empory i kolumny. Pomiędzy nimi stały wysokie posągi rycerzy i monarchów, którzy wsławili się heroizmem obrony wiary w Porfyrona. Wykonane w zapomnianej technice, promieniowały pogodnością. Wszystkie prócz jednego.
Naltacar stanął tuż przed nim i oparł się o laskę.
- Ilithius, syn Imrafiela – echo świątyni spotęgowało szept.
Człowiek ów był synem Boga, brata samego Porfyrona. Wsławił się obroną klasztorów w Rothentraed, gdy wściekły tłum z miasta zarządził szturm na świątynie patronów słońca i największej planety całego układu: Lucara. Umrzeć miał niedługo później, w bitwie królów, która rozegrana została w wyniku działań zbrojnych w Wielkiej Wojnie. Ten człowiek przyczynił się do rozprzestrzenienia wiary w obu boskich braci. Wtedy, gdy słońce świeciło jak od eonów, wiara w patrona Naltacara była niesamowita, podbudowana obroną pięknych klasztorów, stojących na skalistej górze pośrodku ogromnego miasta, z długą i szeroką groblą prowadzącą do świątynnych murów. Jednak dziś nawet pamięć o tamtych wydarzeniach przestała mieć znaczenie. Choć minęło nie tak wiele, ledwie kilkaset lat, wspomnienia historii poczęły zanikać. Nie było już chwały, ani triumfu. Ani poświęceń, ani miłości. Ballowie pragnęli już tylko zemsty na tych, którzy rzekomo mieli zabić ich piękne słońce.
Naltacar pochylił głowę i wznowił obchód świątyni. Jak za każdym razem dziwił się, że wnętrze było tak świetnie zachowane. Wyrwy w murach katedry oświetlało delikatnie drugie słońce noszące nazwę Sonael. Z ubolewaniem przypomniał sobie fakt, że powstały nowe kulty innych słońc. O starym już zapomniano.
- Kim jesteśmy? Kim się staliśmy? – zapytał sam siebie idąc ku ołtarzowi świątyni. – Marnymi, kruchymi, bezwolnymi istotami. Brudnym, szkaradnym wypaczeniem ballów w zwierciadle bogów.
Kapłan stanął przy ołtarzu i spojrzał w górę. Zachwycała go kopuła, jej zdobienia. Stworzona jakby z gałęzi drzewa, poskręcana niedbale lecz pięknie jak cała świątynia z zewnątrz. W rzeczywistości stworzona z kamieni, zbudowana przez najbieglejszych w swym fachu ballów. I te piękne absydy, transepty, wciąż żywe prezbiterium. To był pomnik jego wiary. To był jego dom. Tu Porfyron wciąż był obecny.
Delikatnie oparł laskę o ołtarz. Popieścił jeszcze chwilę jej bursztynowe zakończenie i pogrążył się w świecie wspomnień. Laska kapłańska była jednym z błogosławionych przedmiotów nadanych ludziom przez Porfyrona. Bursztyn takich rozmiarów był bardzo rzadko spotykany nad morzem Doathar, a stop metalu o takiej wytrzymałości nie mógł być zwykłą stalą. Laska zaś wyglądała jakby uwieńczona koroną ze skarbem wewnątrz. Niżej były dwa ramiona, do podtrzymywania się, nadające istocie dzieła wyglądu krzyża.
Naltacar powolnym krokiem podszedł do miejsca, gdzie przechowywano święte namiastki obecności jego boga. Były i relikwie, stare, lecz nader cenne. Parę kamieni szlachetnych, złotych monet, biżuterii. Jedna rzecz budziła jednak największe wrażenie. Był to symbol Porfyrona – złote słońce z ptasim łbem pośrodku. Kapłan wziął je delikatnie w ręce i wyniósł tak by podziwiać w promieniach pełnego jeszcze słońca, o ile można było tak nazwać światło dawane przez Sonaela. Zapatrzył się w ostre krawędzie, w piękno medalionu. Zbliżając się do ołtarza stwierdził, że był wierny temu znaku od najmłodszych lat. A minęło bardzo dużo od tamtego czasu. Życie przeminęło, a on wciąż był młody.
Nagle jego myśli same skupiły się na starej, zakazanej przez wszystkich nazwie, wymazanej już z wszelkich kart, niejednokrotnie z pamięci za pomocą magii. Inne, dawne imię ballów, określenie tego rodzaju, ewolucji człowieka. Piękniejszej, potężniejszej, mądrzejszej choć niezbyt różniącej się wyglądem od swych poprzedników. Ludzie mieli siedem palców u stóp i sześć u rąk, gorzej rozwiniętą muskulaturę ciała, blade wargi, brązowe jak kasztan włosy. Natomiast ballowie byli bardziej różnorodni. Nawet wachlarz kolorów oczu był szerszy. Powszechnym kolorem był fiolet, rzecz niespotykana u istot zapomnianych.
Byli po prostu wyższą formą, udoskonalonym projektem bogów. A nazywali się sunnami, sługami słońca.
Dziś Naltacar był prawdopodobnie jedynym ocalałym, którego można by określić tym słowem. Wiedział o tym. I choć przywykł do tego wciąż odczuwał strach. Trwogę przed możliwą śmiercią, która przecież czaiła się wszędzie. Czy to pod swoją prawdziwą postacią, czy też w swych innych wcieleniach. Wysokiego, smukłego człowieka na wspaniałym koniu, bądź oszpeconego sunna o pięknych srebrnych włosach.
Bał się ich. Czuł ból w zaciśniętej dłoni.
Bóg słońca umarł. Nie mogło być inaczej. Przecież gdyby istniał nie pozwoliłby na jego cierpienie. Jako kapłan nie doświadczałby strachu, ni trwogi. Jego sługa nie mógłby tułać się po świecie w oczekiwaniu na lichą śmierć w przydrożnych zajazdach, ciemnych zaułkach miast, czy przy świątyniach.
Naltacar nie czuł krwi, która spływała z jego dłoni, gdy ostre krawędzie złota wbiły się w jego palce.
To byłoby niemożliwe! Gdy cała ludzkość wątpi, znaczy że boga nie ma! Że odszedł siejąc zwątpienie i strach, spowodowany brakiem opiekuńczego ramienia, niegdyś będącego czymś normalnym! Bóg odszedł! Zostawił mnie na pastwę losu, porzucił jak starą zabawkę, która staje się niepotrzebna, gdy zabrano wszystkie inne! Jestem sam, bo Ciebie nie ma! Spojrzał w niebo. Palcem wskazującym wycelował w martwą gwiazdę.
- Słyszysz?! Słyszysz mnie wszechkacie?! Ciebie nie ma! Umarłeś, poddałeś się! Uległeś obcym potęgom, stałeś się pustką, esencją bezsensu! Przykładem tego, że i bogowie mogą umrzeć! I trwaj w tym! Nienawidzę cię! Nienawidzę za to co mi zrobiłeś! Nienawidzę…
Padł na kolana rzucając złote słońce z głową ptaka jak najdalej przed siebie. Poranioną dłoń przycisnął do piersi i począł jęczeć.
- Ciebie nie maa! Nie maaa! Nie ma… Zostawiłeś mnie samego!
Nagle usłyszał dźwięk metalu szorującego o kamień. Naltacar uniósł zapłakaną twarz i oniemiał.
Przed nim stał wysoki, odziany w czarno - czerwone szaty mężczyzna. Nie byłoby nic nadzwyczajnego w nim, gdyby nie potęga którą emanował, oraz hełm z maską przypominającą ptasi łeb i przepiękne złote skrzydła, których pióra lśniły w słabych promieniach Sonaela. Mężczyzna podniósł rzucony przez Naltacara symbol i otarł go z krwi. Przez łzy kapłana ta postać wyglądała jak zjawa, zniekształcona, rozmyta. Blask i potęga sprawiały, że zabrakło mu tchu w piersi. Przetarł oczy. Moc znikła, gdy tylko uniósł powieki. Jednak wciąż widział przed sobą mężczyznę o skrzydłach ptaka, jego łbie, w czerwono - czarnej kamizeli. Nogawice i buty z cholewą miały już tylko barwę nocnego nieba. Podobnie jak zwisający u pasa miecz. Mężczyzna stąpając tak delikatnie, jakby niebawem miał odlecieć, podszedł do kapłana przykucnął przed nim. Nie było słychać kroków, ani widać śladów w piasku rozsypanego gdzieniegdzie przy szczelinach.
Jego oczy były niemal jedynym elementem twarzy widocznym zza maski. Ona zaś ozdobiona była pięknymi wzorami, wokół ślepi czerwona, o szarym dziobie i złotawych obwódkach i reszcie twarzy również tego koloru. Wspinała się ku górze tworząc coś na podobieństwo korony. Pióra były wykonane idealnie, również czasem białe, częściej identyczne jak te na skrzydłach i sprawiały wrażenie naturalnych. Okalały całą maskę, dodając jej drapieżności i smukłości. Ona zaś kończyła się w okolicy żuchwy, zostawiając nieco miejsca na policzki i kąciki ust.
- Kim jesteś? – wyjąkał Naltacar przerywając ciszę.
- Nie poznajesz mnie? – głos był tak nieludzki, że kapłan chwycił się za łańcuszek, na którym wisiał symbol Porfyrona i zaczął się modlić, by ten mu pomógł zwalczyć omamy umysłu.
- Jestem tu – rzekł spokojnie mężczyzna. – Nie musisz się modlić, wystarczyło, że wyrzuciłeś mi wszystkie winy, znienawidziłeś. Uwierz mi. To teraz nie jest potrzebne – wyciągnął rękę i delikatnie chwycił za dłonie kapłana ściskające miniaturę jego symbolu. Palce ustąpiły, ręce opadły ku ziemi. Naltacar momentalnie przykląkł i pochylił głowę.
- Świetlisty Porfyronie, mój piękny panie, wybacz me zwątpienie, bowiem…
- Bowiem jestem słaby, kruchość mym istnieniem, marność przyodzianiem. Przygarnij mnie pod swe skrzydła, tak bym wyzbył się swych grzechów. – Maska zasłaniała twarz boga, jednak tonacja głosu wskazywała na to, że się śmieje. – Wstań przyjacielu, nie musisz przede mną klękać.
Chwycił Naltacara pod pachy i pomógł mu wstać. Kapłan spojrzał w górę z chęcią zapytania dlaczego nie on, jednak oszołomiło go piękno tęczówek boga, będących jak najczystsze złoto. Te oczy wyrażały tak ogromny smutek, że żaden człowiek, czy ball, nie zdołałby go unieść. Lecz tam, gdzieś w najgłębszych zakamarkach jego jestestwa, dało się zobaczyć nie do końca ukrytą miłość. Tak niespodziewaną co piękną.
- Prawdziwych sunnów można poznać po tym, że nie tracą oni swych talentów – rzucił swym nieludzkim głosem bóg.
Naltacar nie zrozumiał co miało to znaczyć. Teraz nie był zdolny do trzeźwego myślenia.
- Panie…
- Porfyronie! – głos patrona słońca był niczym trzaśnięcie bicza. - …po prostu. - Po chwili milczenia bóg westchnął. – To przypomina mi zdarzenie, gdy to jeden z arcyksiążąt tego państwa przejeżdżał na koniu przez wieś. Pewien chłop widząc swego pana rzucił wszystko na bok i przestraszony runął na twarz. Arcyksiążę gniewnie wstrzymał rumaka, zszedł z niego i począł bić chłopa krzycząc „Masz się nie bać! Masz kochać swego pana”.
Naltacar spojrzał na niego wzrokiem pijanego i ogłupiałego chłopa. Porfyron odwrócił się i powolnym krokiem podążył w kierunku posągów. Kapłan wpatrywał się w jego sylwetkę. Złote skrzydła delikatnie drżały, gdy bóg robił kolejny krok. Pióra zatrzęsły się niemal niedostrzegalnie, ostatecznie rozwiewając niepewność co do ich prawdziwości. Naltacar wiedział, że ma przed sobą rzeczywistego, materialnego boga.
Boga umarłego słońca.
Porfyron zdawał się być bliższy ludziom niż ballom, czy sunnom. Bez wątpienia był melancholikiem o dziwnym poczuciu humoru. Naltacar wspominając oczy swego patrona uświadomił sobie jaką szkodę wyrządzono temu bóstwu niszcząc słońce. Chyba, że była inna przyczyna kataklizmu, który zdarzył się kilka wieków temu. Kapłan wstając nabrał do płuc potężny haust powietrza i chwycił za laskę, zdeterminowany by dowiedzieć się czegoś więcej. Kilka kroków wystarczyło, by stanął przy nim. Otarł łzy skrawkiem rękawa i oparł się o laskę.
- Płomienisty, powiedz mi dlaczego słońce umarło?
- Umarło? – tęczówki boga zabłysły. – Ono wciąż żyje. Wy tego po prostu nie widzicie.
Naltacar zmrużył oczy.
- Więc czemu zgasło?
Porfyron spojrzał przez ramię i zapatrzył się na swego kapłana. Naltacar zdążył poczuć jak się poci, nim tamten odpowiedział.
- Czymże jest bóg bez wiernych?
Naltacar schylił głowę i spojrzał na bruk świątyni.
- Straciłeś swą moc?
- Odebrano mi ją.
- Kto? Jakim cudem?
- Inni. – Porfyron stanął frontem do swego kapłana i spoglądał nań ciekawie.
- Za co?
- Za grzech.
Kapłan zamilkł. Starał się rozgryźć o co chodzi patronowi słońca. On czekał nie okazując zniecierpliwienia. Wydawało się wręcz, że ciekawi go i bawi taka gra niedomówień.
- Czym jest grzech dla boga?
- Nieprawością wobec sumienia.
- Postąpiłeś wbrew niemu?
- Ja uważałem, że nie. I za to nie okazano mi litości. – Porfyron cały czas był poważny, nawet gdy opowiadał o Arcyksięciu. Pełen spokoju. Nawet jego oczy jasno informowały, że nie był skupiony. A jednak Naltacar czuł pewne napięcie
- Co uczyniłeś?
- To co wy czynicie, gdy trzeba… Ale to nie wszystko. To nie jedyny powód – dodał, jakby chcąc odejść od tematu.
- Jest jeszcze jakiś? – Naltacar czuł rosnącą irytację z powodu zagadkowości Porfyrona. Nim zdążył ugryźć się w język powiedział – To wygląda jak usprawiedliwianie się?
- Usprawiedliwianie? – oczy nie zmieniły się w żadnym aspekcie.
Naltacar wiedział, że stąpa po kruchym lodzie. Jednak serce biło zbyt szybko, by mógł milczeć.
- Gdy zgasło słońce zwątpiliśmy. Ballowie błagali cię, a ty byłeś głuchy na ich wołania. Gdzie byłeś wtedy? Inni bogowie się od nas nie odwrócili. Ty zaś zgasiłeś nasze światło w tunelu, drogę ku większemu dobru. Obaliłeś twierdzenia, zmieniłeś tok myślenia, naszą wiarę. Poświęcenie tych wszystkich ludzi i ballów – ręką nakreślił okrąg wskazując posągi dookoła. - stało się nagle mniej ważne od tego czy dzisiaj będzie padał deszcz. Oni nie istnieją. Nawet w pamięci mych pobratymców.
Dziób zasłaniający większość ust dodawał tylko specyficzności uśmiechowi, jaki zagościł na twarzy Porfyrona.
- Za to właśnie odebrano wam mnie. Za pychę. Nagle, gdy ktoś zgasił świece, wszyscy zaczęliście myśleć jak wygląda dom, gdy jest ciemno. Nie potrafiliście docenić tej łaski. Uważaliście ją za zbyt oczywistą, zbyt normalną. To wy zawiedliście, ale jak to macie w zwyczaju, winy zrzucacie na bogów. Bo jesteście ślepi i nie widzicie źródła kataklizmu. Tego, że tak naprawdę zgaśnięcie słońca było jego końcem, nie prologiem.
Naltacar spojrzał w twarz boga i spuścił wzrok. Oczy patrona słońca były zbyt wspaniałe, by potrafił znieść ich widok. Cofnął się i opadł na starą, ustawioną za posągiem ławkę. Drewno zaskrzypiało niebezpiecznie, lecz wytrzymało.
Porfyron nie czekał długo. Po chwili opadł obok. Ławka nawet nie drgnęła.
- Kim ja jestem? – zapytał kapłan patrząc na wnętrze własnych dłoni. – Odmieńcem, samotnikiem, ostatnim krzewicielem twej wiary. Dla świata nie istnieję. Kim jestem?
- Sobą, a zarazem nie sobą, czyż nie? – na twarzy boga znów pojawił się delikatny uśmiech.
Naltacar tym razem zrozumiał. Uśmiechnął się i pokiwał głową myśląc o niegdysiejszych tytułach i pięknych salach bazyliki w Rawenordzie. Nie mógł być sobą bez swego urzędu. Chciał jednak usłyszeć bardziej konkretną odpowiedź, mimo to nie odważył się tego powiedzieć.
- Co robiłeś przez cały ten czas? Gdy ja tułałem się sam, nie czując nawet ciepła bijącego od symbolu na mej piersi.
- Pokutowałem.
- Gdzie?
- W Świątyni Ciszy, Cempel Rueth, Progach Zaświatów.
Naltacar zmarszczył czoło pierwszy raz słysząc o takim miejscu. Laska zastukała, gdy wyprostował rękę i osadził koniec swej podpory na kamieniu.
- Po co przybyłeś?
Reakcja boga była zupełnie niespodziewana. Tęczówki jego oczu stały się płynnym ogniem, pióra na chwile okryły się płomieniem. Złoto na zaledwie sekundę pokryło niemal całą maskę. I jeszcze bardziej zaskakująco wszystko znikło. Choć Naltacar opierał się plecami o ławkę zasłaniając twarz przed żarem, bóg powrócił do swej dawnej postaci. Wyglądało to jakby nagle wybuchł i momentalnie się opanował.
Zmaganie ich spojrzeń było niespotykane. Bóg – ostoja spokoju i opanowania nagle stał się chodzącą pochodnią, w którego oczach zagościło podniecenie i niecierpliwość – oraz kapłan – przestraszony i zlękniony nagłą zmianą zachowania swego patrona. Cisza trwała jednak tylko chwilę.
- Czy mrucząc pod nosem wszelkie wątpliwości, grzechy i trwogi myślałeś, że ta spowiedź nie znajdzie uszu gotowych ją usłyszeć? – Nachylił się. – Słyszałem każdy twój szept, zawsze byłem przy tobie, ale gdy odważyłeś się wszystko zrzucić na mnie po prostu pojawiłem się. Mówisz, że nie istnieję? Że słońce umarło? Że ja odwróciłem się od ludzi? Przynoszę więc drogę ku światłu. Klucz. Ale słyszałeś też, że klucz wkładany do zamka zasłania nam światło zza drzwi.
- Nie rozumiem.
W oczach boga można było wyczytać dezaprobatę.
- Ja jestem światłem. Ty jesteś klucznikiem. Otwórz drzwi.
- Jeżeli tego nie zrobię?
Naltacar zamierzał przeciągnąć rozmowę, by dowiedzieć się czegoś więcej, móc wywnioskować, podejść swego patrona. Był całkowicie zdezorientowany, mimo pełnego skupienia.
- Twój świat umiera. Kiedy ostatnio jadłeś gruszkę? Jabłko? Owoce już nie rosną. Ballowie zapominają, że bez wiary nie ma cudów. A Sonael świeci coraz słabiej. Woda staje się słona. Przybywa pustyń, nawet na dnach mórz. Rozumiesz o co mi chodzi? – dokończył Porfyron i wstał. Naltacar przełknął gorączkowo ślinę i zamknął powieki. Usłyszał już tylko cichy szept.
- Będziesz zgubą świata, jeśli nie otworzysz dla niego drzwi. Musisz przywrócić ludziom wiarę. Znaleźć balla gotowego nieść pochodnie, którą mu przekażesz.
- Jak mam to uczynić?
Usta boga mocniej wyłoniły się zza maski. Uśmiech był szeroki i niebezpieczny.
- Wszystko w swoim czasie.
Naltacar poderwał się i stanął przed swoim bogiem, plecami skierowany do prezbiterium. Oczy Porfyrona były wciąż tak samo urzekające jak na początku. Godne największych dzieł poezji, malarstwa. Rzeźba nie potrafiłaby ich przedstawić. To były oczy prawdziwego boga.
- Kim jesteś, mój panie? Nie tak wyobrażaliśmy sobie bogów niegdyś, przed kataklizmem. Ukaż mi swą twarz, jeśli jestem tylko tego godzien.
Uśmiech nie zniknął z ust boga nawet na chwilę. W jego nieludzkim głosie, który zdawał się być jakby krzykiem i zarazem szeptem ognia zawarł swoje zadowolenie.
- Kiedyś nazywano nas tak jak polecił Najwyższy. – Naltacar spojrzał niezrozumiale na boga. Już otworzył usta by się wtrącić, lecz tamten zdążył powiedzieć: - Jesteśmy aniołami.
I zniknął. W powietrzu unosiły się zwęglone drobinki, przypominające bardzo małe listki, opadające powoli ku bruku. Śledząc drogę jednego z nich kapłan zauważył coś złotego leżącego na jednym z kamieni. Schylił się i delikatnie ujął to w dłoń. Złote pióro było jakby z metalu, jednak jego delikatność jasno mówiła, że jest prawdziwe. Obok leżał symbol Porfyrona oczyszczony z krwi. Naltacar nagle chwycił się za dłoń i spojrzał na jej wnętrze. Skóra była nieskażona, bez jakichkolwiek blizn, krwi. Czysta. Podniósł wzrok. Spojrzał na delikatnie uchylające się odrzwia katedry. Słabe światło Sonaela wystarczyło, by kapłan ujrzał zarys postaci i ponownie zacisnął palce na opartej o ramię lasce.
Pokutnicy.
Słońce zniknęło za horyzontem i nie pojawiło się już, nawet wtedy, gdy po kilku dniach dotarł do wzgórz przed Igbean, jednym z największych miast Rawenordu. Potężne fortyfikacje oświetlały jarzące się kryształy o barwie jasnej zieleni. Ze wzniesienia miasto wyglądało jak potężny kamień z małymi drobinami - wyznacznikiem wartości całego minerału. W rzeczywistości Naltacar dostrzegł zarys wszystkich budowli widocznych z tego miejsca, mógłby opisać twierdzę do której był prowadzony. Dziwił się, czemu Pokutnicy tak trzymali pochodnie, by tylko oślepiać siebie samych. Milczał jednak, nie chcąc wykazać im błędu.
Odziani byli w rdzawe zbroje, po części płytowe, ze złotymi zdobieniami, głównie klamrami, rozetami i oznakami godności. Przez plecy przewieszone mięli okrągłe tarcze wykończone w tym samym stylu. Na wysokości bioder przypasane topory bojowe, wykonane całkowicie ze stali z wydrążonym środkiem, w których spoczywały ukryte sztylety. U niektórych były też kańczugi i szamsziry, piękne miecze z dalekiej północy. Napawały strachem, budziły lęk. Teraz Naltacar wiedział, czemu właśnie im przypisywano najgorsze zbrodnie.
Przez drogę zapoznali go z metodyką ich działania. Nie było żadnego sądu, żadnej litości. Pozbawione uczuć twarze stanowiły potwierdzenie tych słów. Gdy dotarł do Nartegaristu, twierdzy przez którą można było dostać się do miasta, zabrano mu laskę i młotem przełamano ją na pół. Mógł tylko patrzeć na resztki oznaki swej godności, gdy zabierano go w głąb korytarzy prowadzących do katakumb. Tam też profos zabrał mu torbę i zezwolił iść dalej.
- Jaką drogę ku zbawieniu wybierasz, panie?
- Czy szanujecie tych, którzy niegdyś byli na równi z królami? – zapytał przewrotnie Naltacar wysokiego Pokutnika o młodej twarzy i długich, czarnych włosach.
- Tak, panie. Inaczej nie zadawalibyśmy pytań.
Były kapłan boga słońca znał Calgas Caltarii, Kazania Wolności, kodeks praw Rawenordu. Wiedział o co mógł prosić.
- Przyślijcie mi dużą dawkę Alpii – Pokutnik szerzej otworzył oczy, lecz milczał. – Zbiór Modlitw Zakazanych, oraz Towarzyszącego... I lustro.
Mężczyzna stał chwilę bez ruchu, jednak po chwili przytaknął i na palcach pokazał numer sali. Gdy odszedł na parę kroków drugi, w podobnej rdzawej zbroi wyminął go i podszedł do Naltacara.
- Trzydzieści dwa – rzucił szybko kapłan.
Pokutnik przytaknął i wskazał głową kierunek w którym mieli podążyć. Po paru chwilach miarowego tupotania ballskich butów stanęli przed wskazaną salą. Mężczyzna o ciemnej cerze i krótkich blond włosach zaczesanych na środek głowy wyjął czarny klucz i włożył go do dziury. Zamek trzasnął, drzwi uchyliły się. Naltacar bez sprzeciwu wszedł do środka i usiadł na krześle. Zimnym, metalowym, bez połysku. W pokoju jarzyły się dwa małe kryształy, jednak były one zbędne. Kapłan mógł widzieć wszystko, więc zachowanie ballów mocno go zdziwiło.
Po pewnym czasie drzwi zaskrzypiały. Do środka wszedł wysoki chłopak, którego wygląd wskazywał na to, że nie był jeszcze pełnoletni. Orla twarz jasno ilustrowała uczucia targające tym białowłosym młodzikiem. Wilcze, zielone oczy wyrażały wielki smutek. Uczucie zbyt często goszczące pod powiekami stworzeń i stworzycieli. W ręce trzymał najsilniejszą truciznę, jaką znał jego rodzaj. Srebrna maź w szklanym pojemniku spoczywała w jego dłoni, trzymana jak skarb. Zapewne za nic nie chciał jej upuścić.
- To ty masz być moim Towarzyszącym?
- Tak, panie. Mam pomóc ci w ostatnich chwilach znaleźć drogę ku przebaczeniu przy udziale najświętszego Sonaellena.
Kapłan skrzywił się i spuścił głowę. Nie spodziewał się, że te słowa sprawią mu taki ból. Wyparto się jego boga dla innego, tego który przeważnie miast światła dawał ciemność. Naltacar nie mógł uwierzyć w to jaką wiarę pokładają jego pobratymcy w nadziei. Nadziei na następny dzień.
Przez parę następnych godzin młody Pokutnik modlił się w imieniu Naltacara. Ten zaś w ciszy czytał zakazane teksty psalmów do Porfyrona. Znał je i tylko dlatego poznał, bo nigdzie nie było już imienia jego boga. Pozostały tylko luki, białe plamy w ciągu słów. Po ostatniej z pieśni poświęconych Świetlistemu, odłożył księgę i wziął w ręce lusterko. Zapatrzył się w niewidziane przez dziesiątki lat odbicie.
Widział białowłosego człowieka o bardzo młodych, drapieżnych rysach. Kołnierz jego szaty był czarny, z brzegów podszywany błękitną nicią. Dłonie które trzymały zwierciadło były jeszcze chłopięco delikatne, lecz silne. A oczy szare jak skała.
- Mój panie, wyjaw mi kim jesteś? – głos Pokutnika wyrwał go z zamyślenia.
- Kapłanem boga umarłego słońca.
- To herezja!
Na ustach Naltacara zagościł melancholijny uśmiech.
- Dożyłem czasów w których prawda i fakty nazywane są kłamstwem.
- Panie, czy pragniesz odnaleźć miłosierdzie w łaskawym Sonaellenie?
- Mam tylko jednego pana. – Było to równoznaczne z odmową.
- Zatem odejdź w pokoju.
Naltacar nie patrząc na Pokutnika otworzył pojemnik i wlał sobie truciznę do ust.
- Jak masz na imię przyjacielu?
- Ignit, panie.
- Zatem Ignicie – przerwał mu skurcz. Musiał wziąć potężny wdech by móc dokończyć. – Życzę ci byś odnalazł prawdę.
Położył rękę na sercu, czekał aż przestanie bić. Kapłan zamknął oczy i opadł na ziemię. Z krzesła zerwał się Pokutnik i klęcząc rozłożył szaty obcego. Zamarł, widząc złote pióro. I zupełnie niespodziewanie zaczął płakać. Przyłożył dłoń do ust i z wielką ostrożnością drugą ręką podniósł je w górę. Każdy z włosków otoczył blask, gdy przez małe okno wpadły do komnaty promienie słońca. Ignit przysunął się bliżej ciała kapłana. Wysunął palce, by zamknąć roztwarte na pół powieki. Zastygł w bezruchu widząc, małą część tęczówek. Rękę w której trzymał pióro przycisnął do twarzy i zaszlochał głośno. Szybko zasłonił czerwone oczy kapłana i zerwał się z miejsca odrzucając biblię Sonaellena. Porwał tylko indeks ksiąg zakazanych i wybiegł z komnaty.
Wiedział, że był świadkiem tego, jak odszedł ostatni sunn.
Pędził jak oszalały po korytarzach, mijając oniemiałych Pokutników. Jego twarz oświetlały promienie słońca.
Promienie Porfynii. A delikatny wiatr pogrążony w swym mistycznym tańcu zdawał się nieść pewne słowa. Czymże jest bóg bez wiernych?
* * *
- Igbean zdobyte! – krzyknął młody żołnierz w błękitnych szatach i nałożonej na nie złotej zbroi.
Masywny czarnowłosy mężczyzna nawet nie podniósł głowy, tylko zatrzymał pióro, które jeszcze przed chwilą miarowym rytmem wyznaczało litery na kartce pergaminu. Obok niej leżał potężny hełm z czerwonym końskim włosiem, oraz trzema piórami.
Jednym złotym, prawdziwym, oraz dwoma srebrnymi, metalowymi.
Szept przerwał ciszę, która nastała.
- Wiatr był tak delikatny, że mógł nieść ze sobą tylko triumf – rzekł książę i wznowił pisanie.
Piękne gałęzie jabłoni tworzyły wachlarz, którego cień był kojący dla mężczyznę odzianego w przepiękną zbroję, w barwach bieli, błękitu, srebra i złota.
Żołnierz czekał.
Książę po chwili zaśmiał się.
- Możesz odejść Hevalu, niech światło Porfynii będzie z tobą.
Pułkownik ukłonił się i odszedł marszem po ścieżce prowadzącej ku wyjściu z ogrodu. Po paru chwilach książę przerwał pisanie, odłożył pióro i zapatrzył się w jego sztandar, osobiście wyhaftowany. Podziwiał dwa symbole, głowy ptaka na tarczy słońca, oraz podobnie przedstawionej głowy sunna o długich włosach. Pod każdym były litery.
W rzeczywistości pod nimi kryły się tytuły. Pierwszy skrót oznaczał: Porfyron, Bóg Słońca. Drugi zaś znaczył tyle co: Naltacar, syn Porfyrona, Władca Nieba i Patron sunnów.
Głębokie westchnięcie wydobyło się z piersi Ignita. Splótł palce za głową i spojrzał w niebo, przez liście i dorodne owoce drzewa. Po chwili zerwał jedno i uniósł w górę.
- Ku chwale tego, co nawraca Ogniem i Mieczem!
Uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy zapatrzył się na jabłko. Opuścił je na wysokość swych oczu i zastanowił się czy bogowie wciąż schodzą na ziemię i płodzą swych synów z istotami. Z nieśmiertelnikami. Ugryzł jabłko i zachwycił się jego smakiem.
Wilcze oczy świeciły złowrogim blaskiem.
2
drugie zdanie i już literówka. ciekawie się zaczynaArchanioł pisze:zadawała

nono. ostro. cienie się poruszają tylko, gdy źródło światła się porusza. czy tej nocy poruszało się jakieś? wątpie. skoro była tak ciemna i mhroczna, to i cieni nie powinno być widaćArchanioł pisze:Cienie poruszały się w swym mistycznym tańcu.
powtórzenia - któryArchanioł pisze:był jednym z tych ballów, którzy pamiętali dzień, w którym zgasło słońce.
nie doczytałem. nie mogłem się skoncentrować. przegadane. rozumiem, że chciałeś stworzyć najpierw tajemnicę, i smutek głównego bohatera, ale rozciagnąłeś to tak niemiłosiernie, że nie dałem rady.
masz poetycki język. niektórym to pasuje, innym przeszkadza. mi średnio podeszło. szczególnie pierwszy akapit. dla mnie tekst jest zbyt mhrocznopatetyczny i strasznie przegadany.
3
Zacznę od tego, że dwa razy przy czytaniu tego tekstu się poddawałam i tylko wrodzona niechęć do przerywania tego, co już zaczęłam robić, "przeciągnęła" mnie przez resztę tekstu.
Budujesz klimat strasznie męcząco, powtarzając w kółko czytelnikowi mniej więcej to samo. Słońce umarło, Porfyron się nie odzywa, świątynia w ruinie i ciągle o tym... Potwornie męczące. Po pierwszym akapicie na połowę informacji reagowałam myślą "o rany, to już wiem!".
Przy tym wymiękłam pierwszy raz
Chyba zbyt na siłę starałeś się napisać coś poważnego i poruszającego.
Z drugiej strony rozmowa Naltacara z bogiem... Dla mnie ta scena najbardziej odstaje od klimatu, a najmniej powinna! Niech będzie, że bóg chce przełamać ten dystans dzielący jego i kapłana. Pal licho podnoszenie gościa z klęczek i nakaz zwracania się do siebie po imieniu, ale postawa samego kapłana...
Na początku szok, a potem (w trzydzieści sekund) spoko, normalka, spróbuję go nawet zagiąć w rozmowie:
Zakończenie... Cóż... Niezbyt zaskakujące. Przynajmniej dla mnie. Nie zrobiło większego wrażenia, chociaż mogło na to wpłynąć zmęczenie po przeczytaniu tych 10 stron.
Podsumowując.
Przykro mi, ale opowiadanie zupełnie mi się nie podobało.
Język ciężki i męczący, przez co odbiór fabuły jest bardzo utrudniony.
Nie zrażaj się i pracuj dalej. Mam nadzieję, że kolejne Twoje opowiadanie przeczytam z przyjemnością
Pozdrawiam,
Ada
Dokładnie.padaPada pisze:tekst jest zbyt mhrocznopatetyczny i strasznie przegadany
Budujesz klimat strasznie męcząco, powtarzając w kółko czytelnikowi mniej więcej to samo. Słońce umarło, Porfyron się nie odzywa, świątynia w ruinie i ciągle o tym... Potwornie męczące. Po pierwszym akapicie na połowę informacji reagowałam myślą "o rany, to już wiem!".
Przy tym wymiękłam pierwszy raz
Przepraszam, ale brzmi tak oklepanie, że zamiast wywołać u mnie jakąś zadumę nad bólem głównego bohatera, to wywołało śmiech... I niestety takie kwiatki pojawiają się często.Kim jesteśmy? Kim się staliśmy? – zapytał sam siebie idąc ku ołtarzowi świątyni. – Marnymi, kruchymi, bezwolnymi istotami. Brudnym, szkaradnym wypaczeniem ballów w zwierciadle bogów.
Chyba zbyt na siłę starałeś się napisać coś poważnego i poruszającego.
Z drugiej strony rozmowa Naltacara z bogiem... Dla mnie ta scena najbardziej odstaje od klimatu, a najmniej powinna! Niech będzie, że bóg chce przełamać ten dystans dzielący jego i kapłana. Pal licho podnoszenie gościa z klęczek i nakaz zwracania się do siebie po imieniu, ale postawa samego kapłana...
Na początku szok, a potem (w trzydzieści sekund) spoko, normalka, spróbuję go nawet zagiąć w rozmowie:
Kompletnie mnie to rozwaliło.Naltacar zamierzał przeciągnąć rozmowę, by dowiedzieć się czegoś więcej, móc wywnioskować, podejść swego patrona.
Zakończenie... Cóż... Niezbyt zaskakujące. Przynajmniej dla mnie. Nie zrobiło większego wrażenia, chociaż mogło na to wpłynąć zmęczenie po przeczytaniu tych 10 stron.
Podsumowując.
Przykro mi, ale opowiadanie zupełnie mi się nie podobało.
Język ciężki i męczący, przez co odbiór fabuły jest bardzo utrudniony.
Nie zrażaj się i pracuj dalej. Mam nadzieję, że kolejne Twoje opowiadanie przeczytam z przyjemnością

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
4
Prawda, po pojawieniu się tej postaci nic nie jest takie jak dawniej.Mówiono, że czasem pojawiała się dziwna postać w czarnym płaszczu. Miała trzymać w kościstej dłoni długą, postawioną na sztorc kosę. Tą postać obwołano imieniem niezbyt poetyckim, niewyszukanym, niedługim. Nazwano ją Śmiercią, Przekleństwem Bogów. Po pewnym czasie pojawili się i inni. Jednak nikt nie wzbudzał już takiego strachu jak ta dziwna istota.
Przeczytałem część opowiadania. Całego niestety nie dałem rady.
Styl jest strasznie ciężki, chaotyczny. Niezbyt sprawnie posługujesz się słowem pisanym, w zdania wkradają się błędy logiczne - o jednym wspomniał padaPada. Klimat opowiadania łamie się z każdym zdaniem, raz nawet udaje ci się pokazać sytuację bohaterów opowiadania, jednak po chwili niweczysz cały wysiłek jednym zdaniem.
Sporo powtórzeń, momentami aż za dużo. Większości można się pozbyć nie zapisując po prostu konkretnego słowa. Konstrukcja zdania uległaby minimalnej zmianie, ale sens byłby zachowany. Na przykład tutaj:
Po pierwsze nie rozumiem po co wyszczególniłeś "wieczór" i "noc". Wystarczyło napisać "noc", przecież obie pory doby dzieli niewielki przedział czasu. Można sobie darować "stale" w drugim zdaniu. Dwa ostatnie zdania to powtarzanie informacji, które maglujesz od początku tekstu i podejrzewam, że wspominasz o nich aż do końca. Domyślam się, że powtarzający się "dzień" jest celowym wybiegiem, lecz wydaje mi się, że mało oryginalnym i nie do końca trafionym - ocierającym się tandetę. Jeśli mogę użyć takiego stwierdzenia.Każdej nocy, każdego wieczoru to pytanie nawiedzało ich, niczym stale powtarzający się koszmar. Zawsze, gdy zegar obwieszczał nastanie nowego dnia. Pielgrzym spojrzał w niebo.
Dnia, w którym nie było światła. Dnia, który wciąż zdawał się był nocą.
Nie wspomnę nic o prawdopodobieństwie opisanych zdarzeń. Chodzi mi o wygaśnięcie Słońca i tak dalej. To jest fantasy.
Ogólnie raczej tekst wychodzi na minus.
Zapisany nudnym stylem, o niezbyt wciągającym klimacie, zbyt przegadanym i przepełnionym powtórzeniami, które na dłuższą metę drażnią.
Może następny tekst będzie lepszy.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.