STREFA 511
Poema psychosomatyczne prozą., tudzież etiuda paraliteracka z elementami soft S-F i z elementem hard-porn
Czas akcji: XXII wiek
Miejsce akcji: Strefa 511
Osoby: Narratorka, Allin, Fred
Przyczyna: nieokreślona?
Skutek: drastyczna końcówka!!!
***
W bazie mówiono, że swój pierwszy poważny program napisał mając 6 lat. O niepoważnych nawet plotki wolały zamilczeć. Gdy wchodził w szesnasty rok życia, biły się o niego najpotężniejsze koncerny. Jednak wtedy jeszcze wybierał spokojną pracę w zaciszu uniwersyteckiego laboratorium. Taki był.
Dopiero 2 lata temu, niespełna 2, zatrudnił się w Strefie i odtąd ludzie przypuszczają, że mogłam mieć wpływ na tę decyzję – ja, w przeciwieństwie do nich, jestem tego absolutnie pewna.
To były te krótkie (ale intensywne i zaangażowane) czasy, w których im bardziej go pragnęłam mieć przy boku, tym bardziej się przybliżał – szalony! Wszyscy się przybliżali, ale on jeden istotnie. To nie moje i mojego męża biliardy nakazały mu wkraczać w nasz zamknięty obieg, ani też moje kolorowe zdjęcia na czołach popularnych magazynów, ani krocząca za mną fama faryzeuszki nowoczesnej rozkoszy.
Obłudnicy mogliby rzec, że ja jedna potrafiłam dostrzec w tym genialnym informatyku prawdziwego człowieka - lecz to dla mnie za mało! Ja się wzniosłam ponad poziom pospolitości i z wyżyn, odnalazłam w tym człowieku mężczyznę!
Ostatecznie uległ mej presji, przyjął to miejsce w moim wszechświecie. Lecz odtąd było już tylko... nieznośniej. :-(
Nie umiałam należycie korzystać, mając go przy sobie. Utrzymywaliśmy stałe kontakty, ale nie byliśmy niczym ponad 2 wyziębłe wulkany pasywności. Nie da się tych relacji nazwać sensu stricto romansem, choć starałam się na każdym kroku taki charakter im nadawać (co ostatecznie się uda, ale tylko połowicznie).
On wytwarzał wokół siebie aurę nietykalności, jakby czuwało nad nim jakieś pole siłowe dziewiczego sanktuarium. Jak pragnęłam co rano rozkruszać się o nie! To, że byłam żoną jego szefa – to byłby powód godny filistrów, nie arcymaga! Jego hamowało coś we mnie, moja najgłębsza... próżnia, wyglądająca nierealnego wypełnienia.
Odtrącił mnie, bojąc się zerknąć w jej oczodół.
Nic to, że przez niemal cały ten czas miałam przy sobie Freda i spocony batalion czekających na skinięcie kochanków – nie był to satysfakcjonujący ekwiwalent.
Miałam dosyć tego utrzymującego się impasu niespełnionych marzeń, a freikorpsy pożądania wbijały w mą skórę swe niewidzialne sztandary. Pewnego poranka, określiłam termin - dałam sobie maksymalnie rok na uczynienie postępu, pod autogroźbą zaniechania wszelkich starań. Później jednak ten okres jakoś dziwnie rósł mi w oczach, a ja traciłam nad jego rozciągłością kontrolę. Zdawało się, że stoję jedną nogą za pasmem kwazarów na krańcu wszechświata i przechylam się ku rejonom nieobjętym stworzeniem. Kupiłam od przemytników zabytkowy rewolwer i czasami nosiłam go w kieszeni z zamiarem przerwania, nawet przejrzałam się kilka razy w jego czarnym wylocie niczym w lustrze śmierci, z palcem na spuście. A gdy smutek uniemożliwiał już pragnienie, wsadziłam w usta lufę i penetrowałam nią siebie aż po gardło, aż do wymiotu... Za bardzo jednak kochałam życie! Nie w ogóle, nie abstrakcyjne pojęcie życia – kochałam życie swoje, choć tak niewdzięcznie zaczęło mi ciążyć!
Fred początkowo dbał o mnie, przynosił mi kwiaty i antydepresyjne pigułki, których miał zawsze pełną kieszeń. Później jednak zebrało się jemu i światu na problemy bardziej globalne, szykowała się jakaś wojna, rewolucja, pandemia, czy coś w tym stylu – wyrwało go to z wirów życia małżeńskiego, a ja zostałam znów niemal sama. Sama z informatykiem. To swoiste wzięcie w nawias całej reszty świata, znów musiało przybliżyć nas ku sobie. Byliśmy jedyną parą istnień obojętną na sprawy spoza Strefy.
Udawało mi się niekiedy wślizgiwać do jego pokoju, gdy robił sobie akurat małą przerwę w tytanicznej pracy – pauzy te nie przekraczały nigdy dwóch zegarowych godzin. Mogłam się wtedy dowolnie ocierać biustem o rękawy jego koszuli (nie nosił skafandra, nie wychodził w ogóle poza prostokąt Areny), mogłam zmusić go do powąchania mych włosów, czy delikatnie splunąć mu na twarz. Stale powtarzał, że jest już bliski finalizacji odkryć, w które zapragnął mnie w końcu wtajemniczać, zaprzęgać. Uległam! Uległam! Tym sposobem, stałam się jego pierwszą i jedyną słuchaczką!
Sporo problemów dydaktycznych sprawiało mu dotarcie do mojego ostentacyjnego laicyzmu, do tego antyinteligenckiego intelektu – ale mimo tych ułomności wykazywałam wiarę i chęć zrozumienia.
- Teraz przejdziemy do sedna – słowa i mądrość czyniły go jakimś profesorem, ale samą postacią stawał się w mych oczach studentem pierwszego roku, jakbym to ja, głupia, go egzaminowała! – Jest to zarazem najprostsza do wytłumaczenia i najistotniejsza w całym projekcie idea. Finalizacja tych wszystkich, omawianych pobieżnie procesów, umożliwi swoiste przetworzenie świadomości (jaźni) do sentencji prostych, to jest – zero-jedynkowych znaków, zachowując przy tym jej istotę, wraz z pełnią podmiotowości i autonomicznym funkcjonowaniem. To taka wymiana formy, bez zatracania esencji. Cały sens leży w tej nowej formie, która będzie mogła być odczytywana i uaktywniana przez zwykły, domowy komputer...
- I co z tego? – rodzącą się powoli w mym umyśle pogardę starałam się maskować trywialnością.
- Umożliwi to, powiedzmy, wyciągnięcie człowieka z jego ograniczonej struktury mózgu! Stworzenie nowego, wyższego typu bytowania świadomości, w całkowitym oderwaniu od świata materii biologicznej. Ta samorodna kupa mięsa jaką teraz mamy w głowach – albo raczej, w jakiej teraz jesteśmy uwięzieni, zostanie zastąpiona nośnikiem pojemniejszym (jakże się rozrośnie czasoprzestrzeń ego!) , poręczniejszym, a także, co ważne – trwalszym! Tak jak antyczny Deep Blue zwyciężył człowieka, tak mój projekt wygra szachy ze śmiercią!
Miałam go zapytać – od kiedy to dla świata skończoności trwałość jest wartością pozytywną? Od kiedy góra jest lepsza od róży?! – Powstrzymałam się, wydając tylko przytłumione, jękliwe westchnienie, które przypadkiem tylko ułożyło się w pytanie – A co będzie z naszymi ciałami?
- Zapomnij o tym dualizmie! – zabrzmiało to jak twardy rozkaz. Polubiłam go takim szorstkim i zapragnęłam, by miast słowem i logiką, wychłostał mnie prawdziwym batem!
- Odtąd człowiek będzie jednym, niepodzielnym cogito. W końcu nie od dziś, wszystko na świecie jest idealnie cyfrowe – kontynuował luźniej, rytmem nieco skocznym, zupełnie nie w jego stylu. – Nie mówię, że od razu zaczniemy niszczyć i bezrefleksyjnie odrzucać ze wstrętem nasze materialne powłoki... Nie ma z tym pośpiechu. Przez jakieś góra 3 pokolenia będzie działać jeszcze siła przyzwyczajeń i to będzie faza najdoskonalszego w procesie ewolucji skoku. Będziemy w niej wszyscy starożytnymi królami Egiptu, z irracjonalnym pietyzmem pielęgnując swe opustoszałe mumie. Ale pępowina wystająca z ziemi będzie się z każdym dniem napinać, aż bezboleśnie pęknie i ludzkość uświęci swe powtórne narodziny!
Oniemiałam z wrażenia. Gdyby nie mój dogmatycznie wyznawany egoizm, pomyślałbym zapewne, że on chce okaleczyć nas wszystkich. Naprawdę jednak zadrżałam o swą własną skórę i poczułam się pierwszy raz, jak jakaś skostniała, konserwatywna pizda! – Kimże jest, ten człowiek, co siedzi przede mną?! Czy był kiedyś, w myśli ludzkiej, jakiś bóg bardziej od niego bezczelny?!
Uczułam pragnienie obalania jego szaleńczych pomysłów, jednego za drugim, chciałam być barbarzyńcami co zdepczą gmach tej jego konstrukcji! Wiedziałam jednak, że każdy mój argument zostanie strącony w kosmiczną otchłań nonsensu. Potęga jego rozumu była dla mnie jak soczysty policzek wymierzony kosmatą łapą mej ograniczoności. Ten suchy, chuderlawy prawiczek, niczym wytrawny szermierz odparowywał gesty moich wdzięków! Czy to w ogóle możliwe, by nie istniało przeznaczenie, które gwarantowało mi spełnienie wszelkich kaprysów?
Zdruzgotana, strzaskana, mentalna suka – wyszedłszy wtedy z laboratorium, beznadziejnie pragnęłam powrócić w brązowe ramiona oficjalnego męża, w jego pękate usta i ich soczysty mlask, w jego tuczne poślady... Nic jednak nie mogło mi dać w pełni obiektywnej substytucji prawdziwej orgii. – To tylko mąż – jakiś złośliwy chochlik rozwiązłości szeptał mi wciąż do ucha! – Jest co prawda szefem Strefy, jest najbardziej wpływowym dwunogiem tej planety, przystojnym, ale to wciąż tylko mąż. On już mi powiedział to głupie, do bólu proste „tak”, okej, całował mnie - co tylko brzydziło. Bowiem mnie życie wyhodowało na łowczynię, na tropicielkę, w pogardzie dla mieszczańskiego „mieć” i w bezdyskusyjnym nakazie – „zdobywać!”. Nie interesowało mnie nic ponad jakieś krótkotrwałe doświadczanie ekstazy – ale czy dla kobiety w ogóle może być coś ponad to?
- Fred – szepnęłam podczas jednej z nielicznych w ostatnich miesiącach nocy małżeńskiej. Leżeliśmy wtedy w naszym stałym łóżku, obok siebie, tak właśnie: obok, nigdy razem. – Fred... Zaciśnij moją rękę mocno... – zrobił to. Jakże to nudne i przewidywalne! Leżał piękny, złocący się w świetle lampki nocnej; jak posąg wykuty w skale – poważny, dostojny i cholernie nieczuły!
- Kiedy pozwoliłam ci ożenić się na mnie – nacierałam na jego wyciszenie! – Nazwałeś siebie mym dłużnikiem do końca życia. Ale mi się wydaje, że byłeś nim już wcześniej! Fred, spłacisz ten dług z nawiązką, robiąc jedno, o co cię teraz poproszę. Zgoda?
- Jeśli to nie jest pójście jutro na jakąś idiotyczną imprezę techno, to tak. :-) - nie lubię jego tandetnej ironii.
- Zwolnij jednego ze swych pracowników i zniszcz jego projekt.
- Co? – zaskoczyłam go, zawsze go zaskakiwałam jeśli otworzyłam usta. Podniósł się do pozycji półleżącej i patrzył mi w szklące się światłem oczy. Nareszcie! – O czym ty bredzisz? Którego z moich pracowników? Na świecie jest 30 miliardów ludzi, z czego 29 miliardów pracuje dla Strefy!
- Ale tylko jeden z nich chce mnie naprawdę skrzywdzić – nie wierzyłam tej chwili, że to mówię, ale słowa cisnęły mi się do ust, jakby wystukiwała je potężna, wszechświatowa maszyneria! – Allin G.
- Co?! Allin G.? :-o – mimo swej pozy posągu, prawie podskoczył z wrażenia.
- Myślisz pewnie, że żartuję, ale wiesz, ja nie umiem żartować. Każdy mój żart jest poważniejszy niż to, co próbuję mówić serio. Sądzisz, że bredzę? Sama chciałabym tak sądzić! Ty też jesteś omamiony przez tego człowieka, taż dałeś się nabrać na jego niewinny kołnierzyk! Ale ja obcując z nim trochę dłużej, podczas twoich wyjazdów, przekonałam się, iż to najstraszliwszy zboczeniec!
Fred zaśmiał się.
- I chcesz, żebym zwolnił samego Allina G., najdroższą głowę w historii biznesu?
- To nad czym on pracuje, nie ma żadnego związku z interesami firmy, on cię okłamuje, pokazał mi wszystko.
- Nie zwolnię go.
- To go zabij!
- Jeszcze lepiej. :-)
- Fred, mówię poważnie!
- O co ci chodzi, wariatko?! On jest tak poza życiem i rzeczywistością, że jego wcale nie ma!
- Właśnie to mnie przeraża. Jego nie ma nigdzie, ale przez to jest jakby wszędzie, stale mnie podgląda, obserwuje, zna każdą moją myśl, zna podświadomość. Fred, to jest zboczeniec pierwszej marki. Jakbyś ty widział jak patrzy na mnie! Chce zgwałcić!
- Jakby chciał cię gwałcić, to by to robił teraz, nie odchodząc od komputera. :-)
Fred ciągle kpił, nie wiedząc nawet jak mądrze mówi, wbrew intencjom. Swoją drogą – złe to czasy, kiedy nawet zazdrość nie jest w stanie popchnąć mężczyznę ku zbrodni, jeśli ta krzyżuje się jakoś z nićmi jego mdłych biznesów! - Zawiodłeś mnie, Fred. Wcale nie należy mi się od ciebie bardzo wiele, należy mi się tylko wszystko. Przez tę totalność jednak, odpowiedzialność ci ciążąca rozmywała się i ginęła w nieskończoności, jak niegdyś Bóg panteistów, jak lada dzień miała się roztopić w globalnej sieci, scyfrowana ludzka istota. Skoro ciebie nie obchodzi obdarowanie mnie, sama sobie wezmę co chcę!
Allin był tego dnia – tak, ten dzień także nastał, choć jeszcze tydzień wcześniej tak daleko zdawał się szybować! – był mi tego dnia dzieckiem. Owszem, dzieckiem genialnym i potężnym, ale zbyt niebezpieczne stworzył sobie zabawki! To dziecko okazało się tytanem i na chrząstkach jego mózgoczaszki połamałam sobie zęby łaknienia – nigdy nie zdołałam go w pełni pokochać, nigdy znienawidzić (a pragnęłam i jednego i drugiego, dwurdzeniowo).
Allinie G., wyglądałeś po prostu strasznie... przewrotnie, jak kuglarskie widmo, gdy ślęczałeś zgarbiony nad paletą konsol i żylastymi palcami wbijałeś w kolorowe klawisze symbole szyfru, niczym pianista w starodawnym stylu – natchniony, pełen cierpkiej ekspresji, całkowicie przetaczający się w swe dzieło, jak krew w akcie transfuzji.
Jednego ci nigdy nie odmówię - ty naprawdę pragnąłeś wolności, tak mocno, jak i ja pragnęłam. Szkoda, że obraliśmy sobie inne jej ścieżki!
- Allin... – szepnęłam mu najszeptniej, jakby cieniem.
- Allin! – musiałam powtórzyć.
- Nie teraz.
- Znalazłam wielką wadę w twoim programie – to był jedyny sposób, by jakoś odebrać go kleszczom transu, zwrócić go sobie choćby na moment. Zaśmiał się, i choć nie odwracał się w moją stronę, pewna byłam, że słucha. – Nie możesz zagwarantować – musiałam coś mówić, choć nic nie było do powiedzenia. Improwizowałam – że podczas twojej transformacji duszy, nie zostanie gdzieś po drodze zatracone to.. to... takie coś... to co daje mi teraz niezachwianą pewność, że 1 to 1, a to a, a ja... ja to ja. I wiesz dobrze, że nie jest to logiką!
- Zawracasz mi tylko głowę – oznajmił wciąż siedząc do mnie tyłem, widziałam wygiętą jak u kocicy, cięciwę jego pleców. – Owszem, po transfuzji to nie będziesz już ta sama ty co teraz. Ale bez niej też by tego nie było! Tak jak ty teraz to już nie ta sama ty, zadająca mi pytanie.
Och, słusznie mówił! Zbyt słusznie! To przesądziło o ostatecznym rozwiązaniu kwestii (o ile ta, nie była już przesądzona w mikrochwili prawybuchu). Zdecydowałam. Ale co to za decyzja, jeśli nie ma już wyboru?
- Ciągłość osobowości od zawsze opierała się na umownej akceptacji, ze względu na społeczno – użytkową funkcjonalność takiego stanowiska, ale pierwsza lepsza próba, choćby powierzchownej analizy, wykaże jego przekłamanie. Jeśli jest coś, co pozwala nam identyfikować się z tym strumieniem podobnych do siebie osobowości w czasie, to nasza pamięc (tak świadoma, jak i podświadoma) – a tę gwarantuję zachować, ba, nawet odzyskiwać utracone partie i tworzyć ich zapasowe kopie! – odsapnął, wymęczyłam go. - Od kiedy ci zresztą zależy na trwałości?
Miał rację, nie zależało mi na tym nic a nic. Więc, do cholery, na czym?
Jeśli nie ma dziś pretekstu, niech go za 1000 lat wymyślą! Zrobione... Enter!
Czyż nie powiedział pewien Rosjanin, że jeśli w pierwszym tomie jest pistolet, w drugim na pewno wystrzeli?
Krew obryzgała główny monitor, krew wyciekła spomiędzy bordo warg, krew czerwona, krew dobra, grupa AB, RH minus. Nie wymagałoby to dalszych komentarzy, ale to, co dla Was mogłoby służyć za podsumowanie, dla mnie jest zaledwie punktem wyjścia!
Miałam przy sobie także nóż, by pootwierać nim ciało denata, jak księgę. Skóra rozstępowała się pod moim naporem łatwo i precyzyjnie, już po kilkunastu minutach mogłam się bezkarnie wpatrywać w fioletowo – karmazynowe wnętrzności. I chciałam w nie wkroczyć, to w nie transformowałam moją świadomość, w te flaki... Objąć w posiadanie jego ciało, bezpośrednio, jak teraz odczuwam własne, objąć jego penisa i wyświęcić nad życie!
Miałam go wreszcie na dłoni, niczym smakołyk podany na tacy wyższego luksusu. Był taki siny i bezbronny, skapywały z niego krew, mocz i coś jeszcze, znacznie ciekawszego. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, co dzieje się z penisami po nagłej śmierci mężczyzny, ale ten – o, podniecenie! – wydawał się jeszcze żyć i oddychać, pulsował rytmem mojego krwiobiegu. Trudno określić jego stan terminem jasnym i precyzyjnym, nie był ani sztywny, ani miękki, nieco jakby gumiasto...- kapciowaty! Uwielbiłam ten rodzaj konsystencji!
Potem położyłam na zimnej posadzce i usiadłam na nim, nagim, rozgrzanym do wilgoci tyłkiem, rozwierając szeroko pośladki, przyjmując w nie jego bluźnierczą komunię. – Salome, czemu ty jesteś Salome? – Pomagając sobie palcami, wpychałam coraz głębiej i głębiej - do środka wszystkiego. Chciałam już na zawsze zachować i nosić to w sobie, jak płód, który już nigdy więcej nie stanie się dzieckiem, ani nie zginie! A jeśli kiedyś zgnije, to ja będę gnić wraz z nim! Pokochałam trwałość, nie przestając ubóstwiać ulotności momentu. Ten moment był wszystkim!
I wtedy dopiero pojęłam, że to co mną powodowało, było tym samym, co miliardy lat temu zmusiło wszechświat do ciągłego poszerzania swych granic - to niezaspokojona nigdy i niezmienna, ale zawsze warta potępienia i pokuty - pasja czynienia świństw! Na początku ona była. I tylko ona.
KONIEC
STREFA 511 [postindustrialne]
1- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.