Instrument [ psychologiczne o mentalności kryminału]

1
Instrument

Wtargnęła między ludzi, a on podążał za nią w swym pięknym umyśle i, jakkolwiek nim omamiony, podążał naprawdę, śledził, wodził oczyma, pocąc się niemiłosiernie. Poszukiwał jej nieustannie pośród szarych elementów społecznych i znajdował triumfalnie, by zgubić zaraz. Mieszała się bowiem doskonale z gawiedzią pospolitą zwaną hołotą i bywała tam w swym jestestwie, na pozór tylko (jak mu się zdawało) integrując się. Choćby i na to właśnie wzgląd biorąc, interesowała go niepojęcie jej osoba i przeto wszelkich starań dokładał, by zlustrować ją i poznać bliżej. Błądził w eksploracjach, które przynosiły jeno całkiem mu niepotrzebny obraz społeczeństwa, które na wskroś już przecież poznać mu przyszło. Obraz ten zachowany nie był jednak zgodny ze stanem obecnym, za co obwiniał rzecz jasna istotę nową i na razie niepoznaną, która burzyć się zdawała wszelakie wyobrażenia i standardy zaakceptowane. Ciemne całuny obłudy przysłaniały z wolna piękno jego umysłu i pogrążał się konsekwentnie w myślach, do których natchnąć go mógł jedyny obiekt przysłonięty przez tysiące innych obiektów, jemu z założeń podobnych. Obiekt tak prosty, tak nieskomplikowany, że zdawał się jednoznaczny, jakoby jedną tylko interpretacją opatrzyć by go można. Skrywany wśród szarych mas mógł jednak równie dobrze nic nie znaczyć, a przy najmniej nie wiele więcej niż wypada. I zgadzało mu się to w całej rozciągliwości, bowiem uznał już za prawidłowość, że właśnie prostotę ducha, myśli i czynu cały świat ludzkich istnień w sobie chowa. Odzwierciedlało się to w każdym aspekcie, obserwował więc prostotę jej zachowania na tle innych zachowań, nie doszukiwał się jednak oznak prymitywizmu i wcale ich nie dostrzegał. Określał sposób jej przemieszczania się jako nienaganny, ze wszech miar dopracowany i staranny, przy czym nadmienić należy, iż sylwetka jej dość dziwnie wryła mu się w pamięć. Stało się tak za sprawą wnikliwej obserwacji jej tułowia, choć już przy pierwszych spojrzeniach można by odnotować, że dolna jego część nieco w tył odstaje, co skutkuje wrażeniem pochylenia się jej tułowia w przód (nie rozważał możliwości, by mogło być tak w rzeczywistości). Nie umiał jednakowoż określić, jakie wrażenia owe obserwacje na niego wywierały, choć znać było, że stale nad tym myśli. Pocić się bowiem jął intensywniej i zaiste duszno i parno było wokół, co ludzi unieszczęśliwiało. Toteż kręcili się w kółko, zapewne z pomylenia wynikłego z owej duchoty. Widział jak ta stąpa ostrożnie po bruku nierównym i w zachwyt wprawiała go niezwykła jej umiejętność balansowania ciałem, tym bardziej, że niektórzy już padali na ulicach uduszeni parnym powietrzem i nie wstawali więcej, on sam zaś czuł, iż również słaniać na nogach by się zaczął, gdyby nie umysł sprawny i wydajny. Niewzruszenie parła dalej, a on parł za nią, chcąc niekiedy zrównać się, ale odrzucał myśl ową pospiesznie, wolał bowiem z odległości działać. „Krytycznym pozostać pragnę i konstruktywnie wnioski formułować, bliżej zaś gdy podejdę, zdarzyć się może, że zapomnę!” – pomyślał i myślą pokrzepił się, ocierając pot z czoła i wytężając zmysły. Nie mogło być wszak i mowy o tym, by odkryła, że ktoś za nią umyślnie drepcze, choć w chwili tej wielu takich znaleźć by można i skonstatować wprost wobec nich, że śledzą i szpiegują. Owszem, choć szli za nią, nie mogli nawet myśleć o tym, bowiem cieszyli się już nadto, że wzajemnie się otaczają, by szczegółowiej przyjrzeć się sytuacji i dostrzec pewne jej niezwykłości. Tymczasem kolejna uliczka zacząć się miała, prostopadle do tamtej leżąca, i w nią to właśnie skręciła, odsłaniając swój profil. Trzymając się konsekwentnie postanowień, zwalniał, kiedy i ona zwalniała, a teraz żwawo przyspieszył, jako i ona uczyniła i zatrzymał się, bowiem i ona ruch swój wstrzymała. Coś zapewne uwierało ją, bowiem poprawiać się zaczęła i wiercić, co dawało obserwatorowi materiał badawczy. Ujrzał w niej istotę człowieczą, skłonną do ludzkich odruchów, pragnień i odczuć, ale zaniechał myśl szybko, widząc, że uogólnia niepotrzebnie, a nie koncentruje się na istotnym. A jednak ludzki wymiar miała ta istota i zupełnie ludzko kręciła się i wierzgała. Zapamiętał już na wstępie, że nie jest postacią rosłą, choć nie niską przesadnie, rzekłbyś: optymalnie dopasowaną. Spodobało mu się to określenie i zaakceptował je z uśmiechem. Po czym ujrzał na jej delikatnym licu, już z odległości widoczny, uśmiech, tłumacząc go sobie jako odpowiedź. Wyrażał on przecież więcej, niż się spodziewał i odpowiedź ta domniemana za uniwersalną mogłaby mu posłużyć. Uczuł szczęście w sobie i zadowolił się wszystkim, co mu było dane. Śmiał się razem z nią, jeno on w umyśle swym dla siebie, a ona szczerze i otwarcie dla wszystkich. Jakże więc zdziwił się niesłychanie, żadnej reakcji ze strony tłumu nie doświadczywszy, bo oto jak szli ludzi wtedy do przodu i na boki, tak i teraz idą. Zgniewał się i ból przeszył mu umysł. Siły zebrał, by podnieść głowę i spojrzeć ponownie, a co ujrzał, tego nie zapomniał. Domagał się od siebie wytrzymałości w tejże chwili, bowiem grymas jej tak lekko naznaczony rozwiał doszczętnie wszystko inne i pozwalał zapomnieć o sobie. Domyślił się w skupieniu wyjaśnienia: „Oto nikt głowy nie obróci, nie zatrzyma się i nie dopyta, w czym rzecz. Za duże podobieństwo widzą, ot co, niczym grymas ich zadziwi, dopóki sami wielce grymaszą i prują się do wszystkiego. Istna znieczulica szarych elementów!”. Splunął na całokształt tej hołoty, do której niezaprzeczalnie można by i jego sklasyfikować, gdyby nie szare struktury jego umysłu, w tak jednakowoż znacznie odmiennym odcieniu szarości. Wykorzystał atut i ponownie naprężył się psychicznie, co by więcej móc pojąć, a pierwej zaobserwować. Jako się stało, bowiem zląkł się wręcz doszedłszy do wniosku, że nie zastanawiał się nad tym właśnie, nad czym rozmyślać winien, a drwił jeno z pospolitości inszej i nieciekawej. „Głupim! Uchowaj Boże więcej od omylności i nieroztropności. Bo jakżem mógł nie zwrócić uwagi! Przestraszył się szczerze i strwożył nieporównanie, a wizje jęły się mu same ukazywać, które to wizje mąciły ład umysłu jego. „Zali… - urywając tak prawił do siebie - zali nie wyczuwa niebezpieczeństwa łatwego? Przecież…parę kroczków jeszcze….zaplątać się może….pod nóżkami się plącze…tak łatwo zmiarkować!”. Bał się szczerze i strach wyglądał mu szyderczo z otworów ciała. Przystanęła ponownie, jakby strach jego jej się udzielił. Wnet zaś przeniósł wzrok na człowieka wyjętego z tłumu, który ustawił się tuż obok niej. Jegomość był to, jak udało mu się domyślnie ustalić, zasadniczy i niepozbawiony talentu obserwatorskiego. Wyczuł odległą i niewyraźną płaszczyznę wspólnego porozumienia między nim a tymże osobnikiem, przy czym nie wiedział doprawdy dlaczegóż tak się dzieje i nie tłumaczył sobie tego niczym. Nad wyraz targało mu myśli to, że stoi ona plecami do jegomościa i zdaje się nie wyczuwać jego obecności. „Gdzie ty spoglądasz? Zobacz, odwróć się…pomyśl! Wydała mu się nagle całkiem bezmyślna i ociężała, bo zaiste ruchy jej ociężałymi wydawać by się mogły, ale stawały się chyba dzięki temu tak akuratne i wyważone. Jegomość wkrótce odsunął się od niej czyniąc parę kroków wstecz, nie martwił się jednak i nie trapił, bowiem kto inny przykuwał jego uwagę. Ona zaś od kilku chwil gwałtownie wierzgała się, miała bowiem przy piersiach ukryty powód jej ociężałości i dziwacznej sylwetki. Przeszła parę jeszcze kroków zmierzając ku placowi otwartemu, na którym ludzie zbierać się zwykli w celach najrozmaitszych. On zaś za nią stąpał, bezpiecznie oddalony i czujny, a przede wszystkim ciekawy. Tak oto sfinalizowała swą wędrówkę wchodząc na przestrzeń ogromną placu, wijąc się między ludem i przygniatając niekiedy innych, sama będąc przygniatana. Uradował się wielce, że lustracja jego pomyślnie przejdzie i jegomość się radował, stojąc z tyłu. Bezceremonialnie wyszła na środek, a ludzie przechodzili zwyczajowo obok niej miast przystanąć i podziwiać. Wszak wiedziała ona, co uczynić należy, by stan rzeczy odmienić. Przeto wyjęła wprawnie instrument spod piersi i pokazała go światu, a świat zobaczył i wstrzymał swój obrót. Niepojęte rzeczy działy się od tej chwili i rzeczy te wprawiły go w zły nastrój, nie rozumiał sam przecież, a widział, że ludzie rozumieją! Zaniechali wnet czynności i otworzyli swe proste umysły na postać pośrodku placu, którą tratowali przed chwilą w ruchu. Byli i tacy, co usilniej jeszcze się poruszali jak znerwicowane mrowie i wpadali na stojących, którzy ganili ich za to i odpychali. Stanowili oni atoli zdecydowaną mniejszość. Upał utrzymywał się i pocono się z samego oddechu. Środek placu był teraz epicentrum wszelkiej myśli, która to tkwiła w ludziach pchając ich niekiedy do czynów. Obserwator nie posiadał się z podniecenia i zadumania na ten obraz dziwnych zachowań, a jegomość tylko tego czekał, ba, wiedział przecież, że tak będzie. Instrument tajemniczy wydawał się instrumentem przyciągania uwagi, ale on grać umiał przepięknie z jej woli i za jej sprawą. Działo się tak, bowiem byli sobie nawzajem posłuszni i nikt z nich nie stawał się ważniejszy. Dlatego też jednym razem, szarpany przez nią, wygrywał różnorakie melodie, innym zaś razem słuchany był, a ona żyła wedle jego słowa. Ludzie zbierali się wokół niej na przestrzeni i organizowali się pospiesznie, żeby lepiej móc się wsłuchiwać. Nagle zdolni dostrzec wszystko to, co obserwator już o niej skonstatował, poczęli zastanawiać się, cały czas uszami dźwięki łapiąc. Niesamowite to było zjawisko, a im dłużej trwało, w tym większy zadziw obserwatora wprawiało i osłupienie, bowiem nie spodziewał się tego wcale. Sam słuchał uważnie i trwał wspólnie z ludem i jegomościem w ciszy bezwzględnej, która sprzyjała perfekcyjnemu szarpaniu skrzypaczki. Ostatni raz smyczkiem pociągnęła i przerwała grę wyborną. Oklasków próżno było wszak czekać, o czym obserwator intuicyjnie wcześniej już pomyślał, masy bowiem nie odróżniały muzyki od ciszy, skoro ona stała przed nimi dzierżąc skrzypce w dłoni i nic nie mogło mącić im tego. Pojedyncze głosy jęły odzywać się z tłumu, nienaturalnie przesadne w swej subtelności: „apetyczne paluszki smyczkiem operują”, „różowiutkie lica kraśnieją dla nas”, „anielskie to włosy…” - po czym krzyknięto: „Anielskie! kolor drewna pierwszej jakości; wybornej długości, dla nas wszystkich będzie…” Słowa ostatnie nie znalazły aprobaty u innych, przeto gryźć się zaczęli nawzajem i drzeć koty. Jakżeby dla nich wszystkich? Obserwujący owe niecodzienne wymiany zdań ustawił się z tyłu i milczał, bowiem sparaliżowany był niepojęcie. Paraliż jego śledzony był z uwagą i analizowany stopniowo. „Zaprawdę niezrozumiałe to dla mnie. Lud głuchy jest, oczywiście, wystosować więc opinii nie zdoła…” Faktycznie nikt słowem pracy instrumentu nie określał, ten zaś miał właśnie przerwę do następnej serii szarpnięć. Jedna kwestia trapiła go ponad inne: nie był w stanie odgadnąć stopnia jej świadomości i myśli jej w tej właśnie chwili. „Wszak może wiedzieć, że gra ludziom melodię dla nich całkiem pustą? Po cóż trudzi się i smyczkiem wywija?”. Wreszcie zastanowił się i nad tym, dlaczego nie może być ona „dla wszystkich” i zmiarkował po spojrzeniach owej gawiedzi, która właśnie szarpała się w chaosie. Nie znać w nich było zawiści, lecz powykrzywiane ich twarze sugerować mogły stan nader obciążającego podniecenia i obłędu niewytłumaczalnego. Jakkolwiek odległość tych na samym przedzie od niej dość wyraźna była, macali już ją oni i dewastowali w umysłach, szarpiąc za drewniane włosy i maltretując językami jej lico. Wyobrażał to sobie i pytał sam siebie, dlaczego rzecz tak się układa. „Nie podejdą do niej bliżej i nie dotkną jej. Pewny jestem. Ona zaś spogląda na nich nie pierwszy chyba raz i wszystko wie...wszystko akceptuje i…gra dalej!”. Oto poruszono na nowo smyczkiem, a lud wytrzeźwiał w mgnieniu oka z barbarzyńskiego usposobienia. Za nim stał ktoś i łączył się z nim na wspólnej płaszczyźnie porozumienia, atoli jednostronnie, przez co znał go już lepiej niż on sam. Nie wiedział ten, co czynić, pragnął na przekór wyłamać się z tłumu, to jest z szarości, i stanąć przed nią i…nie, nie dotknąć …wyszarpnąć skrzypki z jednej, a smyczek z drugiej dłoni i…sprawdzić, wyjaśnić. Jednocześnie przyznawał się w duchu do swoistej słabości wobec niej i uparcie zeznawał przed sobą, że zrobić by tak nie mógł. Doszedł już do potężnych wniosków i ujrzał błąd nietuzinkowy tych ludzi, tylko jeszcze powielany i zgłębiany. Przypomniał sobie, jak ustalił, że w oddali pozostanie i szarpnął się nagle gwałtownie ruszając do przodu, przepychając się brutalnie przez tłum i łamiąc co poniektórym nosy. Nie obracał się za siebie, a szkoda, bo spostrzegłby uśmiech triumfalny na twarzy jegomościa. Wielce oburzona hołota bluzgać zaczęła i wywijać kończynami, na co reagować wcale nie musiał, bo czuł się otoczony przez głupszych od siebie. Doszły go głosy pewne dotyczące jego bezsprzecznie: „Rwie się ogier! Zobaczcie jak nami zamiata! Nie dba, gdzie pięść przyłoży, a myśli, że innowator…Bzdura wierutna! Jej na powitanie kroczysz? A więc może i pogłaszczesz ją? Spróbuj!”. Rzucił tylko okiem na obdartusa i poniżył go swym umysłem, będąc już prawie na przedzie. Tymczasem inny głos ozwał się donośnie: „Przecudne masz lica i włosy i dłonie, a twoje ramię równie wspaniałe!”. Dziwnie to wyglądało, bo ramię swe tak wystawiła jakby na pokaz, oczekując najwyraźniej jakiejś dygresji. Bezwartościowy był to jednak komplement w jego oczach, bo stwierdzał go ktoś, kto „przedmiotu” omawianego nigdy namacalnie nie doświadczył. Czymże więc mogło być w pełnym wyjaśnieniu „wspaniałe ramię” nie potrafiłby wytłumaczyć. Padły na to słowa i z jej strony: „Ciesz się, że masz je na co dzień. Szanuj…”. Wielce to było wymowne zdanie, ale wraz troszkę niekompletne w jego mniemaniu, lecz, co najistotniejsze, jej własne. „Cóż jednak po tym, że należy szanować, skoro nie ma kto tego czynić? Tamten uszanuje? Toż on siebie nawet nie szanuje, a co dopiero wytwór tak zbalansowany”. Ujrzał w niej w chwili jednej orędownika i opiekuna tych ludzi, który cierpliwie znosił ich głupotę i zamartwiał się nad nią szczerze, choć zaradzić jej nie potrafił. Był on nad wyraz człowieczy i wskazywał im drogę szarpaniem strun i bolało jego delikatną duszę, kiedy ci nie słyszeli. „Albo i słyszą, lecz nie słuchają. Bo ja wiem…Nie wiem!”. Zapomniał się na chwilę i przewrócił, przyszło mu wtedy przez moment wąchać zaśmierdłe stopy ludzkie, ale uniósł się poważnie i zdecydowanie wmieszał się w szereg ciasno stojących ludzi tuż przed nią, krzywdę im czyniąc fizyczną, za co przyszło mu się później wstydzić. Otwarł oczy swe szeroko, wręcz wybałuszył i zaśmiał się ludziom prosto w twarz, po czym splunął na nich i niewdzięcznie zacharkał. „Cóż ja wyczyniam? Ślina moja ich w końcu uleczyć nie zdoła. Inaczej miało być…teraz jestem naprawdę pośród nich!”. Słaby się stał z niemożności przyjęcia właściwej postawy i ludziom śmiać się chciało z tego, śmiali się więc, a niektórzy wołali: „Idiota skończony! Kochać nie potrafi i porywa się na takie czyny! A próbuj, próbuj młokosie! Zaraz cię rozniesiem…”. Nieswój się poczuł i dziwnym mu było, że dopiero teraz. „Jakże bardzo mylą się ci ludzie, jak wielce im w słowach do prawdy daleko!”. Zebrał zrazu myśli i odparł im: „Zatem mniemać mam, że wy potraficie i czynicie to teraz? Czy tak zaiste jest?”. Przykuły jego uwagę powykręcane podbródki plebsu i chciał splunąć ponownie, ale zmiarkował, że nie wniesie tym nic nowego. A odpowiedzi doczekał się, jeno od osóbki prawie na wprost niego stojącej. „Oni próbują pokochać. Nie masz w tym nic złego”. Głos jej idealnie wpasowywał się w klimat jej naturalności i swobody, przez co wyraźnie był słyszany, nawet z odległości, i nie sposób było nie zrozumieć czegoś lub przesłyszeć się w rozmowie z nią. „Nie masz w tym nic złego…” - powtórzył w myślach i zapamiętał, a naprędce ozwała się ponownie, do niego się kierując: „Oni wielu rzeczy jeszcze nie potrafią, ale nauczą się małymi kroczkami. Na wszystko czas przyjdzie”. I wrył sobie w pamięć, że „na wszystko czas przyjdzie”, po czym czekał znowu, otwierając szerzej swój umysł na nieznane. Zamilkła jednak, ścisnąwszy mocniej skrzypeczki i przyłożywszy je delikatnie do piersi. Podsumował: „Wszystko więc będzie miało kiedyś miejsce i nie ma powodu, by trwożyć się przed tym”. Słuchał cały czas pokornie i czas minąć musiał, zanim zorientował się, że nic już nie słyszy. Za to niezliczona ilość pytań odkładała się w jego umyśle i tworzyła kolejne warstwy, czuł przy tym, że wyjdą zaraz na wierzch wszystkie pytania jego życia, w tym te, które doczekały się już odpowiedzi. Mnóstwo było wśród nich pytań trywialnych i wręcz ośmieszających go, bał się tedy tym bardziej, że wystawi się na pośmiewisko, „Co tam hołota…szybciej zapomni niż zapamięta…ona…ona…usłyszy i powtórzy sobie tysiąckroć!”. Wyprostuj człowieku…wyprostuj swój umysł wariacie!”. Krzyczał tak na siebie i obrażał, czego nigdy dotąd nie czynił. Ona tymczasem wlepiała oczka swe przejrzyste w jego spoconą i czerwoną twarz, próbując wyczytać z niej cokolwiek, lecz na próżno. „Z czymże przybywasz do mnie? Wtargnąłeś między ludzi i uwidacznia się w twych słowach i twoim zachowaniu wzrastająca nieustannie wzgarda wobec nich. Mówię ci przecież, że nie poznali oni świata w stopni takim, co ty i dlatego nie widzą czasem rzeczy dla ciebie tak oczywistych i…nie słyszą”. Analizował pospiesznie te słowa: „A więc nie słyszą…Zaraz! Ja wtargnąłem? Ja? Co…co?!”. Jakżeż się teraz zmieszał wewnętrznie i czuł wyraźnie stęchłe oddechy tych ludzi. „Zganiony zostałem…Cóż więcej powie?”. Żadne słowo więcej jednak wyrwać się z jej umiejętnie skrywanej piersi nie miało zamiaru i czekała ona teraz, a jemu głos został udzielony. „Mamże pleść ja teraz? Zaraz, nie, dziwne słowa rzucam! Jaki więc respons mój będzie…”. Modlić się zaczął gorliwie, co by mu słowa paskudne we łbie się nie tworzyły. „Ja…co?...a tak, pewnie, że tak…właśnie…o!”. Skończył swoją orację i zrozumiał natychmiast kompletną jej niedoskonałość. Milczał tłum w tej chwili i jegomość z tyłu milczał, potrząsając z lekka głową, nie martwiąc się wszelako zbytnio. Wobec tego pytanie ponownie padło, a tym razem było wiążące. „Dlaczegóż oglądam cię w tej chwili przed innymi? Z jakiej racji przybywasz i jęczysz do mnie, wystając z własnej woli. Masz li powód ku temu? Nie rozumiem”. Zaśmiał się cichutko: „To ja nie rozumiem, dzieweczko. A zaraz zrozumiem, niech no spojrzę raz jeszcze”. Prysły wnet wszystkie wątpliwości i niepewność pogrzebana została. Stał więc teraz przed nią, w czystym stanie, zdolny do podołania ciężarowi. „Jakieś brzemię ściska mi jednakowoż umysł. Czysto w nim i przejrzyście, a jednak od spodu coś gniecie, tylko leciutko”. Spojrzenie sprzed chwili zaiste odświeżyło mu myśl i przyniosło nowy wgląd na sytuację. Rysował mu się wyraźnie przed nim człowiek najprawdziwszy, tak podobny z wierzchu do tysiąca innych, ba, prosty i nieskomplikowany, jak tysiące innych, pośród nich przemieszczający się i bywający. Ale, ale jakże odmienny od środka spojrzawszy… „Ach tak! Garbił się ten człowiek, a nie był starcem. A więc garbią się skazani na stare lata i garbią się skazani na dźwiganie ciężaru. Chrystus garbił się z pewnością, krzyż nosząc. Upadał nawet trzykrotnie. Ona? Odbyła już drogę krzyżową, która doprowadziła aż w to miejsce. Jezus zdjął jednak krzyż, doniósłszy na miejsce i dał go ludziom, by przybili go do niego. A ona ściska i tarmosi, wierzga się i trzepocze, przytula i kołysze, uwiera ją to, a jak bardzo – opisać nie sposób. Nie zdejmie ona tego i nie powierzy nikomu”. Przypomniał jedną z miliona myśli, co by podejść i wyszarpać z obu rączek. Teraz trudność się zjawiła, bo oto skryła brzemię w sobie i niedostępne jest, chyba żeby…przeszukać, obmacać, pogłaskać…nie, uchowaj Boże. „Jakie to słowa przez gardło mi przechodzą, toż ja powtarzam po nich jak małpa…!”. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno tak uczynić, a co więcej staje się to niemożliwe. „Dasz ty się pokochać? Wiem, że nie. Kochasz już. Wystarczy ci kilka strun miłości prostej, acz obustronnej, dziwnej, acz dającej się zrozumieć i zaakceptować”. Rzuciła teraz w niego słowem: „Pięknie myślisz. Pięknie jest myśleć, powiem ci, nauczysz mnie tak? Naucz mnie proszę!”. Poczuł się silny w sobie i wszelka jego bezinteresowność znikła, gdy słowa te dotarły do niego. „Człowiekiem jestem, jako ty. Wymagania mam swoje”. Strapiła się wielce na to i spuściła głowę, a włosy jej długie opadły po boczkach. „Wiem, co skrywa się w twych myślach. Masz przecież rację. Cieszę się, że stwierdzasz rzeczy oczywiste, ludzie odwykli już od tego, przez co trwają w niewiedzy. A ja nie wiem jak temu zaradzić. Wiem, co skrywa się w twych myślach – powtórzyła – boli mnie bardzo, wierz mi, cierpię katusze. Dla nich – wyprzedziła jego pytanie – a teraz i dla ciebie…Nie mogę porzucić, zostawić, zwyczajnie zapomnieć…ludzie…czekają na mnie codziennie. I choć głusi są na wiele rzeczy, potrzebują tego i dostają, czego potrzebują”. Zadumał się teraz poważnie i pragnąłby zapaść się pod ziemię, bowiem zbyt wielkie jej cierpienie jemu się udzielało. Nie dałby rady jak ona, prędzej rzuciłby właśnie, zostawiłby gdzieś i zapomniałby, a przecież to najprostsza droga. Droga Chrystusa prostą wszak nie była, pod górę szła i trzeba było trzykrotnie upaść by uwieńczyć swą podróż. Zali ona tak samo uwieńczy swoją? Dotarło do niego, że wieńczy ją codziennie i na nowo następnego dnia zaczyna, po trzykroć upada, a widział przecież jak wierzga się niczym pomylona. Uśmiech pojawił się nagle na jego twarzy i zobaczył podobny z jej strony. Orzekł jej: „Gdyby ludzie rozumieli, śmialiby się, kiedy ty się śmiejesz i płakaliby, kiedy ty płaczesz. Tak zaś się nie dzieje”.
Lico jej wesołe przysłoniło mu cały ciężar i zdawało się górować nad jego światem. „Nie inaczej – odparła – i teraz wiem nareszcie, dlaczego! Czas był potrzebny…czas! Zrób mi przyjemność i zaśmiej się ze mną, a potem zapłacz i znowu…”. Rozmowa ich wzniosła się na nowy poziom. Oswobodził się podświadomie z obcych oddechów i spojrzeń. Nikt nie patrzył już na niego, nie kpił i nie szydził. „Wybaczyć muszę tym ludziom, tylko bowiem wtedy zostanie mi przebaczone”. Pojednał się w zgodzie z tą myślą. Oświecała mu zaś teraz umysł idea przednia, wcale nie nowa, cały czas udoskonalana i teraz gotowa dla niego. „Gdyby tak można było…Spróbuję!”. Zwrócił się do niej z pogodnym czołem: „A może jest sposób…rozwiązanie…zupełnie naturalne, ale wymagające licznych kompromisów i obustronnego zaangażowania…”. Czekał teraz, co powie. Ona zaś poruszyła się zrazu niespokojnie, składając chyba zdanie dla niego. „Czy może być tym coś, czego szukam? Długo szukam i znaleźć wciąż nie mogę. Możliwe to?”. Nie wiedział przecież, co ma orzec, skoro nie wiedział, czego ta poszukuje. „Być może – odparł bez zastanowienia – trudne to jednak w swojej istocie i nie tak pożądane, rozumiesz?”. Rozumiała wszystko, jak stała teraz przed nim. Euforia napełniła ją, niczym powietrza napełnia pusty balon. „Znalazłeś to dla mnie! Przywiodłeś mi siebie!”. Nie był przez chwilę pewien, czy został właściwie zrozumiany. „Bardzo kocham te skrzypki – dodała – prawdziwą miłością szczerą i niezmienną. Liczę się z jej kaprysami, a sama mam swoje. Tak jest wspaniale, wymagamy bowiem od siebie i jesteśmy sobie najważniejsi!”. Trwał wciąż w milczeniu. Po chwili wyksztusiła: „Stajesz oto przede mną. Cóż mam ci teraz orzec?”. Wyczuł moment i tak prawił do niej: „Nic nie mów. Zamknij oczka swoje i pomyśl o mnie jak potrafisz najpiękniej, ja to samo zrobić obiecuję”. Jako się stało, po czym rzecz niezwykła się wydarzyła. Oto lud cały osunął się szybkim krokiem w tył, jakby poczuł się nieproszony. Porównał ich do trupy aktorów doskonałych, którzy schodzą posłusznie ze sceny, kiedy skończą grać swe role. Gra wszelka była bowiem skończona, a co działo się teraz było najprawdziwsze. „A teraz wysłuchaj – jął dalej mówić – co wykonać należy. Pośpiech wielce w tej materii niewskazany, a cierpliwość owoce wyda najprędzej. Wydawać się może, że poznaliśmy się choć trochę, ale zaprawdę winniśmy od początku zacząć. Teraz jesteś dla mnie przecież wciąż tylko człowiekiem tłumu, choć poznałem twe oblicze, a ty wciąż masz mnie tylko za jednego z aktorów, a właściwie marnego aktorzynę, który wyłamał się poza scenę właściwą. Niczym nie jesteśmy dla siebie! Oto powtórzysz nazajutrz drogę swą i spotkamy się tu ponownie. Stać będę z tyłu, tam gdzie mieści się teraz ten tajemniczy człek i stamtąd zaznajamiać się z tobą będę. Następne zaś dni upłynął podobnie, jeno z każdym nieco bliżej podchodzić będę, aż w końcu stanę tak blisko jak dziś, albo jeszcze bliżej i powiemy sobie nawzajem rzeczy niestworzone. Rozumiem, że inszej drogi pomocy próżno szukać. O ileż wszak łatwiej byłoby mi, gdybym sam ciężar dźwigał…”. Dziwne to słowa były w jego ustach i nosiły na sobie znamię prawdy. Upał nie dręczył już nikogo, a ludzie krążyli swoimi torami po placu i przesłaniali się nawzajem, zderzając się ze sobą i wybijając z orbit. Złączyła ich po prawdzie ta wielka ich człowieczość, którą wspólnie doskonale pojmowali i ona to nadawała sens każdemu jej słowu i każdemu ruchowi z jego strony. „Jakże więc tłum mylił się…bo to przecież ogromna przepaść!”. Ona zaś wielce była szczęśliwa i nigdy taką przedtem nie była, za co podziękowała w uniesieniu: „Stawiasz mi najpiękniejsze z możliwych wyznań, najcudowniejsze i najbardziej pełne!”. Łzy zbierały się obficie w jej oczkach i spływały po licach, a ludzie nie dostrzegali tego zupełnie. Wnet jednak straciła kontrolę nad sobą i balans jej przełamał się nieoczekiwanie. Świadoma, że czasem trzeba stracić coś, by zyskać z innego źródła, wypuściła bezwiednie instrument spod piersi i ten zatoczył się w powietrzu spadając na ziemię. Pusty był wielce dźwięk temu towarzyszący. Chciała sięgnąć ponownie i utulić na pożegnanie, ale bała się, że nie podoła temu. On zaś, chcąc od dawna to właśnie uczynić, podniósł skrzypce i spróbował się. Smyczek jednak dziwnie podskakiwał, nie chcąc brać udziału w bezeceństwie i uciekał od skrzypek, te zaś pełne goryczy były, bowiem wiedziały, że tracą coś bezpowrotnie. „Oto skrzypki twoje. Pewien jestem, że nie zagrają już więcej z twojej woli i za twoją sprawą”. Przekazał je i patrzył jak ta przygląda im się uważnie i dostrzega znaczne zmiany. „Dziwne - zaczęła –nie słuchają mnie!”. Odczuwał niepokój w barwie jej głosu, ale pocieszył ją natychmiast: „Teraz zwykłe skrzypki dzierżysz. Pomyśl o tym w tenże sposób. Nie zrobią ci krzywdy więcej, ani nikomu innemu”. Skłamał tym samym i obiecał na próżno, oto bowiem wzięła je w dłonie i obracała nimi całkiem niewprawnie, włosy jej zaś były w nieładzie, spiętrzone falą emocji tego dnia. Wywijając paluszkami zaplątała w nie wreszcie skrzypeczki i jęła ciągnąć to za instrument, to za włosy, bezskutecznie, zadając sobie ból i wierzgając się. Im zaś dłużej tak czyniła, tym bardziej skrzypki wrzynały się jej we włosy i splątane już teraz były zupełnie z nimi, tworząc jedną całość. Upadła na ziemię zderzając się licem z nierównościami bruku i posuwała sama siebie w wymyślny sposób po jego powierzchni. Skrzypki tkwiły zbyt głęboko i raniły jej naskórek głowy, tak, że po chwili krew wypływała z obszernej rany, do tego obtarła nieprzyzwoicie swe lico, dusza zaś jej cierpiała najbardziej, targana straszniejszymi jeszcze siłami. Krzyczała głośno, ale nikt już nie słyszał jej głosu tak dobrze, bo i nikt specjalnie nie słuchał. Obserwator nie widział nawet dobrze tej sceny i pogrążał się z wolna w niebycie, słysząc tylko oddalone piski i jęki, nic dlań nieznaczące. Kiedy jeszcze był świadomy, doznał straszliwego wrażenia, jakoby scena ta z góry ukartowana była i zaplanowana, a cierpienie umyślnie przez cierpiącego zadane. Teraz jednak obchodzić już go to nie mogło, bo w snach swoich przyjemniejszych rzeczy doznawał. Obudził się w czyimś domu, na obcym mu łożu u boku człowieka, którego bez problemu poznał.
- Widziałem pana, dokładnie tak, proszę nie zaprzeczać, był pan tam i sam widział – rozpoczął rozdrażnionym głosikiem
- Prawdę pan powiada, widziałem więcej niż się panu nawet zdaje.
- Po cóż pan tam przyszedł? Po jakie licho pan tam sterczał?!
- Cóż, powinien pan był zgadnąć…Czyżbym przecenił pańskie możliwości? Pomogę, więc panu – byłem tam z podobnego powodu, z jakiego pan pojawił się w tym miejscu.
- Obserwował mnie pan, wiem przecież.
-, Po co więc pan głupio pyta?
- Interesuje mnie powód pańskiego zainteresowania moją osobą.
- Ach, słusznie, słusznie…
- Proszę odpowiadać rzeczowo!
- Jakże tak, skoro wiem, że sam rzeczowych odpowiedzi na moje pytania od pana się nie doczekam. Nierówna to gra…

A więc gra toczyła się i nadal i on był jedynym pionkiem.

-, Kim pan właściwie jest? Mniemam, iż to pańskie mieszkanie. Długo tu już jestem? Daleko stąd do placu?
- Plac jest zaraz po drugiej stronie. Dziwnie, że pyta pan oto dopiero teraz. Domyślić się by można było, że będą to pierwsze słowa pana po przebudzeniu…
- Kolejność moich pytań pozwolę sobie samemu wyznaczać.
- Proszę przy tym uwzględnić miejsce i czas na te z mojej strony
- A więc ma pan takowe? – zwrócił się ironicznie – a ja instynktownie wyczuwałem, że pan wie wszystko…
- Niestety, rozczaruję pana. Wiem tylko znacznie więcej niż pan i każdy inny człowiek, ale nic ponadto, na pewno już zaś nie wszystko.

Nie zdziwiły go wielce słowa rozmówcy, wiedział bowiem to doskonale i inne jeszcze rzeczy.

- Tkwił pan wtedy w nieustannym oddaleniu. Nie przyszło panu przez myśl by podejść, porozmawiać? Przecież mamy o czym rozmawiać…
- Ma pan słuszność, rozważałbym tą możliwość, gdyby nie kolejność rzeczy, którą miałem zawczasu na względzie. Przecież mogę rozmawiać z panem w tej chwili, czyż tak nie jest wygodniej? Poza tym, pan był niemiłosiernie zajęty, wolałem trzymać się z daleka i w ten sposób właśnie krytycznie i konstruktywnie wnioskować. Wszak gdybym był się zbliżył, zapomniałbym niechybnie o całej materii!

Odświeżał leżąc w łożu swą pamięć i zmuszał ją do wydajniejsze pracy.

- Niech pan zwierzy się: mnie pan tylko i wyłącznie obserwował? Nie skłonny jestem uwierzyć! Toż przecie tam była…
- Wybaczy pan, że wchodzę nieładnie w słowo, ale zmuszony jestem doprawdy: ileż ja mogłem był obserwacji uczynić, widział pan sam tych ludzi, a jednak każdego z osobna obserwować to absurd niepojęty uwzględniwszy dającą się skończenie zdefiniować moc obliczeniową mojego umysłu. Obserwowałem więc pańską osobę, ale też obserwowałem, co pan obserwuje.
- A więc właśnie! Niechże pan głupca większego niż jestem ze mnie nie czyni i nie udaje! Każdy z tych ludzi widział, co ja też widziałem. Wtargnięcie między nich jest wszak dosadnie oczywiste!
- Nie zajmowało mnie wtedy to, na co patrzyli ludzie, a skory jestem skonstatować, że krótkimi seriami spoglądali, bo przewybornie wpadali na siebie, zderzając się głowami. A tak, mądre słowa, oczywistym od samego początku wydawało mi się, jak wtargnął pan, używając tego określenia, i pojawił się nagle wśród nich.

Opuszczał go spokój wewnętrzny i był teraz nie tyle rozwścieczony, co zażenowany prymitywnością jegomościa. A jednak pamiętał, że wypada i jemu przyjąć maskę w tej grze.

- Nie zgadzać się z panem nie sposób – oświadczył euforycznie – jakże pan doszedł do tego?
- Przecież rozwijam i tłumaczę tylko myśl pańską, to wszystko! Moje dochodzenia są na razie całkowicie panu obce.

„Na razie, powiada? A może jednak wiem co nie co?”

- Tak, tak zagubiłem się troszeczkę. Będzie pan łaskawy i wytłumaczy mi jakże czuł się pan wtedy, gdy ustawił się na linii mego wzroku i z pewnością wyczuwał pan moje spojrzenie, choć patrzył na bok. A czemuż pan tam właściwie spoglądał?

Grał z nim teraz i uśmiechał się w duchu.

- Wybaczy pan moje zdziwienie, ale przecież oznajmiłem już, że patrzyłem tam gdzie pan. Nie istotnym był obiekt obserwowany przez pana, ale właściwa linia pańskiego wzroku, którą pan wspomniał. Pan zaś nie patrzył na mnie, może przez chwilkę, pan patrzył obok mnie.

Poczuł się dziwnie nieswojo, skoro dostawał informacje doskonale mu znane i już przetworzone, a jednak słuchał ich teraz i słyszał.

- Nie potrafię odnaleźć się w tej rozmowie, chyba choruję…
- Jest pan całkowicie zdrowy. Nie było tak wtedy, jak przynosiłem tu pana w stanie omdlenia, ale teraz jest w porządku. Myśli pan, że jest chory? W jakim sensie?

„W każdym i w żadnym!” – cisnęła mu się na jęzor taka odpowiedź, ale nie wystosował jej.
Po chwili pomyślał o jego wspaniałomyślności i ucieszył się, że był na placu razem z nim.

- Skończmy grę. Jestem po prawdzie w pełni władz umysłowych i fizycznych (co pan pozwolił sobie ustalić), a jednak proszę o to w tejże chwili. Nie winno być w tej rozmowie nic nierealnego i fantastycznego. Raczy pan…

- Jak pan życzy! – zawołał uradowany jegomość

I zdjęli obaj maski.

- Ponawiam raz jeszcze…
- Wiem przecież, o co chodzi. A jednak upieram się przy tym, że nikogo szczególnego poza panem tam nie ujrzałem.

Rozjuszył się poważnie, choć odłożył już maskę na bok. Był teraz przerażony swoistą niedostępnością pewnych ważnych dla niego kwestii i w tej rozmowie.

- Pójdziemy teraz na ten plac – stwierdził pokrótce
- Pójść zawsze można, ale wszystkiego można dowiedzieć się tutaj.
- Polegam na pańskiej wiedzy. Gdybym uda się tam zaraz, znalazłbym coś, co mogłoby mnie zainteresować?
- Plac jest pełen hołoty. Chciałby pan wrócić w ich szeregi?

Odpowiedź uznał za zbędną.

- Pocą się panu ręce. Trzymał pan coś w nich dzisiaj zbyt mocno i nie chciał puścić. Są teraz czerwone, rozumie pan? Wszelako mylił się pan bardzo w kwestii tego czegoś, oj bardzo.

Przeleciały mu w umyśle wszelkie pomyłki z tamtego dnia i obecne, zdziwił się z ich liczby i wielkości.

Jegomość zaś wyciągnął zamaszystym ruchem przedmiot zabezpieczony w szafie obok łoża i jął dzierżyć go w dłoniach.

„O to mi chodziło, czy o coś innego…”

Ten zaś wydobywał piękne dźwięki, jeden po drugim.

- Sam pan słyszy. Zagrają jeszcze nie raz, a powinny grać wiecznie. Ludzie potrzebują tego, słyszy pan? Przestaną inaczej bytować i świat zapomni o nich. Nie może być…
- To te właśnie? A więc dokonał pan kradzieży. Wiemy obaj, do kogo należały!
- Myli się pan na każdym kroku. Otóż, nie wiemy, a ściślej ujmując, wiedzieć nie możemy, kto ich właścicielem, bowiem… - przerwał chwilę – one nigdy go nie miały. Widzi pan, one są samowystarczalne. A że można je kochać, przekonał się pan.

Zaiste przyszło mu o tym się dowiedzieć z jej ust, choć sam uprzednio wiele się domyślał. Postanowił teraz nadać tor rozmowie jemu odpowiadający.

- Zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo można pomóc człowiekowi? Przecież zawsze jest to możliwe, również w skrajnych przypadkach. Pan docenia piękno w tym tkwiące?
- Przecież. Sam panu pomogłem i nadal to czynię. A więc tak pan powiada…rozumiem…więc może i pan pomóc!

Wytężył zmysły, szczególnie słuch.

- W czymże mógłbym być pomocny?
- Otóż…udałem się na ten plac nieprzypadkowo, jednak nie śledziłem pana, jak pan mógłby to określić. Czekałem po prostu, aż wszystko potoczy się zgodnie ze wszelkimi założeniami, jako się stało. Pytałem się nieustannie: co wszak będzie po tym? Trapiła mnie ta myśl i wtedy właśnie pańskie spojrzenie przykuło mą uwagę. Na kogo pan spoglądał? Nie istotne to wszystko, ważne było, czy pan mógłby odnaleźć się w tej samej sytuacji, ale w innej perspektywie, w jej perspektywie, rozumie pan? Chyba pan myśli, że ukrywam coś, nie dopowiadam nieustannie, ale to nie prawda. Jestem przekonany, że pan podążał właściwym tropem i wszystkiego sam się dowiedział. Rozumiałem pan doskonale, na tej samej płaszczyźnie i dziwiłem się jak dalece pan zaszedł. Nie mogło rzecz jasna obejść się bez fałszywych stwierdzeń, ale jakże one pańskie myśli napędzały! A wmówić sobie doskonale niewielu potrafi. A pan właśnie wyciągnął kogoś z tłumu i postawił na samym środku, wyodrębnił, nadał odmienne znaczenie, rozumie pan to? Był pan świadom wszelkiego podobieństwa, a jednak odważył się pan na to sam przed sobą. Powiodło się to panu, a jaki zysk pan z tego miał, wie już sam najlepiej. „Miał” powiadam, bo pan stracił, co było nieuchronne i właściwe zresztą. Niech pan zauważy: sam pan wyciągnął, sam wyodrębnił. Wie pan, kiedy dzieją się takie rzeczy? Zupełnie jak w teatrze, zachowywał się pan jak wiecznie niezadowolony reżyser. Spluwał pan na statystów i obrażał ich, choć należało dawać wskazówki. Od tego na szczęście miał pan głównego bohatera, który tłumaczył im to wszystko, co pan zaplanował i prowadził ich przez kolejne akty dramatu. Tradycyjnie, w tragedii główny bohater obarczony zostaje największym ciężarem i musi mu podołać, choć cały czas tylko gra. A pan przecież chciał, aby zagrane to było realnie, prawdziwie. Dlaczegóżby więc nie miałaby grać „naprawdę”? Świetny pomysł, dobrze zrealizowany. Pan podsuwał im wszystkim kwestie, napędzał pan ich byt na scenie. A jak wymownie porównał pan jej rolę do męki Chrystusowej! Dzięki temu właśnie wiedziała jak grać dalej. Powinęła się panu jednak szybciutko noga, bowiem tworzył pan od samego początku z niezwykłą dokładnością, dążył pan do harmonii. Powiadam, że zbyt gwałtownie pan wyodrębnił! Rzucił pan ją na głęboką wodę, a człowiek wtedy wierzga się…Człowiek, rozumie pan? Pewnie, że tak. Nie wolno reżyserowi odrzucać w myślach istoty istnień pobocznych. Pan tak zrobił. Widzę tu jednak paradoks taki, że z jednej strony nie wolno panu było zbliżać się, bo charaktery muszą formować się same, a pan jedynie daje im wyczerpujący opis, z drugiej zaś, gdyby nie był pan wmieszał się tam, nie byłoby tragicznego zakończenia. A więc, cóż rzec by więcej. Gratuluję udanej sztuki! Mimo wszystko…

Czuł, że nie rozumie, co się do niego mówi, a jednak wszystkie słowa łapał i przetwarzał. Brakowało mu tchu.

- O coś pan…zdaje się…prosił.
- Zaraz to, pan słabnie w oczach. Męczę pana moim wywodem? Chyba słucha pan z przyjemnością?

Jakże by mogło być inaczej, pomyślał, kiedy słucha się o sobie i odkrywa się tak wiele w tak krótkim czasie.

- Jeszcze jedno – jegomość kontynuował – pozostaje pytanie, jak pan osiągnął tak wiele, mimo wszystko…mimo tylu błędów. Stworzył pan przecież bohatera zupełnie nieprzypadkowego. Podobał się panu i wielbił go pan, ale cały czas się zastanawiał, co można by w nim polepszyć. Był pan, rzecz jasna, krytyczny i bardzo dobrze. Posunął się pan tak daleko, że chciał mu pomóc…zupełnie jakby reżyser wszedł na scenę i zaczął grać razem z bohaterem, podpowiadać mu kwestie i dosłownie ciągnąć za rączkę w odpowiednich kierunkach. Pan zdaje sobie sprawę, że obserwowałem bacznie wszelkie zachowanie. Otóż, rzucił mi się w oczy pewien wyrazisty szczegół pańskiego chodu. Pan się garbi, bardzo brzydko. Chód pański jest ostrożny, jakby chciał pan w każdym momencie zapobiec katastrofie. Balans ciałem jest u pana nader intrygujący. Pan słucha?

Nie wiedział czy słucha, nie wiedział nawet czy oddycha i było mu wszystko jedno

Jegomość prawił dalej:
- Pana coś obciąża…czuje pan to?

Chciał pokiwać głową, ale stracił wszelkie siły. Wiedział już, że nie jest zdrowy.

- Czy pan umie zdiagnozować? Nie, to nie jest choroba. Choć pan jest słaby. Pan jest zupełnie zdrowy. Pan ma piękny umysł, prawda?

Skłonny był uznać to za prawdę, ale nie wiedział, co o tym sądzić.

- W takim tylko umyśle potrafi się bowiem uroić bohater, który sam będzie ciągnął za sznurki. Stworzył pan prawdziwego człowieka…żyjącego w pańskiej świadomości. Pan tworzył mu świat, a on tworzył rzeczywistość panu. Słusznie pan się z tym określił. Dlaczego nie nazwał pan rzeczy po imieniu? Niech pan wydusi z siebie, że stworzył pan sobie przyjaciela. To przecież jest takie piękne. Czuł się pan samotny, rozumiem, ale nie jest pan chory, nic z tych rzeczy. Jakież to smutne…że stworzył go pan na swoje podobieństwo…dlatego właśnie skończył sam z sobą.

- Pan prosił…

- A tak, oczywiście. Nie wolno porzucać sprawy. Spektakl jeszcze się nie skończył. Martwiło mnie cały czas, że nie wziął mnie pan w tym wszystkim pod uwagę, nie uwzględnił, nie dał szansy. Pan może się zreflektować. Ci ludzie czekają pana. Pan jest zmęczony po ciężkiej pracy to wszystko, widać przecież czerwone dłonie. Owszem, zgadzam się teraz pójść na plac. Ale to pan wskaże mi drogę, a ja będę słuchał w milczeniu. Włożymy ponownie maski…no, niechże pan nie zasypia!

Jakże mógł pójść, skoro nie mógł nawet leżeć. Gorzej mu było z każdą chwilą. Poczuł się jednak spełniony, bowiem dowiedział się prawdy.

- Proszę pana, daję panu rolę, zgodnie z prośbą. Będzie pan łaskaw i podziurawi mi ciało tym smyczkiem…

Nie chciał bowiem myśleć więcej. Omamił się już wystarczająco swym umysłem, a jego piękno ciążyło mu w ten sposób, że rozrywało ciało, gruchotało kości, raziło w oczy, targało za uszy. Poczuł moc w sobie, że oto jego słowo będzie wysłuchane i spełnione. Nie zdziwił się więc, kiedy pogrążając się po raz kolejny w niebycie, czuł wyraźnie, jak ktoś dziurawi mu ciało jakimś narzędziem. Wiedział, że to ona, przyszła i trwa przy nim. Usłyszał wyraźnie: „Przywiodłeś mi siebie!”. Uśmiechnęła się mu w twarz. Smyczkiem jednak to on teraz władał i jakże dumny był z tego, oddając jej ostatni uśmiech jako odpowiedź. „Nigdy, nigdy cię nie zapomnę…”. Nie zmiarkował nawet, jak blisko niej był teraz. Zbliżył się jeszcze bardziej i zdecydował, że chce od teraz widywać ją tylko wtedy, kiedy to lica ich zetknąć się mogą. Dawało mu to bowiem możliwość ujrzenia wszelkich niedoskonałości, nie chciał już przecież znać jej idealności. „Krytycznie i konstruktywnie…alboż i? Nie…nie! To wszystko nikczemna iluzja! Istne przedstawienie…bujda i farmazony! A ja? Nie proszę jegomościa…ja siedziałem na widowni. Tam było moje miejsce, tam był tłum, widziałem, jak przepychają się, żeby znaleźć sobie lepszy widoczek! Pośród nich byłem. A na scenie…Ach tak! Na scenie…”. Plótł teraz niemiłosiernie i mimowolnie zbliżał się coraz bardziej, tak, że spozierał na ogrom tej tragedii tuż spod jej fundamentów. Stracił władzę jego umysł i nie rozumiał zbyt wielu rzeczy, by wytłumaczyć sobie, dlaczego jeszcze żyje. „Tępy jest ten smyczek…i ja jestem tępy!”. Wierzgał się niepojęcie i nikogo przy nim nie było, żeby zanieść mu pomoc. Brzemię orzekło ostatnie swe słowo i przestało bytować, tak więc umierał pozbawiony szansy zrozumienia, dlaczego musi umrzeć, a jednak dziwnie lekki, odciążony, nieświadom wszechrzeczy. Było mu z tym nad wyraz dobrze.


„ Wszystkośmy słyszały! Wszyściuteńko. Nieładnie, oj nieładnie przypisywać sobie tak wiele. No, który to z panów mądrzejszy? A ty dzieweczko, jak ci na imię? Och, przecież nie dostałaś go wcale, bo po co ci ono. Ejże, dokąd wy z zamysłami? Poczekajcie na nas. Posłuchajcie! My wszystkie słówka pamiętamy. Tacy z was bohaterowie? No proszę, jeden z drugim, który to? A tak, pan raczył stwierdzić, że wie prawie wszystko. Nie wstyd panu? Jak tak można wywyższać się dumnie? A drugi…ale mu nabluzgali, no, no! Samotny? Raczej ślepy! Myśmy tam były, wszyściutko wyłapały. Ano i niewiasta bezimienna. Już my ci imię nadamy: Grzesznica! Jak tak można tarmosić i wywijać, a jeszcze upuściła…nikczemna! Zabolało, oj, zabolało, i dobrześmy to spamiętały. A jednak ubaw miałyśmy, co nie miara! Wybornie, w rzeczy samej, wybornie. Stwórz mądralę, grzesznicę i idiotę – pójdą ci zrazu razem i rozbawią cię do łez. Jeszcze poprosi jeden, by mu życie odebrać, jakaż to ballada! Przewybornie tak tłamsić po bruku, patrzeć jak zwija się z bólu, a nam nic nie zrobią! A jednak upuściła, trzęsły się jej ręce. A hołota to przewybornie nam wyszła! Zachciało się jednak porównań i wyszedł wam teatr, jakieś maski, istne pierdoły i…piękne umysły! Co tam jeszcze, krzyże jakieś, o, i zbliżanie się każdego dnia. Wyście to mieli wymyślić? Nie, nie, pomyłka wam zaszła, nikt z was ani razu przez ten czas nie pomyślał. My myślałyśmy za was i za to dostajemy jeszcze określenie: „samowystarczalne”! Powinien był pan milczeć w tej chwili. Wszak gdyby tak było, nie byłoby was wcale. A cóż to? Swawolne ludziki słuchać nie raczą? A idźcie precz! Przyjdziemy my w porę, wtargniemy bezszelestnie i przetrącimy was złośliwie. Wtedy posłuchacie”.

2
Gatunek pod jaki podpisujesz to opowiadanie powoduje, że obiecuje wrócić.

Tymczasem jednak Ty spełnij swój obowiązek - zapoznaj się z regulaminem i rozglądnij po forum. Pozwól, że ułatwię sprawę - ten link przekieruje Cię do działu z regulaminem.

[ Dodano: Sob 01 Sie, 2009 18:58 ]

Drobna korekta - chodziło mi o ten link.

Maladrill: A na razie blokujemy. Do czasu zapoznania się z regulaminem.
Ostatnio zmieniony sob 01 sie 2009, 21:12 przez Edd, łącznie zmieniany 1 raz.

3
Narracja stylizowana na styl barokowy, wychodzi ci poprawnie - tylko, że nic z tego nie wynika, poza męką, którą przeżyłem, podczas czytania. Co więcej, cały czas, widząc, że piszesz wprawnie, wierzyłem, że tekst gdzieś prowadzi, ale po 5 stronach dowiedziałem się, że cały czas piszesz o tym samym.

Emocji w twoim tekście nie brakuje - bohater cały czas jest targany różnymi sytuacjami, myśli intensywnie - ale jakiekolwiek uczucie pokazać chcesz, leży to i kwiczy zaiste, bo tak jak widzisz, wszelka treść umyka umysłowi, czyniąc wielką pustkę, na pozór tylko zapełnioną tekstem, wartości niosącym.

Na pewno, na uwagę zasługuje forma - jest bardzo dobrze poprowadzona, bogatość wyrazów może zaimponować - ale za tym wszystkim stoi przydługie wprowadzenie. Co więcej, bryła tekstu pozbawiona akapitów jest ciężka w odbiorze. Coś zawiodło - ja stawiam na wybrany styl.

Drugą rzeczą, poza wyszukanymi słowami i stylem, to przecinki - naprawdę, sztuka z nimi ci wyszła i poza kilkoma drobnymi potknięciami, stawiasz je bardzo dobrze - co cieszy, bo w zestawieniu ze stylem i wykonaniem, wskazuje na bardzo poukładanego autora, którym zapewne jesteś, a dowodem tego faktu jest powyższy tekst.

Popracowałbym nad akapitami i nad wyważaniem tekstu - paplanina, może i wciągnie, ale będzie to czytelnik, że tak to określę, niszowy.

Tekst jest nieco zbyt poprawny pod względem wykonania - i narrator i bohaterowie mówią wszystko w ten sam, mdły w efekcie końcowym, sposób - jednak ta sterylność, to zarzut dwojaki, bo tylko kwestia gustu rozstrzygnie, czy spodoba się, czy też nie. Mi brakowało tam historii samej w sobie - bo po 5 stronach, czułem się zmęczony tekstem, a nie historią, bo jej, zwyczajnie, nie odnotowałem.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
Styl jest ciężki, niezbyt przystępny.
Z początku mi się nawet podobał, lecz z czasem stał się okropnie nużący i odpychający od dalszej lektury.
W miniaturze myślę, że wypadłby lepiej niż tutaj.

Strasznie dużo tutaj zaimków osobowych. Myślę, że warto spróbować usunąć kilka z nich gdyż psują wiele. Sam warsztat na nich traci.

Prócz tego tekst raczej wykonany poprawnie, lecz bez zachwytów. Co znaczy sama poprawność gdy treść nie wciąga? Zupełnie nic.

Niestety nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”