Zmierzch Jednorazowca / bajka nie z tej ziemi / część II

1
...Idąc za ciosem, warto przyjrzeć się bliżej samej puszce jednorazowca. A już na pewno na uwagę zasługuje mało skomplikowany, ale niewątpliwie skuteczny proces napełniania jej megabitami informacji.
Przy czym nie mam na myśli proste bity płynące od otoczenia, które w pierwszych dniach narodzin pobudzały neurony do łączenia się w koła, kwadraty, rozgwiazdy oraz inne podstawowe figury neurologiczne. A całe manufaktury wybudowane przez jednorazowców do produkcji ogromu cyfr w systemie dwójkowym. W tych manufakturach Informacje układa się w tematyczne pakiety między innymi o tym jak działa ich ograniczona przestrzeń, płciowym kopiowaniu, oraz bajkach o tym, że są wielorazowi. Następnie przez otwory słuchowe i wzrokowe wtłacza się pakiety do wnętrza puszek. To bardzo szkodliwy i ryzy-kowny proceder. Zdarza się, że przeciążone puszki, tak mi się zdaje, pękają jak mydlane bańki.

…Z braku uszkodzonej puszki jednorazowca w wyniku przeciążenia informacjami, załączam skan bańki mydlanej …

Podobne zagrożenia dałoby się uniknąć gdyby ich naczynia na informację nie były takie zwapniałe i ciasne, a elastyczne jak u nas, wielorazowców.
Nasze głowy, jak wiadomo, mają unikalną zdolność rozrastania się, a nawet dzielenia na mniejsze głowy w miarę napływu bitów. A biorąc pod uwagę fakt, że żyjemy tak długo jak przyjdzie nam ochota, głowy niektórych członków naszej społeczności osiągają rozmiary planet połączonych z ciałem cienkimi, ale niezwykle wytrzymałymi wiązkami światłoszyjnymi. O wytrzymałości wiązek światłoszyjnych może świadczyć fakt, że bez najmniejszych zakłóceń łączą mnie z moimi głowami tu, w jednorazowym, klaustrofobicznym świecie. Z dru-giej strony, gdybym próbował je ściągnąć do tej karuzeli napędzanej grawitacją, na pewno podzieliłyby los puszek tych najbardziej wykształconych jednorazowych nieszczęśników.

…Bardzo tęsknię za widokiem moich pięknych głów, dlatego ich skany w ozdobnych ramkach ustawiłem na biurku obok kałamarza…

Wracając do tematu edukacji małych twardopuszkowców. Warto wspomnieć, że malcy, czując instynktownie śmiertelne zagrożenie ze strony tych wszystkich fabryk wiedzy, otwarcie protestują, wykrzykując piskliwym głosem niezrozumiałe fonemy, albo opróżniają otwory wzrokowe z hektolitrów wody i niebezpiecznie napinając torebki stawowe, zapierają się stopami o podłoże !
Na próżno ! Dorośli i tak powloką ich za górne kończyny do prymitywnych samojedów i odtransportują do miejsc informatycznej kaźni.
Bity muszą nieustannie napełniać mokre od łez puszki malców i za wszelką cenę uszczęśliwiać, napawając dumą z dobrze spełnionego obowiązku, ich dorosłych ciemiężycieli.

Chyba że w moich obserwacjach znowu wkradła się nieścisłość. Mianowicie taka, że być może gromadzenie informacji jest dla jednorazowca źródłem masochistycznej rozkoszy ? Może sklepienie puszki skrywa jakiś tajemniczy punkt G, który stymulują przepływające informacje i doprowadzają encephalon do ekstazy?

Bardzo ciekawiło mnie czy taki punkt istnieje. Dlatego postanowiłem poraz ko-lejny wmieszać się w tłum twardopuszkowców i poszukać odpowiedzi.


Nie odkryję nowej galaktyki jeżeli powiem, że aby nie rzucać się zbytnio w oczy, należało się do nich jak najbardziej upodobnić. W tym celu, pod osłoną nocy, udałem się do miejsca gdzie jednorazowcy przechowują swoje martwe szczątki.
Myliłby się jednak ten wielorazowiec, który sądziłby, że ciała spoczywają na półkach jak woluminy w librariach. Otóż, leżą równiutko poukładane w prosto-kątnych jamach przysypane piaskiem zmieszanym z gliną i próchnicą. Piasek usypano w kopczyki, a niektóre obłożono kamiennymi płytami. Wyryto na nich jakieś niezrozumiałe, tajemne znaki i prawie każdy ozdobiono dziwnym przedmiotem w kształcie dwóch linii przecinających się pod kątem prostym. Na płytach paliły się kawałki sznurka zatopione w różnokolorowych substancjach. Sznurków płonęło tak wiele, że jasna poświata z wonnym dymem unosiły się wysoko nad przechowalnią. Odniosłem wrażenie, że twardopuszkowi tuż przed moim przybyciem uprawiali jakieś praktyki magiczne, które na pewno miały związek z martwymi ciałami ich bliskich.

Tak czy owak, przechowalnia resztek po jednorazowcach wydaje się urokliwym miejscem i świadczy o sporym poczuciu ich estetyki. Dobre wrażenie psuje jedynie niezliczona ilość drobnych stworzeń, które penetrują jamy i oczyszczają wapienne kości z miękkiej tkanki.
Sprytnie twardopuszkowi obmyślili tą swoją biodegradację, choć nie do końca. Powinni pozwolić robakom obgryźć tkankę za życia. Nie dodaje im uroku i jest kosztowna w konserwacji. No i co tu dużo opowiadać, utrudnia… kamuflaż !

Ze starej, zapadłej jamy wygrzebałem dobrze zachowany wapienny stelaż i na-rzuciłem na siebie jak ubranie. Zrobiłem kilka przysiadów, aby stelaż lepiej się ułożył i na próbę podreptałem trochę w miejscu. Białe stawy z trudem uginały się pod ciężarem kości i nieprzyjemnie klekotały. To efekt uboczny przeklętej grawitacji, która nieustannie wciskała mnie w powierzchnię planety. Przydałyby się torebki stawowe, które tłumiłyby klekot i dodawały elastyczności stawom, ale zostały strawione przez robaki i zwisały po nich luźne strzępy pod kolanami. Szkoda, że też są biodegradowalne.
Luźno połączone resztkami ścięgien kości udowe i piszczele rozjeżdżały się na boki, ale uparcie ustawiałem je w pionie. Jeszcze więcej problemów przysporzyła puszka - dziurawa jak rzeszoto, uwierała mnie w skronie i zgrzytając zębami ze złości, bez przerwy gubiłem dolną szczękę. Aby nie stracić reszty spróchniałych zębów, wyjąłem szczękę z puszki i wcisnąłem między żebra. Za to ładnie wyglądała kępka rudych włosów na czubku. Sterczała jak naelektryzowana.
Przeczesałem włosy kośćmi dłoni, gubiąc palec, poprawiłem kręgi szyjne przechylając na boki puszkę i raźno ruszyłem przed siebie.

Raźno ? Powiedziane trochę na wyrost. Zaraz za bramą przechowalni posypały się stopy. Pośpiesznie zebrałem kości śródstopia i wsypałem do butów z cholewami do siłowych eksperymentów. Potem wsunąłem do środka pięty i mocno zasznurowałem na wysokości brakujących łydek. Cudem, w jednym kawałku, dotarłem do centrum pobliskiego miasteczka.

Mimo że był środek nocy, miasteczko tętniło życiem. W świetle lamp umiesz-czonych na wysokich słupach i łuny bijącej od ruchomych obrazów na ścianach domostw, przechadzała się grupka lokalnych jednorazowców. Zupełnie siebie nie przypominali. Stwierdziłem nieco zaskoczony. Twarze pokrywały elastyczne powłoki porozciągane na wszystkie strony i pozbyli się ciała, tak mi się w pierwszej chwili wydawało, eksponując swoje białe kości. Kiedy nieco zbliżyłem się, dostrzegłem, że tylko zeskanowali swoje kości i umieścili na czarnych, obcisłych strojach. Pewnie doszli do wniosku i słusznie, że miękka tkanka prze-rośnięta tłuszczem nie może się podobać i postanowili ją ukryć.

Czas rozpocząć badania. Powłócząc dolnymi kończynami, podszedłem do roz-bawionych puszkowców i zaprezentowałem się w całej okazałości. Najpierw spojrzeli na mnie z zaciekawieniem, coś tam do siebie poszeptali unosząc kciuki w górę i powrócili do przerwanej rozmowy.
Z ich reakcji z zadowoleniem wywnioskowałem, że kamuflaż udał się znakomi-cie i nawet wkradła się do mojej pustej puszki taka zabawna myśl, że to ja jestem oryginalny, a oni w tym swoim śmiesznym przebraniu, próbują mnie niezdarnie naśladować, ale zaraz siebie skarciłem - nie czas na głupią zabawę w skojarzenia w trakcie poważnej pracy naukowej. Kto wie, może przełomowej !

Po ujawnieniu się i nawiązaniu kontaktu wzrokowego…udanego, mimo częściowo strawionych gałek ocznych, powinienem, zgodnie z procedurą, wygenerować informację, nawiązując kontakt słowny. W tym celu wyjąłem z klatki piersiowej dolną szczękę i umieściłem na właściwym miejscu w puszce. Poruszając szczękę dłonią, ( niekompletną - oderwany palec razem z kośćmi śródsto-pia tkwił w prawym bucie ) tubalnym głosem pozdrowiłem jednorazowców.
Tym razem wszyscy jak na komendę, unieśli kciuki w górę, ale na tym koniec, bo jak poprzednio szybko powrócili do przerwanej rozmowy, zgrabnie żonglując górnymi i dolnymi szczękami ! Imponujący widok nawet dla tak doświad-czonego badacza jak ja. Wykonałem szybki skan i upuściłem monokl, który zawisł na łańcuszku, przyczepionym do jednego z odkrytych żeber.
Reakcja na krótką informację prawidłowa. Czas na coś bardziej treściwego.
Zbliżyłem się do rozbawionej grupki i pochylając się nad odwróconą plecami młodą samicą, delikatnie popukałem ją palcem w głowę. Pod zwapniałym opuszkiem wyczułem owłosienie. Zachwyciła mnie wyjątkowa puszystość. Zapragnąłem zapleść je wokół palców, zbliżyć do twarzy i skanować, skanować jak najdłużej, aby dogłębnie poznać intrygującą strukturę. Młoda samica nie dała mi jednak szansy. Raptownie odwróciła się, nagłym ruchem kończyny ściągnęła maskę i zaczęła badawczo się we mnie wpatrywać. Miała ładną, syme-tryczną twarz, wypełnioną równomiernie tkanką i opakowaną w alabastrowo białą skórę. Nie odrywała ode mnie wzroku a ja pomyślałem z trwogą, że mój wygląd ją przerazi i cały eksperyment zakończy się fiaskiem. Ona jednak nagle wybuchnęła śmiechem, a mi z wrażenia opadła szczęka i z głuchym łoskotem uderzyła w ubitą ziemię, gubiąc kolejne dwa zęby. Niech to szlag trafi ! Przytrzymując opadającą miednicę, schyliłem się po szczękę. Prostując z trudem ko-ści, mimochodem zauważyłem, że dziewczyna trzyma w palcach wąski, podłużny rulonik. Z jednej strony rulonika wydobywała się wąska strużka dymu. Za-ciekawił mnie dymiący zwitek i wyciągając górną kończynę przed siebie, dałem jej do zrozumienia, że chciałbym mu się przyjrzeć. Wyraźnie rozbawiona podała mi rulonik.
Był miękki i sprężysty w kształcie rurki. Uzbroiłem oko w monokl i rozpoczą-łem testowanie zwitka. Z wierzchu cienka warstwa zaschniętej celulozowej pulpy skrywała środek chemiczny, który najpierw ogłupiał, potem otępiał, aby w końcu pozbawić świadomości!
Z braku ust, włożyłem zwitek do otworu nosowego i zaciągnąłem się dymem. Siwy obłok osmolił żebra i ulotnił się przez otwór, który obrastały za życia narządy moczowo- rozrodcze. I nic ! Żadnej reakcji ! Nie zgłupiałem, choć moje zachowanie dla jednorazowców mogło znacznie odbiegać od normy. Zachowałem trzeźwość umysłu, może dlatego, że dyndał podzielony w głowach daleko w innej rzeczywistości i nie padłem trupem, bo przecież trupem w jednorazowej rzeczywistości… byłem !
Zaciągnąłem się drugi raz i mocno wydmuchałem dym przez liczne pęknięcia w puszce. Moja dymiąca czaszka wywarła ogromne wrażenie na samicy i przykuła uwagę pozostałych jednorazowców. Zastygli z szeroko otwartymi otworami do pochłaniania żywności i tlenu. Tylko tym razem pochłaniali ogromną ilość bitów jaką wygenerowało moje pojawienie się. Wiadomo każdy jest źródłem Informacji, a oni zapragnęli dowiedzieć się o mnie jak najwięcej i to w jak najkrótszym czasie. Dlatego ryzykując rozerwaniem kości szczękowych coraz szerzej otwierali jamy gębowe i wysysali dane o mnie niczym kosmiczne odkurzacze.

Jeszcze raz zaciągnąłem się chemicznym paskudztwem, wypiąłem kości mied-nicy w stronę jednorazowców i wypuściłem długą smugę dymu przez pustą przestrzeń, którą za życia wypełniała tkanka mięśniowa pośladków. Jamy gębowe młodych szuraczy osiągnęły kres swojej wytrzymałości i jedna z nich, należąca do niskiego, krępego blondyna nie wytrzymała napięcia i w jednej chwili, z przeraźliwym trzaskiem, rozpadła się na drobne kawałki. Paskudny widok ! Musiałem szybko działać, bo kolejne puszki mogły ulec uszkodzeniu i nie nadawałyby się do testów.
Wyprostowałem się i ignorując fakt, że klatka piersiowa obsunęła się w stronę miednicy, w miejsce gdzie jednorazowcom pod powłoką skórną wyrastają worki pokarmowe, położyłem niekompletną dłoń na barkach dziewczyny, u której naciągnięta, alabastrowa skóra wokół szeroko rozwartych ust stała się niemal przezroczysta, a drugą pośpiesznie wyrwałem kilka luźnych żeber z mojej klatki piersiowej i przebiłem nimi na wylot szyję jednorazówki tuż pod brodą.
Cienkie, ostre żebra jak sztylety odcięły jej głowę. Pośpiesznie strząsnąłem z siebie kości jak pies pchły, chwyciłem krwawiącą głowę samicy za owłosienie i z ulgą opuściłem przestrzeń życiową szuraczy...cdn.
Jackdaniels

2
Dorośli i tak powloką
Tak czasami czuję, że ty tracisz czucie. Z formy takiej czysto reportażowo-naukowej, przechodzisz w literacką i tutaj dorośli nie odpowiada mi - bardziej widziałbym dorosłe osobniki. Uważam, że przez to obrazowość, postrzeganie kosmity nieco traci charakteru.
jakiś tajemniczy punkt G
W treści (tej i wcześniejszej) wiedza spisywana w eseju Kosmity jest średnia. Wspominałeś już, że to nie jego pierwsza wycieczka, ale zestawienie tak "gołej" informacji z punktem G tworzy poważną różnicę.
związek z martwymi ciałami ich bliskich
Zawsze mnie zastanawia, jak kosmita postrzegałby więzy rodzinne, jeżeli my, jeszcze jako praludzie nie rozumieliśmy więzów rodzinnych itd. Tutaj, w moim odczuciu, poszedłeś na łatwiznę. Cmentarz dla kosmity jest identyczny, jak ten dla człowieka - a skoro w tytule jest Jednorazowiec (czyli śmiertelny) a kosmita jest wielorazowym, jest spore pole do popisu, aby to wszystko zdywersyfikować.

Pochwalę bardzo pomysł. Wizja kosmity badacza i tworzenie eseju jest uroczo intrygująca i pozwala na zabawne (a czasem nie do końca zabawne) komentarze na temat ludzkości i ludzi, samych w sobie. Nie mniej, jest tutaj pewna rzecz, która mnie nieco męczy: brak kierunku...

Kosmita jest nazbyt ludzki. Jego reakcje (czyli twoje wyobrażenia) są ani absurdalnie, ani obce - są ludzkie. Nawet, jak sam o sobie "doświadczony badacz", wynika że prozaiczne rzeczy wie, a innych nie. Podczas jego relacji po prostu zbyt często gubi się ta jego misja i przez to nie czuje się jego obcości.

Sądzę, że udziwnienie odbioru w niektórych miejscach (spotkanie z ludźmi, cmentarz, opis relacji rodzinnych), czyli zamienienie tego w bełkot pseudo-naukowo-kosmiczny usprawni tekst.

Tak na całkiem serio, to pomysł ma ogromny potencjał i częściowo go wykorzystujesz. Po drugiej próbce śmiało mogę stwierdzić, że po prostu brakuje wizji, co chcesz osiągnąć, bo na ten moment widzę, że balansujesz pomiędzy przekazaniem wizji ludzkości w oczach kosmity, a stworzeniem opowiadanka z kosmitą.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

3
Już w sumie wczoraj czytałem tę część opowiadania.
Zastanawiałem się czy warto odpowiadać skoro było pisane dla jednego odbiorcy. No dobra, dedykowane jednemu.
Jednak na kogoś to i tak spadnie więc zostawię kilka słów.
umiesz-czonych
Dziwią mnie te kwiatki. Nic dodać nic ująć.

Jeden mam wniosek. takie sobie to opowiadanie. Nie zadziwia jakimś bogactwem językowym czy super przemyślaną fabułą, ale i momentami też nie odstrasza. Momentami jednak tak, ale to przez moją niechęć do takich tworów.
Piszesz dosyć sucho. Niezbyt emocjonalnie, to cecha reportażu, ale nawet jak obcy wspomina o tęsknocie za swoimi głowami nie czuję niczego. Choćby ukłucie żalu, by się przydało. Bohater jest obcy od początku do końca, znaczy obcy mnie jako czytelnikowi.

Jest tu coś co zaciekawia, ale częściej chowa się pod suchością i lekkim absurdem. Jesteś zbyt ludzki pisząc ten tekst. Nie badasz, a opowiadasz, nie obserwujesz i nie wyciągasz wniosków, a mówisz to co wiesz.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron