Spiral City

1
Wrzucam drugą część zamieszczonego wcześniej tekstu.


WWWMeredith stała u progu kamiennego pomieszczenia z zaskoczoną miną. Tuż za nią pojawił się Lunart i Agnes. Nie mogli uwierzyć w to, co widzieli. Przestronna komnata rozświetlona była płonącymi znakami. Całe kolumny wykutych symboli migotliwie połyskiwały intensywnym, bursztynowym światłem. Drobne, wykute w kamieniu rowki wyglądały jakby wypełniał je żar.
- Spójrzcie! – Lunart wskazał palcem na tajemnicze wejście po przeciwnej stronie pomieszczenia. Karty, które wczoraj wyrzucała w powietrze Agnes, dalej przylegały przy ścianie, otaczając drzwi. Teraz jednak obejmowała je płonąca aura. Cztery pergaminy układały się jeden pod drugim, zdobiąc lewą ścianę przy wejściu. Po prawej stronie natomiast widniały jedynie trzy arkusze. Ostatnie, najniżej znajdujące się miejsce lekko pulsowało słabym blaskiem, jakby przypominając, że wciąż jest puste.
Zdumione, pytające spojrzenia Meredith i chłopca niemal w tej samej chwili wolno skierowały się w stronę równie zaskoczonej Agnes. Dziewczyna widziała wahanie i strach w ich oczach. Mimo to sięgnęła wolno ręką do torby, wyciągając ostrożnie ostatni pergamin. Kobiety drgnęły na głos Lunarta.
- Na pewno chcecie to zrobić? Bo, wiecie... Jeszcze wczoraj brałem was za wariatki, dziś jednak - uwierzę we wszystko.
- Chcę poznać prawdę – rzekła stanowczo Meredith.
- Nie po to brałam nadgodziny, by nie przykleić ostatniego chłystka papieru – dodała dobitnie Agnes, ściągając na siebie krytyczne spojrzenia towarzyszy.
- No, to idziemy – żona burmistrza ponagliła grupę niepewnym tonem. Zrobiła pierwszy krok a reszta ostrożnie zaczęła podążać za nią. Gdy mijali środek pomieszczenia słyszeli naokoło cichy syk i jazgot, który prawdopodobnie wydawały świetliste napisy. Lunart poczuł jak coś dotyka rękawa jego bluzy. Odwrócił głowę widząc przy sobie Agnes zaciskającą nerwowo dłonie na ubraniu chłopca. Natknął się na zlęknione spojrzenie brązowych oczu. Chciał się chociaż lekko uśmiechnąć, dać znać, że wie co czuje dziewczyna, lecz nie był za dobry w tych sprawach. Odwrócił więc głowę przed siebie, biorąc głębszy oddech.
Meredith zatrzymała się przed drzwiami. Wyciągnęła dłoń by dotknąć pustego miejsca, lecz powstrzymała się w ostatniej chwili.
- Ty to musisz zrobić, Agnes. Wyrzuć w powietrze ostatnią runę – rzekła i zrobiła miejsce rudowłosej dziewczynie, stając obok Lunarta. Patrzyła jak jej towarzyszka ostrożnie zbliża się do przejścia.
- Nie, to nie dzieje się naprawdę. Jak to możliwe? – szepnął chłopak, lekko nachylając głowę w stronę Meredith.
- Mówiłam ci przecież. Agnes ma niezwykłych przodków. Ten dar objawia się w co drugim pokoleniu – wyjaśniła, po czym oboje skupili uwagę na dziewczynie.
Zamknęła oczy i wolnym ruchem uniosła kartę na wysokość twarzy, trzymając pergamin w dwóch przednich palcach. W przejętych oczach Lunarta odbijał się blask, jaki powoli otaczał coraz jaśniejszy kawałek papieru z wymalowanym znakiem. Agnes drżała a jej oddech stał się ciężki. Rude kosmyki włosów, które niesfornie wysunęły się spod ciasno upiętej fryzury, tańczyły teraz wokół subtelnych konturów jej twarzy i szyi. Aura tego miejsca zdawała się pulsować wraz z biciem serca dziewczyny.
Z oczarowania wyrwał chłopaka narastający, złowrogi pomruk. Lunart wyczuwał także znajome drżenie pod stopami. Chciał sięgnąć dłonią po Agnes, lecz kobieta go powstrzymała. Chłopak zmarszczył brwi. Nie rozumiał czemu Meredith tak ryzykuje. Trzęsienie narastało z coraz większą siłą a znaki na ścianach świeciły intensywnie do tego stopnia, że zlały się niemal w jedno. W tym momencie dziewczyna lekko rozchyliła palce, wypuszczając kawałek giętkiego papieru z dłoni. Pergamin w locie napiął się i sztywno przylgnął do ostatniego miejsca.
Agnes gwałtownie ocknęła się z amoku. Wrzasnęła gdy światło, oślepiając wszystkich, wypełniło całą komnatę. Zasłonili oczy rękoma. Poczuli jak powietrze wokół nich zadrżało.
Pierwszy wychylił głowę Lunart. Tuz przy nim stał wysoki mężczyzna z wyciągniętym w górę ramieniem. Trzymał w nim urządzenie naprawcze, emitujące kopułę ochronną.
- Tato! – krzyknął chłopak z niedowierzaniem.
- Na bogów, skąd pan wiedział, że tu jesteśmy?! – ucieszyła się na swój sposób Meredith.
- Lun, zostawił wiadomość. Znam las jak własną kieszeń. Wiedziałem, gdzie szukać – odparł mężczyzna niskim głosem. Meredith objęła ramieniem przejętą dziewczynę, patrząc na obszar poza kopułą. Na zewnątrz wirowały wokół kawałki kamieni oraz fragmenty ściany z pozbawionymi już blasku napisami. Kobieta odwróciła szybko głowę w stronę przejścia.
- Patrzcie! Jest otwarte! – krzyknęła, zawieszając wzrok na czarnym kwadracie.
- Musimy uciekać! Teraz na prawdę się wali! – przypomniał Lunart.
- Ale ja muszę! – odparła Meredith i nie zważając na pozostałych szarpnęła się do ściany kopuły. Agnes zauważyła znajome, niebezpieczne błyski w oczach towarzyszki i próbowała ją powstrzymać. Kobieta jednak zdążyła już postawić nogę na przeźroczysta powłokę. Ku jej zdziwieniu trafiła na opór. Skrzywiła się na twarzy i zdumiona zerknęła na swych towarzyszy.
- Ta powierzchnia ma nas chronić. Do póki jej nie wyłączę nic nie przedostanie się ani tu, ani na zewnątrz – objaśnił rzeczowo mężczyzna.
- Sami to rozdawaliście. No, nie czytałaś instrukcji? – zdziwiła się Agnes, napotykając jeszcze bardziej zaskoczone spojrzenie towarzyszki.
- W takim razie, podejdźmy chociaż odrobinę bliżej do wejścia. Muszę wiedzieć co tam jest. Proszę! – nalegała kobieta, patrząc wyczekująco na pozostałych. Ojciec Lunarta przysunął się nieco w jej stronę, tak samo zrobiła reszta, aż przemieścili się z całą barierą do przejścia. Gdy przekroczyli próg, znaleźli się w pomieszczeniu o kształcie walca. Mury były wklęsłe i spowijał je cień, lecz gdy zadarli głowy do góry, ujrzeli przez odległy otwór jasne niebo. To dodało im otuchy. Zdali sobie sprawę, jak bardzo chcieli opuścić już to miejsce. Po chwili jednak miny podróżników zrzedły. Jasną lukę przesłonił wolno cień. Zauważyli, że nie była to żadna chmura, lecz konkretny, masywny kształt jakiegoś pojazdu. Kilka ruchomych reflektorów poszukiwało sylwetek grupy. Gdy twarze ludzi znalazły się w świetle, spłynęła na nich fala drżącego powietrza, które poderwało ich do góry i zaczęło wciągać przez otwór, prosto w niewielki otwarty właz statku. Stało się to tak szybko, że gdy po chwili poczuli stały grunt pod nogami, i tak nie mogli utrzymać równowagi i upadli na twardą powierzchnię.


WWWZnaleźli się na chłodnej posadzce w jasnym, niedużym pomieszczeniu, przypominającym wnękę. Meredith zobaczyła, że wyjście odgradza jasna, pulsująca bariera. Nie była to na pewno kopuła ochronna z urządzenia naprawczego, jakie miał ze sobą ojciec Lunarta. Przyrząd leżał na zewnątrz, poza laserowym ogrodzeniem. Meredith nagle dostrzegła rozmyty zarys czyjejś sylwetki.
- Hej! Hej, ty! W tej chwili nas wypuść, słyszysz?! – wrzasnęła, podskakując przy barierze jak piłka. Przypuszczała bowiem, że tego typu odgrodzeń nie należy dotykać. Jej współtowarzysze zdążyli się podnieść i stanąć obok, wpatrując w coraz wyraźniejszy kontur postaci stojący koło jasnej kałuży światła.
- Ależ kapitanie, chyba nie wypada nam w ten sposób traktować gości? – usłyszeli kobiecy głos.
- Niech ci będzie – mruknął w odpowiedzi mężczyzna. W jednej chwili bariera znikła. Zauważyli, że znajdowali się niedaleko kabiny pilota. Przed nimi stał około czterdziestoletni mężczyzna, przeciętnego wzrostu o zmęczonej twarzy. Jego spojrzenie jednak było uważne i surowe.
- Nazywam się Craig. Jestem kapitanem tego statku i jego jednoosobową załogą – obwieścił niemal oskarżycielskim, szorstkim tonem, trzymając założone ręce z tyłu. – A to Orin, hologramowa personifikacja komputera pokładowego i mój jedyny towarzysz.
- Co to wszystko ma znaczyć? – domagała się wyjaśnień kobieta.
- Pani Meredith Johnson, ambitna i wścibska burmistrzowa... czy może już pani burmistrz? – spytał zadziornie kapitan, unosząc lekko jedną brew. Uśmiechnął się, gdy kobieta prychnęła z oburzeniem, nie mogąc zebrać odpowiednich argumentów w odpowiedzi.
- Ależ co pan...
- Mniejsza z tym. Nie ma na to czasu – uciął niecierpliwie. – Wciągnęła pani w swoje „widzi mi się” młodego chłopaka, naraziła karierę współpracownicy swojego męża i weszła dodatkowo z butami w życie rodzinne państwa Drown, zgadza się? To doprowadziło panią do niezwykłego odkrycia, w którym doszukiwała się rozwiązania zagadki dziwnych zjawisk, jakie nawiedzają miasto ostatnimi czasy. – Patrzył w twarz Meredith, lecz ta szybko opuściła spojrzenie gdzieś w bok. – Gratuluję zatem bezkompromisowego podejścia do sprawy, bo tak się składa, że pani cholerna intuicja naprowadziła ją na właściwy trop!
- To nie było do końca tak – wtrąciła Meredith nieco skruszonym głosem. – Grotę odkryłam przypadkiem. W trakcie spaceru... No, dobra! W trakcie oceny ziem pod sprzedaż inwestorom. Myślałam, że ktoś mógł urządzić w jaskiniach nielegalne lokum, wiec zajrzałam do środka. Wtedy doszłam do tego pomieszczenia. Gdy zobaczyłam napisy pomyślałam o Agnes i jej zdolnościach.
- I to był dobry klucz, choć mogliście zginąć, forsując bramę czegoś, co jest wam obce – odparł kapitan.
- Czy może nam pan wyjaśnić o co tu chodzi? – wtrącił się ojciec Lunarta. Kapitan spojrzał z dziwnym, chytrym błyskiem w oku na rosłego mężczyznę.
- Owszem. Myślę nawet, że ta historia zainteresuje pana bardziej, niżby przypuszczał. Wszystko wiąże się bowiem z dawnymi wojnami Federacji Zjednoczonych Miast. Jak pan zapewne wie, Johnatanie Drown, wojna ta była nierówna a Federacja szukała wszelkich metod jej rychłego zakończenia. Ponieważ przeciwnik był niezwykły i posługiwał się siłami dla nas niezrozumiałymi, Federacja, także postanowiła skorzystać z prastarej, sprawdzonej broni.
- Moc? – wtrącił niepewnie Lunart.
- Tak, lecz nie bezpośrednio. W tamtych czasach żyło więcej takich... obdarzonych. Stąd zapewne zdolności u dziewczyny po jej przodkach, lecz mniejsza o to. Właściwie... to co wiecie o swoim mieście, hm? Powiecie, że jest niezwykłe, bo jego mury i domy ustawione są w rozchodzących się kręgach... Nie zastanawialiście się nigdy dlaczego? Kto i po co ustawił tak jego podwaliny?
- Rossewater zostało oddane pod użytek dla przesiedleńców i emigrantów. Zgodę i papiery wystawiło nam wojsko.
- Co takiego?! Wojs... A to sukinsyny! – Craig oniemiał by po chwili wpaść w furię. Odwrócił się i uderzył pięścią w stalową ścianę. Zwiesił głowę i skierował zmęczone spojrzenie w stronę Orin.
- Okłamywali mnie cały ten czas... Podsyłali moich przyjaciół by mydlili mi oczy. Jakby uważali, że i tak zabrali za mało... – głos kapitana łamał się, wprawiając grupę w dezorientację.
- Kapitanie Craig, przykro nam, że naruszyliśmy pańską jaskinie i jeśli to pana uspokoi, zapewniam, że...
- Nic nie rozumiecie, głupcy! – mężczyzna odwrócił się gwałtownie w ich stronę z czerwonymi od łez oczami. – Śpicie na bombie, która w każdej chwili może wybuchnąć, rozsadzając całe te pieprzone miasto w proch! Mówili mi, że pierwsi osadnicy trafili na to miejsce całkowicie przypadkiem. Skoro jednak wojsko maczało w tym palce znaczy, że był to jakiś poroniony eksperyment!
- Proszę się uspokoić i dokładniej powiedzieć o co chodzi. Skoro zależy panu na ocaleniu miasta, znaczy że mamy wspólny cel! Zrobię wszystko, by Rossewater pozostało w jednym kawałku! – zapewniła szczerze Meredith, patrząc poważnie w twarz załamanego kapitana. Mężczyzna wziął się w garść i jedną dłonią uderzył w kilka przycisków. Za jego plecami rozwinął się hologramowy plan miasta.
- Sytuacja wygląda następująco. Ówczesny zarząd Federacji, we współpracy z dawnymi kapłanami Mocy, pracowali nad czymś w rodzaju portalu czasoprzestrzennego, potrafiącego przerzucić spory batalion na drugą stronę globu w kilka minut. Stworzyli więc jakiś zmutowany rodzaj zabójców i wysłali w ten sposób na ziemie wroga. Nikt nie spodziewał się żeby to „coś” miało szansę na przetrwanie, a tym bardziej na powrót. Zapieczętowano więc przejścia, tuszując wszystko po sobie. Jak na ironię te stworzenia przetrwały i chcą wrócić tą samą drogą bo... nie znają innej.
- Czyli co, w mieście spod ziemi wydostanie się nie wiadomo jakie wojsko i przejdzie ulicami? Dokąd? Którędy? Bo chyba nie szosą? – zauważyła Agnes z pełną powagą. Kapitan wydał z siebie odgłos przypominający ochrypły kaszel. Był to jednak jego śmiech. Świetlista postać Orin spojrzała na mężczyznę zauważając, że jest to pierwszy przejaw wesołości od wielu ponurych tygodni.
- Rozbawiłaś mnie, dziecko, ale masz rację. Przybysze nie mogą rozejść się po lasach i okolicznych polach. Stąd ta maskująca pomieszczenie grota. Zapewne pani Meredith zauważyła, że zejście pod ziemia nie schodzi prosto w dół. Jest kręte. Gdyby tak wydobyć pomieszczenie na powierzchnię znalazłoby się ono...
- Na ubitej drodze prowadzącej do miasta... – dodała Meredith, której nagle coś zaczęło świtać w głowie. - Wiec to dlatego mój mąż tak się upierał, by odłożyć remont drogi na później. On wiedział...
- Tak, prawdopodobnie burmistrz Samuel Johnson zdawał sobie sprawę z ukrytych pod ziemią pomieszczeń i także powiązał je z trzęsieniami ziemi – zgodził się Craig. – Wygląda na to, że nie tylko pani potrafi mamić innych... - dodał z niekrytą satysfakcją, obserwując zmieszanie na twarzy kobiety.
- Czy to pana sprawka? Te trzęsienia? – spytał ojciec chłopca.
- Tak. To część planu. Do całego zadania przymierzałem się miesiącami, obserwując miasto i siłą rzeczy jego mieszkańców z góry. Muszę rozsunąć mury.
- Że co takiego? – Meredith natychmiast ochłonęła, spychając osobiste rozterki na plan dalszy.
- Tu, pod ziemią, znajduje się wylot czasoprzestrzennego portalu – Craig wskazał dłonią na centrum ratusza z samotnie stojącym budynkiem w kształcie księżyca. – Stąd wypchnie obcych gwałtowna siła, która skieruje ich dalej, w głąb miasta.
- Na bogów! – westchnęła Anges.
- Aby nie wzbudzać podejrzeń u szpiegów wroga - Federacja zamaskowała obiekt. Pierwotnie wyglądał on tak. – Kapitan spojrzał na hologramowy kształt murów miasta, które po chwili zaczęły się przemieszczać, ukazując nowy układ. – Wasze miasto składa się obecnie z rozchodzących się kręgów, a powinno stanowić spiralę. Jedynie układ muszli na tyle rozłoży napierającą siłę by ostatecznie wyprowadzić przybyszów z tych terenów prosto w nowe przejście między wymiarami.
- Pomieszczenie w grocie... – dodała Meredith.
- Dokładnie.
- Ale jak je pan wydobędzie?
- To sprawa wbrew pozorom łatwa, lecz teraz drugorzędna. Największy problem stanowią obecne mury budynków miasta, rozstawione w nieodpowiednich miejscach, które z uporem maniaka zapełniliście lokatorami.
- Na bogów, to co mamy robić? – uniosła się Meredith.
- Odeślijcie kogo się da do sąsiednich wiosek, metropolii lub utwórzcie obóz w lasach. Albo dacie mi wolną rękę, albo to cholerstwo, lada moment samo rozsadzi wasze drogie Rossewater, zaczynając od ratusza, który zdaje się jest pani tak bliski? – Kapitan dobitnie argumentował swoje racje, sprawdzając jednocześnie ile jest w stanie wytrzymać żona burmistrza. Dostrzegł cień szansy na zakończenie misji, musiał więc postawić na swoim za wszelką cenę.
- Rozesłać ludność? Oszalał pan?! Ja rozumiem, że ma pan swoje zadanie, lecz odpowiadam za miasto. Nie interesuje mnie czym było w przeszłości! Teraz tu są nasze domy i nie pozwolę na dewastację o takiej skali!
- Ja tylko informuję jak wygląda sytuacja. Bez mojej interwencji i tak stracicie wszystko – odparł chłodno kapitan. Lunart podchwycił, że rozmowa zmierza w złym kierunku i zanim Meredith otworzyła usta, wysunął się przed kobietę i stanął bliżej kapitana.
- A co, jeśli całe miasto panu pomoże? Proszę się nie obrazić, ale jak na moje oko, to ma pan tylko ten jeden statek i hologramową pannę do dyspozycji. – Wtrącił się chłopiec, narażając na pogardliwe spojrzenie Orin. Craig natomiast zawiesił na nim spojrzenie, wykazując zainteresowanie.
- Co konkretnie sugerujesz, chłopcze?
- Zorganizujemy dziś zebranie. Wszyscy powinni wiedzieć o sytuacji Rossewater, a dalej już wspólnie pomyślimy jak przywrócić pierwotny kształt murów – zasugerował, wyrzucając zdania niemal jednym tchem.
- Zaraz, zaraz. Wspomniał pan o trzęsieniach ziemi. Jak je pan wywołuje? – zainteresował się ojciec Lunarta.
Kapitan polecił Orin, aby usunęła wszystkie ekrany zasłaniające okno. Grupa podeszła nieśmiało do szyby. Na zewnątrz połyskiwała w słońcu skomplikowana maszyna.
- W stronach z których pochodzę stosuje się podobny przyrząd na budowach. Przy pomocy siły magnetycznej przesuwa się nim większe obiekty. W normalnych warunkach, oczywiście, przyrząd jest w zdecydowanie mniejszej odległości od celu. W tym przypadku musiałem jednak działać w ślimaczym tempie, by nie wzbudzić podejrzeń i nie ściągać niepotrzebnej uwagi. Niestety, tkwię tu już tak długo, że skończył mi się profesjonalny płyn. Musiałem wypełnić kapsułę podobnym roztworem. W informacjach dotyczących budownictwa znalazłem wzmiankę, że zastępczy składnik znajdę w pewnej pospolitej, pastewnej roślinie. – Craig wskazał na niewielka szybkę za którą znajdowały się przygotowane do sprasowania warzywa.
- Buraki? Ale zaraz... no tak! Stary Henry wniósł pozew do sadu, oskarżając swego sąsiada o regularne okradanie jego pola z roślin! To byłeś ty, prawda? – rozjaśniła się Meredith zaskoczona własnym odkryciem.
- Nie miałem wyboru. Skład tych warzyw w połączeniu z niewielka ilością środka halucynogennego dawał zadowalające efekty.
- Halucynogenny? Znaczy, że podtruwał pan całe miasto? – nie dowierzała Meredith.
- Tak. Ale w niegroźnym stopniu. Proszę pomyśleć, czy normalny, przeciętny mieszkaniec z łatwością zaakceptowałby takie fakty jak regularne trzęsienia ziemi?
- I co, Lunart? To też chcesz przedstawić na zebraniu? – kobieta przeniosła oburzenie na chłopca.
- Ja nie, ale pani tak – odciął się wzruszając ramionami. – Kapitan ma rację. Burmistrzowa Meredith Johnson nakłoni każdego do swoich przekonań, tak jak zrobiła to z nami. Skoro więc czuje się pani odpowiedzialna za miasto, proszę porozmawiać z mężem, a następnie poprowadzić specjalne zebranie. – Wyjaśnił spokojnie chłopak. Zauważył, że konsternacja kobiety sprawia kapitanowi jakąś dziwną satysfakcję za każdym razem. – I pan także się tam pojawi, kapitanie Craig – dodał po chwili.
- Nie jestem przekonany, czy ma to sens... Poza tym nie byłem na lądzie od ponad...
- W takim razie ma pan świetną okazję. – Poparł z naciskiem w głosie ojciec chłopca. Kapitan spojrzał kolejno na twarze niecodziennych gości. W każdej z nich kryła się ta sama determinacja.
- Niech tak będzie...


WWWZebranie odbyło się burzliwie. Meredith sprowadziła ponad połowę obywateli do jednego z największych pomieszczeń, jakim był miejski teatr. Lunart słyszał jak kobieta kłóciła się ze swoim mężem jeszcze przed wejściem na podium. Wcześniej, zaraz po powrocie ze statku, jako priorytet uznała poinformowanie każdego mieszkańca o wyjątkowej sytuacji, którą należy przedyskutować koniecznie dziś wieczorem. Dopiero potem postanowiła powiedzieć o wszystkim mężowi.
Chłopiec stał oparty o jedną z kolumn które podtrzymywały rozległą lożę otaczającą całe wnętrze. Obserwował Meredith. Żonie burmistrza powoli zaczynały puszczać nerwy. Co chwile musiała przekonywać kolejnego wstającego z siedzenia mieszkańca i rozwiewać na nowo wszelkie wątpliwości i obawy.
Tłum nagle ucichł, gdy niespodziewanie pojawił się na podium Kapitan Craig. Kobieta również zdawała się nieco ochłonąć na widok tego mężczyzny. Nie minęła jednak krótka chwila, nim obywatele zasypali osobnika nową falą pytań.
Dla chłopca jedynym umileniem ciężkiego wieczoru było to, co działo się jakby poza sferą waśni. Gdzieś z tyłu, za Meredith i jej obrażonym małżonkiem, radni miasta co chwila uciszali ludność. Obok nich zaś, rudowłosa Agnes dbała o właściwa kolejność podawanych dokumentów. Liczne wykresy, obliczenia i inne statystyki wracały do niej na pogniecionych już kartkach którymi Meredith, w przypływie emocji, wymachiwała przed oczami zbulwersowanych mieszkańców. Agnes stała z boku z lekko opuszczoną głową, czasem tylko spoglądając niespokojnie na to co działo się wokół. Nagle jej twarz zwróciła się wprost na stojącego pod kolumną chłopca. Lunart uśmiechnął się lekko. Dziewczyna odwzajemniła się tym samym i opuściła spojrzenie. Obserwowało ją zbyt wiele osób. Atmosfera zdawała się powoli klarować, lecz nie bez kolejnych wybuchów kłótni. Chłopak przysiągł sobie w duchu, że jeśli Meredith uda się wszystkich do czegoś nakłonić, to sam będzie w następnym roku zbierać podpisy pod jej kandydaturą na burmistrza. Nie wytrwał jednak do końca spotkania. Postanowił zostawić spory i waśnie tym, dla których są one chlebem powszednim.


WWWRankiem obaj mężczyźni szli przez las. Dotarli do rozległego pola otoczonego drzewami. Kilkanaście osób wykopywało coś z ziemi w różnych miejscach. Lunartowi i jego ojcu wyszła naprzeciw Meredith w roboczym stroju. Przywitała ich z uśmiechem na twarzy, zdejmując w międzyczasie ogrodnicze rękawice.
- Plan, który otrzymaliśmy, nie był za dokładny. Dobrze, że tato zna tu każdy rejon.
- No właśnie, a co tu się w ogóle dzieje? – brodaty mężczyzna zerknął za ramię kobiety.
- Tylko tylu wczoraj zaoferowało się mi pomóc. To pole stworzył kapitan, gdy zorientował się, że braki roślin jakie „pożyczał” za bardzo rzucają się w oczy. Chcemy nazbierać maksymalna ilość i załadować to dziwne urządzenie wiszące nad miastem. Na razie spróbujemy przesunąć budynek ratusza, by odsłonić ten niezwykły wylot portalu, o którym mówił kapitan. Potem zobaczymy... To co? Mam dla was jakieś rzeczy na przebranie, choć na twojego tatę, Lun, będzie trochę trudno – dodała Meredith i poprowadziła ich w stronę pracujących ludzi. Chłopak dostrzegł z daleka machającą do nich Agnes. Śmiesznie wyglądała w szerokich ogrodniczkach i ciemnej koszuli, na tle której odznaczał się jej rudy warkocz.
Uwagę wszystkich przykuł nagły szum. Głowy mieszkańców zwróciły się ku górze. Zza koron drzew, otaczających rozległy kawał ziemi, wynurzył się ciemny, prostokątny kształt masywnego statku. Pojazd zgrabnie ustawił się nad przeciwległym krańcem pola. Z jego wnętrza wypłynął przeźroczysty strumień błękitnego światła kierujący się w stronę ziem, który kolejno unosił w górę całe kilogramy roślin. Johnatan patrzył jak bulwiaste warzywa wędrują swobodnie w stronę statku. Przeniósł spojrzenie na rozstawionych na polu ludzi.
- A co, jeśli to będzie za mało?
- Będziemy improwizować. – Wzruszyła ramionami Meredith i ruszyła po chwili do swojego, pustego już kosza. Nie zdążyła chwycić dobrze kolejnej rośliny do wyrwania, gdy rozproszył ją głos Lunarta. Podniosła się i ujrzała idących ludzi z narzędziami ogrodniczymi. Twarz kobiety rozjaśnił uśmiech na widok tłumnie zebranych mieszkańców. Było ich niemal tylu, co na zebraniu. Każdy z nich przez chwilę przyglądał się wirującym w powietrzu roślinom. Po chwili na rozległym polu nie było już ani jednego wolnego od pracujących rąk kawałka ziemi.


WWWPo godzinie Meredith i Drownowie znaleźli się na pokładzie statku. Kapitan jednak zdawał się być mocno przybity.
- I jak? Wyszło chyba całkiem nieźle skoro przyszło ich tak wielu? – zaszczebiotała kobieta dumna ze swojej pracy.
- Oczywiście, że wyszło. Musiało skoro uraczyłem wczoraj całe miasto większą dawką środka ogłupiającego. Myślisz, że dlaczego tak przeciągałem zebranie? Musiałem podkręcić emocje i wydłużyć czas ich przeżywania aby środek był skuteczny.
- Co takiego? Znaczy, że od początku to ukartowałeś?! Nie wierzyłeś, że sama ich przekonam... – Lunart zerknął z niepokojem na ojca. Coś złowrogiego zabrzmiało w głosie Meredith. – Przyjeżdżasz tu, od początku trujesz miasto i narażasz nasze życie trzęsieniami ziemi! Tyle zrobiliśmy, a ty dalej zachowujesz się jak pieprzony dupek! – wrzasnęła z wściekłością kobieta. Lunart patrzył na półprofil odwróconego mężczyzny, którego emocje kobiety zdawały się nie wzruszać. Chłopak zamarł jednak, gdy kapitan otworzył usta z gotową odpowiedzią.
- Mam nadzieję, że przyszykowaliście ratusz do całej akcji. Za chwilę zaczynamy - oświadczył bezbarwnym tonem i wbił dane do komputera, zawieszając wzrok na maszynie unoszącej się nad miastem.
- Słyszysz co do ciebie powiedziałam, draniu?! Dlaczego to robisz?! – nerwy kobiety zdawały się sięgać zenitu. Twarz kapitana otaczające przybrała wyraz wygląd kamiennej maski. Oczy patrzące spod lekko opuszczonych powiek zdawały się okrzepnąć w obserwowaniu rozmaitego zła i występku.
- Robię to dla miłości – odparł ze spokojem. Po ciszy jaka zapadła prawdopodobnie wyczuł jak bardzo zaskoczył tym pozostałych, więc odwrócił się w ich stronę. – Powiedziałem „dla miłości”. Co się tak gapicie? Uważacie, że kochać mogą tylko mili, niewinni ludzie? Czasem miłość ma zdecydowanie bardziej gorzki smak. Lub po prostu naznacza ją śmierć. Tak było z moją żoną. Zachorowała dawno temu i gasła z każdym dniem. Teraz tylko od nich zależy czy będzie żyła. Rada Handlu nie pierwszy raz ulegała Federacji, więc ostro dobrali mi się do tyłka. Musze rozsunąć to cholerne miasto, zrobić wszystko tak jak trzeba i dać im czego chcą. Wtedy będę wolny. Tak jak wy. Rozumiecie teraz? – upewnił się, zaglądając każdemu głęboko w oczy.


WWWMieszkańcy Rossewater stali po przeciwnych stronach drogi prowadzącej od szosy do bram miasta. Burmistrz kazał rozstawić hologramowe ogrodzenie wokół zagrożonego terenu. Kilkakrotnie sprawdzano, czy każdy lokal jest pusty. Ze statku unoszącego się nad miastem rozległ się głos komputera pokładowego odliczający ostatnie sekundy do rozpalenia płomienia. Oczy obywateli skierowały się na połyskujący na niebie szpic maszyny, skierowany wprost w centrum ratusza.
- Trzy... Dwa... Jeden... Odpalenie – głos kobiety został zagłuszony przez gwałtownie narastający jazgot. Fala pomarańczowego światła rozbłysła nad miastem. Rozrzedziła się po chwili, odsłaniając szeroki, pojedynczy strumień łączący niebo i ziemię. Jasny blask odbijał się w oczach kapitana Craiga obserwującego zjawisko z bliska. Jedynie on wraz z trójką towarzyszy stali na placu, w pewnej odległości, by nadzorować cały proces. Meredith drgnęła gdy poczuła drżenie ziemi połączone z pomrukiem, jaki wydawał przesuwający się budynek o kształcie księżyca. Ten obiekt, owszem, od zawsze wydawał jej się niezwykły. Ani razu jednak nie sądziła, by mógł mieć aż tak ważne znaczenie i przysporzyć tyle problemu całej społeczności Rossewater.
Budowla powoli sunęła prawą, szpiczasta krawędzią do tyłu. Obserwatorzy zamarli w oczekiwaniu, gdy ich oczom stopniowo, oprócz wyrytych w kamiennej posadzce bruzd, zaczął ukazywać się zakomponowany w owalnej podwalinie wzór. Budynek nagle stanął w miejscu, mimo napływającej z góry siły. Craig chwycił za kołnierz swojej kurtki do którego doczepiony był niewielki, czarny klips nadajnika.
- Orin, wyłącz napór! – nakazał, nie odrywając oczu od budynku. Po chwili pomarańczowe światło zanikło, ukazując zmieniony widok. Cała grupa chciała się ostrożnie zbliżyć, zamarli jednak gdy zauważyli jakiś ruch wśród gruzów. Najpierw delikatna jasna poświata podkreśliła kontur rozsypanych wokół cegieł, potem coraz jaśniejsze bliki światła zaczęły się wznosić z odkrytej powierzchni, aby ostatecznie utworzyć błękitna osłonę tańczącą wokół owalnej krawędzi.
- Spójrzcie! – Meredith wskazała palcem na oddzielającą się od światła jasną kulę, która zataczała w powietrzu niewielkie kółka aż pędząc, uderzyła o jedną ze ścian budynku otaczającego ratusz. Budynek wygięty do zewnątrz pod lekkim łukiem, jak i reszta domów w mieście, zaczął drżeć, by powoli ruszyć z miejsca w stronę stojącego pośrodku obiektu. Z jasnej kolumny światła zaczęły oddzielać się kolejne, iskrzące kule wędrujące w stronę innych budynków, które zdawało się nagle wstąpić życie. Od domów odpadały tynki, trzaskały szyby w oknach, obsuwały się dachówki, lecz konstrukcja ścian, mimo drobnych pęknięć, przemieszczała się nienaruszona.
- Robi się niebezpiecznie. Chyba czas już na nas – odezwała się kobieta pało pewnym tonem.
- Jeszcze nie, patrzcie, tam chyba jest jakiś właz? – zauważył Lunart, mrużąc oczy od blasku.
- Tak. Wszystko przebiega prościej, niż myślałem. Odsłonięcie wylotu samo spowodowało uaktywnienie sił przesuwających mury. Niech ich szlag. Obmyślili wszystko...
- I co teraz? Mamy to jakoś otworzyć, czy po prostu czekać? – niecierpliwiła się kobieta obserwująca z niepokojem zakątki miejsca, które już nie przypominało dawnego Rossewater. Kapitan nagle jakby spochmurniał.
- Czuję, że pani wścibski, dociekliwy charakter przysłuży się kiedyś jeszcze niejednej sprawie. A tymczasem - rzeczywiście, należałoby otworzyć właz wylotu.
- Wygląda na solidny, ale powinienem sobie z tym poradzić. Miejmy to już za sobą. Kapitanie, proszę odesłać ich w bezpieczne miejsce.
- Naturalnie... – zapewnił ochoczo Craig, nie patrząc Johnatanowi w twarz. Już mieli ruszyć przed siebie, gdy chłopiec szarpnął za rękaw ojca.
- Nie! Nie ma mowy, idę z wami, albo wszyscy czekamy tutaj.
- Lun, oszalałeś? To poważna sprawa! Ktoś musi to zrobić
- Więc załatwmy to we dwóch, ale nie puszczę cię samego! – odparł chłopak nie odrywając ręki od rękawa ojca.
- Lunart, posłuchaj... – spróbował nieco łagodniej mężczyzna.
- Nie! To ty posłuchaj! Nie jestem już smarkaczem, którego tak łatwo możesz pogonić! Stałem się dorosły i odpowiadam za swoje decyzje, tak samo jak ty! Nie zgodzę się jednak, abyś poświęcał się dla miasta i mieszkańców którzy nawet nie pamiętają jak się nazywasz!
- Lun, robię to dla sprawy...
- Co więc zrobisz dla mnie, tato? – jasne, błękitne oczy chłopca patrzyły na brodatego mężczyznę z wyrzutem. – Jak mam sobie potem wytłumaczyć to, że nie dawałeś znaku życia przez ostatnie lata? Dlaczego nigdy nie mówisz o matce i całkowicie zerwałeś kontakt z babcią...
- Twoja babka była suką! – wyparował mężczyzna ściągając na siebie zdumione spojrzenie wszystkich. –Tak, zgadza się. Nienawidzę swojej teściowej! Od śmierci Sarweny nie odezwałem się do niej ani słowem i uwierz, nie bezpodstawnie. Gdy kapitan wspomniał o tym co stało się z jego żoną, czułem, jakby mówiono o twojej matce. Sarwena także cierpiała na ciężką chorobę która niszczyła jej ciało powoli. Całymi latami. Gdy jednak nie mogła się już podnieść z łóżka, wiedziała, że nie ma szans. Ostatniego dnia leżała cały czas w moich ramionach. Tak bardzo bała się śmierci, że nie odchodziłem od niej nawet na chwilę. Wszyscy wiedzieli, że to jej ostatnie godziny. Przyjaciele zdążyli się z nią pożegnać, lecz twoja babka, jak zwykle, zwlekała. Gdy ja czuwałem przez cały czas - ona jedynie poinformowała, że siedzi w korku. Siedzi w korku, rozumiesz?! Gdybym nie mógł dopchać się w kolejce do teleportera lub nie potrafił znaleźć innej, szybszej drogi, to gnałbym ile sił w nogach, byle tylko dotrzeć do swojego umierającego dziecka! Rozumiesz mnie, Lun... Rozumiesz co chce ci powiedzieć, chłopcze?! – Barczysta sylwetka kładła cień na drobną postać chłopca. W młodej twarzy skrytej w mroku błyszczały jednak wypełnione łzami duże oczy.
- Dlaczego mi nigdy nie powiedziałeś? – wyszeptał, czując jak łzy płyną po policzku.
- Nie chciałem ci wówczas dodawać zmartwień. Byłeś takim radosnym dzieckiem... – Stali naprzeciw siebie i choć czuli, że atmosfera jest ciężka, pojęli, iż wreszcie powiedzieli sobie coś bardzo istotnego. Jakaś prawdę, która usprawiedliwia dotychczasowe przewinienia i zmienia wszystko. Lunart próbował poukładać sobie nowe fakty w głowie, mając wrażenie, że powinien jakoś zareagować. Głos ojca wyrwał go z zamyślenia.
- Pogadamy później. Chodźmy, kapitanie. - Mężczyzna wolno odwrócił się od chłopca i dołączył do stojącego nieopodal kapitana.
- Orin, przenieś natychmiast chłopca i Meredith w bezpieczne miejsce – rozkazał dowódca statku, zwracając się do niewielkiego nadajnika przyczepionego do kołnierza. Lunart wpatrywał się długo w szerokie plecy odchodzącego ojca. Gdy ostatecznie zrozumiał, co chciałby mu powiedzieć – było za późno. Otoczył ich wysłany ze statku promień teleportujący.


WWWPo chwili znaleźli się pośród ludzi, niedaleko lasu. Mieszkańcy żywo komentowali niezwykłe widowisko rozgrywające się nad miastem. Światło przybierało najróżniejsze kształty wznosząc i rozbijając się ponownie o mury budynków niczym wzburzone fale. Nagle rozległ się nowy, głośniejszy pomruk. Tłum skierował spojrzenie na drogę od której dzieliło ich hologramowe odgrodzenie. Na wzniesieniu, gdzie zaczynał się las, ziemia zaczęła pękać i wybrzuszać się, ukazując jakiś wyrastający spod powierzchni kształt.
- Pomieszczenie w grocie... – szepnęła Meredith. Chłopak zwrócił na nią dopiero teraz uwagę. Zauważył, że pochlipuje co jakiś czas i ma czerwone oczy. Opuścił głowę i spojrzał ponownie w stronę niezwykłego miasta pochłoniętego przez światło.
- On już nie wróci... – rzekł, ściągając na siebie spojrzenie kobiety. Położyła mu dłoń na ramieniu, nie wiedząc co powiedzieć.


WWWMężczyzna, ostrożnie stawiając kroki podążał za kapitanem.
- Wystarczy więc przekręcić to cholerstwo i będzie po sprawie, tak? – spytał Johnatan.
- Mam nadzieję – odparł krótko kapitan, nie odwracając się do towarzysza. Od dłuższej chwili zdawał się coś mocno rozważać. Zbliżali się do jasnej zasłony światła, która mieniła się różnobarwnymi refleksami. Za nią, pośród gruzu, odznaczała się szeroka, owalna pokrywa ozdobiona licznymi znakami przypominającymi stary język tych, którzy posługiwali się Mocą. Pośrodku włazu wystawała okrągła dźwignia. Mężczyźnie zadanie wydawało się dość proste. Spojrzał jednak na wahającego się kapitana i spytał, chcąc mieć pewność.
- Powiedz, w sprawie twojej żony to była ściema, prawda? Znam takich jak ty. Cwanych handlowców. Można was nakłonić do wszystkiego, lecz łgać też dobrze potraficie – rzekł stary weteran. Jednak po tym jak spojrzał na niego kapitan odczuł, że było to dość ryzykowne.
- Masz pan rację, Johnatanie Drown. Czytałem wszelkie akta o panu jak i o pozostałych. O swojej małżonce mówiłem jednak tak prawdziwie, jak pan o matce Lunarta. – Odparł wpatrując i analizując coś w obliczu mężczyzny. Johnatan skinął głowa i zwrócił się w stronę bariery. Stanął o krok od niezwykłej łuny światła i spojrzał na spoczywający w jej wnętrzu okrąg. Oderwał nogę od ziemi. Głos kapitana ponownie go jednak zatrzymał.
- Masz niezwykłego syna, Johnatanie. – Oznajmił wpatrując się w twarz mężczyzny w jakiś niepokojący sposób. – I musze przyznać, że ci tego zazdroszczę – dodał po chwili, co wzbudziło pewne podejrzenia weterana. Stali patrząc na siebie i wahali się co do działania. Każdy ze swoich powodów. Kapitan nagle sięgnął po nadajnik zaczepiony na kołnierzu oraz po niewielki przenośnik schowany w kieszeni kurtki.
- Weź to. Skontaktujesz się z Orin aby wpuściła cię na statek. A z tego przenośnika przekażesz jej dalsze instrukcje. Będzie wiedziała co dalej robić. – Powiedział, wciskając przedmioty w dłoń nieufnego mężczyzny. Patrzył mu przez chwilę w oczy, po czy naprał na niego całym ciałem. Zaskoczony Johnatan stracił równowagę i upadł na ziemię. Kapitan przekroczył samotnie świetlistą barierę. Ta natychmiast zabarwiła się na czerwono i zaczęła żywiej pulsować światłem. Drown leżał na bruku, czując, że dzieje się coś niedobrego. Oblicze kapitana zdawało się jednak temu zaprzeczać. Craig uśmiechnął się lekko w stronę zaskoczonego mężczyzny.
- Początkowo chciałem abyś to ty się tu znalazł. Planowałem to już, gdy zobaczyłem jakie pionki mam do dyspozycji. Wygląd tego włazu to podpucha. Wylot portalu otwiera żywa osoba a konkretnie energia życiowa jaką wnosi ze sobą do tego kręgu. – Mężczyzna chciał coś powiedzieć, lecz nagle zabrakło mu sił i padł na kolana, podpierając się rękoma. Uniósł głowę, usiadł i wyprostował plecy patrząc z wysiłkiem na leżącego na zewnątrz mężczyznę. - W moim życiu było niewiele radości. Gdy poznałem swoją żonę, chciałem spróbować kochać ludzi. Przez długi czas podtrzymywano ja sztucznie przy życiu. Federacja obiecała mi, że przy najbliższych próbach klonowania postarają się odtworzyć jej wierną kopię. Mi udało się stworzyć jedynie profil psychologiczny, który czasem uaktywniałem u Orin. Łudziłem się, że ten jeden, skomplikowany wzór jaki uda się im odtworzyć przywróci mi szczęście. Teraz wiem, że dawno spuścili go w kiblu. Moja piękna od dawna jest martwa i czas się z tym pogodzić, lecz widzisz, Johnatanie, nie każdy jest odporny jak ty. Nie każdy ma siłę w takim dzieciaku, by chcieć żyć dalej, dlatego wybrałem. Siebie. Zamiast ciebie – kapitan mrugnął okiem, po czym intensywna czerwień rozerwała jego ciało na strzępy. Ojciec chłopca wrzasnął i szybko podciągnął się za zbity kawał gruzu. Chwilę jeszcze obserwował z przerażeniem jak to, co zostało z kapitana wiruje, unosząc się do góry, by po chwili skupić się w coraz ciaśniejszy lej i wsiąknąć w wyryte napisy na owalnym włazie. Uwagę mężczyzny odwrócił głośny sygnał. Spojrzał na niewielkie urządzenie w dłoni. Mała dioda pulsowała zielonkawym kolorem. Drown uniósł spojrzenie do góry, widząc sunący wprost na niego promień ze statku.


- Spójrzcie! – krzyknął ktoś z tłumu, kierując palec w stronę miasta. Ciemny kształt statku zaczął odsuwać się znad centrum, gdzieś w bok. W ostatnich sekundach pojazd zdążył wycofać się na tyle, by ustąpić miejsca rozrastającemu się snopowi światła.
Johnatan tymczasem znalazł się wewnątrz statku. Podszedł do szyby ukazującej widok miasta. Na dole, z otwartego, gorejącego nowym światłem włazu coś, jakby przyćmiło jego aurę. Jakiś posępny kształt rzucił cień na płynącą ku górze kolumnę, by ostatecznie całkiem ją przyćmić. Owalny kształt, wypełzający spod ziemi, otaczał się czymś, co stanowiło bezpieczną powlokę szarości, w której ginął wszelki kolor, a aura światła, nie była w stanie przyćmić żadnego z otaczanych przez siebie kształtów. Cień zdawał się chronić masywną czerń, która na pierwszy rzut oka wyglądała jak przemieszczająca się kula sadzy. Oczy jednak łatwiej przywykały do barw tajemniczej ciemności, niż ostrych refleksów światła. Można zatem było wnikliwiej przyjrzeć się temu, co skrywał cień, a tłoczyło się w nim wiele.
Mieszkańcy zamilkli, gdy posępna, nieprzenikniona masa zbliżyła się do bramy miasta. Gdzieś na krawędzi jej rozmytych brzegów wynurzały się co chwilę upiorne, wykrzywione rysy czegoś, co mogło być twarzą kryjących się w cieniu istot. Momentami drobne, ciekawskie oczy śledziły to, co dzieje się na zewnątrz. Natychmiast jednak usuwały się do wnętrza matowej mgły gdy zetknęły się z tymi innymi, ludzkimi spojrzeniami.
Przez myśl niejednego obywatela przemknęło wspomnienie zebrania, na którym Meredith mówiła o legionie. Tak, teraz można było z łatwością dać temu wiarę, gdyż ciemna otchłań prezentowała się tak, jakby z jej kształtu miały wypełznąć się z niej najpotworniejsze wizje ludzkich strachów oraz te groźniejsze, zrodzone w podświadomości.
Rozmyta krawędź ciemnej zjawy wysunęła się nieco za bramy miasta ku drodze, zapierając ludziom dech w piersi. Nastała chwila napięcia. Piękne widowisko raptownie przemieniło się w chwile obawy. Meredith stojąca w tłumie obok Lunarta przesłoniła usta dłonią. Od lat myślała nad zbudowaniem sensownej bramy do miasta, teraz jednak, widząc tę ogromną czarną dziurę która stała u wylotu przemienionego Rossewater zrozumiała, jak wiele straciła. Miejscowość już nigdy nie będzie taka sama. Pozostanie na niej ohydny ślad po łapie Federacji i skutkach rządowych intryg. Kobieta powoli zaczynała układać plan tego w jaki sposób dobierze się od formalnej strony do tych wszystkich tchórzliwych, urzędowych zadków, po chwili jednak spokorniała. Nad jej miastem wciąż stało to przerażające widmo; nieprzenikniona siła znajoma tylko swym szalonym twórcom, potrafiąca obrócić zapewne niejedno niezwykłe miejsce w zgliszcza.
Dopiero wówczas Meredith, tak jak każdy stojący obok niej mieszkaniec, wbiła wyczekująco spojrzenie w ciemną pustkę, pragnąc gorąco, by było już po wszystkim. Rozległa kałuża zaczęła nagle drgać. Jej szarą otoczkę szarpały coraz intensywniej refleksy światła płynącego z oddalonej komnaty. Migotliwy rękaw łączący progi miasta z wyrosłym spod ziemi obiektem na końcu drogi zaczął tężeć, aż rozbił ciemną pustkę, przyciągając to, co w sobie kryła do otwartych wrót czasoprzestrzennych. Kamienny obiekt wydał z siebie trzask, podobny do tego z lamp owadobójczych i otoczył się jeszcze intensywniejszym blaskiem, aby po chwili całkiem zgasnąć. Z zaskoczonego tłumu wydobył się krótki okrzyk strachu gdy wokół zapanowała nagle ciemność. Na ścianach obiektu pojawiły się drobne pęknięcia, które zaczęły się gwałtownie powiększać i dzielić płaszczyzny na małe części. Zebrani wokół mieszkańcy odsunęli się o kilka kroków od sypiącej się budowli, obawiając eksplozji. Portal jednak powoli ulegał rozpadowi. Drobne kawałki zaczęły odpadać i wirować nad całą konstrukcją, wznosząc się do góry. Oderwane fragmenty tańczyły przez chwilę w powietrzu, by nagle raptownie zmienić się w pył, który z łatwością zabrał wiatr.


WWWW trakcie niezwykłego widowiska gry świateł, nikt nie przyłożył większej uwagi do tego jak szybko nastała głęboka noc. Zauważono jednak, że niebo pierwszy raz od wielu miesięcy pokrywały gęste szlaki gwiazd w towarzystwie jasnego niczym przydrożna lampa księżyca.
- No, proszę. I łysy się nawet pojawił – zauważył cicho Lunart, patrząc w górę na nierówny kształt planety. Nocne niebo obserwował także ojciec chłopca ze statku. Komputer pokładowy, bez rozkazu swego kapitana, nie uruchomił dziś maskowania.
- Pan Johnatan Drown? – kobiecy głos przywołał mężczyznę. Odwrócił się do świetlistej postaci Orin. Zbliżył się wolno ze smutkiem na twarzy. Wyciągnął przed siebie rękę i otworzył dłoń w której był nadajnik oraz niewielki przenośnik. Orin spojrzała z niepokojem na przedmioty a następnie na mężczyznę. Wskazała dłonią na unoszący się w powietrzu kanciasty projektor, który wyświetlał jej postać. Johnatan ostrożnie umieścił urządzenie w niewielkiej, przegródce i odsunął się. Hologramowa sylwetka uaktywniła przekaz informacji i drgnęła na zawartą w nich treść.
- Oh, Craig... – rysy jej przeźroczystej twarzy ściągnął smutek. Spojrzała po chwili na stojącego nieopodal przybysza. – Dziękuje panu. Są to niedobre wieści, lecz rozważaliśmy od dawna i tę wersję zdarzeń. Jest to schemat programu kończącego naszą misję. Bez kapitana na pokładzie. W jego imieniu dziękuje wam za pomoc w tej wspólnej sprawie. Kamery statku od początku nagrywały cały przebieg akcji. Myślę, że dla Federacji pusty, powracający statek będzie wystarczającym dowodem rzetelności i poświęcenia. Ich macki nie powinny już po was sięgać. A teraz się pożegnamy.


WWWKażdy z zebranych zaczął się rozglądać dookoła. Ktoś gdzieś odpalił pierwsze lampy, niektórzy wręcz zabrali się za rozpalanie ognisk, by rozproszyć nieco ciemność.
- Myślicie, że to już koniec? – Meredith i Lunart obejrzeli się słysząc znajomy głos. Agnes zdołała ich odnaleźć dzięki nadajnikom w jakie wszyscy się zaopatrzyli przed całą akcją. W oczach dziewczyny nadal gościł strach. Lunartowi zrobiło się nieco lżej, gdy ją zobaczył, jednak jego spojrzenie wciąż wędrowało w stronę nieba, na którym nie mógł już odnaleźć posępnego kształtu statku.
- A gdzie twój ojciec i kapitan? – spytała rudowłosa dziewczyna, jakby czytając z twarzy chłopca.
- Mój wyświetlacz pokazuje, że sygnał z nadajników dobiega z centrum miasta... I raczej się nie przemieszcza – oznajmiło ponuro Meredith z utkwionym wzrokiem ponad głowy tłumu. – Zrobił się jakiś ruch. Chyba wszyscy ruszyli do miasta. Chodźmy zobaczyć – zaproponowała kobieta i ruszyła przed siebie. Zmarszczyła brwi i po przebyciu kilku kroków odwróciła się za siebie. Mijali ją obywatele pragnący jak najszybciej dotrzeć i przekonać się ile pozostało z ich domów.
Dwie sylwetki stały jednak nieruchomo na tle jasnych refleksów nieba, po którym powoli wspinało się słońce. Chłopak stał nieruchomo zapatrzony gdzieś w horyzont. Meredith domyślała się, że musiało mu być niełatwo w tej chwili. Stojąca obok niego Agnes wzięła go z współczuciem za rękę. W tym obrazku było cos z poezji, pomyślała kobieta i postanowiła zaburzyć ckliwą scenę. Lunart niechętnie odwrócił się do żony burmistrza, słysząc swoje imię. Twarz chłopca rozjaśniła się nagle z niedowierzaniem. Obok kobiety stał postawny mężczyzna. Chłopak zerwał się z miejsca i rzucił ojcu w ramiona, czując napływające do oczu łzy.
- Teraz naprawdę mnie wkurzyłeś, wiesz?
- Taki już mój nieznośny charakter – odparł Johnatan z uśmiechem.
- A kapitan? – zainteresowała się Meredith.
- Postanowił wziąć wszystko na siebie. Chodźmy, opowiem po drodze. – Odparł i zwrócił się w stronę miasta.
- Panie Drown – zatrzymała go jeszcze kobieta. – Dziękuje wam za poświęcenie dla miasta. Po ostatnich wydarzeniach postanowiłam ponownie przeanalizować program wynagrodzeń dla weteranów. Tymczasem osobiście zadbam, aby otrzymał pan pomoc w dopełnieniu wszelkich formalności. W końcu... nie godzi się odmawiać pomocy zasłużonym bohaterom i ludziom o wielkim sercu.
- Lub po prostu; wielkim ludziom – dodał przekornie Lunart z szerokim uśmiechem.
- Nie jestem wieli, tylko wysoki – sprostował ojciec, patrząc z ukosa na syna. – A pani dziękuje za wyrozumiałość. Doceniam gest.


WWWWbrew obawie wszystkich mieszkańców, zniszczenia były niewielkie. Najbardziej ucierpiały brukowane ulice, lecz konstrukcje budynków były niemal nienaruszone; posypało się kilka dachówek, gdzieś indziej odpadł tynk lub pozostała spora szczelina na pękniętej ścianie. To jednak, co przykuło uwagę, okazało się w późniejszym czasie sensacyjnym odkryciem. Pod miastem znajdował się cały skomplikowany system ogromnej machiny, na której spiralnych torach ustawione były podstawy budynków. W przyszłych miesiącach Meredith zadbała o szerokie zainteresowanie miasteczkiem sąsiednich miejscowości. Spora reklama oprócz licznych turystów i badaczy zapewniła także hojną pomoc w przebudowie poszczególnych osiedli i ulic. Duże zaangażowanie Meredith Johnson oraz emocjonalne przywiązanie obywateli szybko zaowocowało miażdżącym zwycięstwem w kolejnych wyborach na prezydenta miasta.
WWWJohnatanem Drownem zainteresowało się zaś Towarzystwo Weteranów którego członkowie, mimo zdecydowanej niechęci mężczyzny, mieli w zwyczaju niezapowiedziane, upierdliwe wizyty w środku dnia. To jednak sprawiło, że pan Drown otworzył się nieco na ludzi, a czasem nawet dał się namówić na partyjkę brydża.
WWWLunart, korzystając z zachodzących w ojcu przemian, postanowił pogodzić go z babką. Najbliższe święta zakończyły się jednak głośną aferą na pół miasta. Obaj panowie wylądowali ostatecznie w pubie, gdzie zapijając smutki wpadli na plan spisania niezwykłych zdarzeń, jakie ich ostatnio spotkały. Nad ranem przyjechała po nich Agnes i odwiozła do domu w Rossewater. Tam chłopak pobudzony alkoholem ośmielił się ją pocałować, rozebrać, zwymiotować i paść do stóp, gdzie zasnął. Był to początek burzliwego związku, lecz już zdecydowanie inna historia...

WWWWWWWWWWWWKoniec.

Chciałam tylko dodać, że na pomył wpadłam zwijając rulon brystolu. Pozdrawiam ^_^
Ostatnio zmieniony pt 18 maja 2012, 14:43 przez Zith, łącznie zmieniany 1 raz.
http://society6.com/annapietrawska

2
I znowu ja. Tym razem będę jojczyć, zrzędzić, marudzić i narzekać.

Pierwsza część opowiadania o niebo lepsza. Ta mnie niestety, znudziła. Bardzo. Mam wrażenie, że gdzieś tak od momentu ucieczki Agnes, Meredith i Lunarta z jaskini (I część opowiadania) akcja leci na łeb, na szyję, byle tylko do końca.

Dużo skrótów myślowych i powtórzeń; im bliżej zakończenia, tym ich więcej. Tekst po prostu nie "odleżał swojego".
Zith pisze:Karty, które wczoraj wyrzucała w powietrze Agnes, dalej przylegały przy ścianie, otaczając drzwi.
- przylegały do ściany.
Zith pisze:dalej przylegały przy ścianie, otaczając drzwi. Teraz jednak obejmowała je płonąca aura. Cztery pergaminy układały się jeden pod drugim, zdobiąc lewą ścianę
- powtórzenie.
Zith pisze:Zdumione, pytające spojrzenia Meredith i chłopca niemal w tej samej chwili wolno skierowały się w stronę równie zaskoczonej Agnes.
- bardzo długie zdanie. Dużo niepotrzebnych informacji.
Zith pisze:Odwrócił głowę widząc przy sobie Agnes zaciskającą nerwowo dłonie na ubraniu chłopca. Natknął się na zlęknione spojrzenie brązowych oczu. Chciał się chociaż lekko uśmiechnąć, dać znać, że wie co czuje dziewczyna, lecz nie był za dobry w tych sprawach. Odwrócił więc głowę przed siebie, biorąc głębszy oddech.
- potwórzenia.
Zith pisze:rudowłosej dziewczynie
,
Zith pisze:Rude kosmyki włosów
- bardzo często podkreślasz kolor włosów Agnes. Zbyt często. Za którymś razem zaczyna to irytować.
Zith pisze:Chciał sięgnąć dłonią po Agnes
- sięgnąć dłonią można po coś- po ciastko, klucze, długopis. Ale sięgnąć dłonią po kogoś?
Zith pisze:Agnes gwałtownie ocknęła się z amoku.
- amok to napad szału, agresji, często połączony z żądzą mordowania. Z tekstu wynika, że Agnes jest pogrążona co najwyżej w jakimś transie.
Zith pisze:Zebranie odbyło się burzliwie.
- skrót myślowy.

Zwróć uwagę na końcówkę trzeciego "kawałka" tekstu i początek czwartego:
Zith pisze:Rankiem obaj mężczyźni szli przez las.
- to znaczy kto dokładnie szedł przez las? W poprzednim akapicie piszesz:
Zith pisze:Chłopak przysiągł sobie w duchu, że jeśli Meredith uda się wszystkich do czegoś nakłonić, to sam będzie w następnym roku zbierać podpisy pod jej kandydaturą na burmistrza. Nie wytrwał jednak do końca spotkania. Postanowił zostawić spory i waśnie tym, dla których są one chlebem powszednim.
Zith pisze:Mam dla was jakieś rzeczy na przebranie, choć na twojego tatę, Lun, będzie trochę trudno – dodała Meredith i poprowadziła ich w stronę pracujących ludzi.
- skrót myślowy.
Zith pisze: Nie zdążyła chwycić dobrze kolejnej rośliny do wyrwania, gdy rozproszył ją głos Lunarta.
- Proponowałabym: "Nie zdążyła wyrwać kolejnej rośliny, gdy usłyszała głos Lunarta." Bo innaczej z tekstu będzie wynikało, że wyrywanie buraków wymaga szczególnego skupienia.
Zith pisze:Po ciszy jaka zapadła prawdopodobnie wyczuł jak bardzo zaskoczył tym pozostałych, więc odwrócił się w ich stronę.
- bez "prawdopodobnie". Znajdź odpowiednie miejsce w tekście, to zobaczysz, dlaczego.
Zith pisze:Oczy jednak łatwiej przywykały do barw tajemniczej ciemności
- to ciemność ma barwy?

Najbardziej rozczarowało mnie zakończenie. Wszystko skończyło się dobrze i w jednym akapicie. Bardzo często używasz wyrazów: "chłopak", "dziewczyna", "kobieta", "niespodziewanie". Opisy są bardzo rozbudowane, a sama akcja tak bardzo skondensowana, że nie można się "wczuć" w klimat.

Pozdrawiam.

3
Zachłysnęłam się herbatą, przeglądając rano pocztę. No nie, myślę, że też komuś chciało się to wyciągać i czytać :) Dodatkowo zrobiłam dość głupią minę widząc, że to Ty :P

150 ml dzięki za wytrwałość i czas! Nie sądziłam, że powrócisz do tego tekstu :D

No cóż, ktoś tu mądrze raz powiedział, że tekst powinien bronić się sam. Nie wyszło, trzeba pracować dalej ;)

Dzięki i pozdrawiam!
http://society6.com/annapietrawska

4
Zith, podziwiam cię za pisanie takich długich tekstów i każdego, kto tyle pisze.

Zith napisał/a:
Odwrócił głowę widząc przy sobie Agnes zaciskającą nerwowo dłonie na ubraniu chłopca. Natknął się na zlęknione spojrzenie brązowych oczu. Chciał się chociaż lekko uśmiechnąć, dać znać, że wie co czuje dziewczyna, lecz nie był za dobry w tych sprawach. Odwrócił więc głowę przed siebie, biorąc głębszy oddech.
Chyba jestem ślepy bo nie widzę tu powtórzeń. Gdzie one są?

5
Preiss, dzięki za dobre słowo ;)
Gdyby jeszcze miarą dobrego tekstu była długość a nie jakość - byłoby cudownie :P

Co do powtórzeń zapewne chodzi o "odwrócił głowę". Chociaż czytałam, że można użyć tego samego stwierdzenia/ słowa, gdy oddzielają je minimum trzy zdania. Widocznie dalej... jest widoczne :P

Jestem tylko zła, że spartoliłam dobry pomysł na fabułę, która z resztą schowała się za nieudolnym warsztatem, jak widać. Poza tym pomysł zawsze lepiej jest widoczny w krótszych formach, dlatego rozwlekłe pisarstwo nie jest dobrym treningiem na początek. Taka moja myśl na dzień dzisiejszy... ech :/
http://society6.com/annapietrawska

6
Pamiętaj - jeśli masz dobre pomysły na tekst, i napiszesz takowy to radzę ci ślij do jakiegoś pisarza, redaktora. Jak na forum publikujesz to... nikt ci tego nie wyda, nawet jak będzie w fazie końcowej lepszej jakości. Zdatnej do druku. Tak jakoś jest niestety.

7
Do pisarza? Ja Cię proszę, Preiss...

Jeśli chcesz aby jakiś wielki autor walnął napuszony wywód o pisarstwie, dając jednocześnie upust swej żółci, nie szczędząc sobie przy tym sporej dawki arogancji, a niekiedy mało wzniosłych słów i ostatecznie wysłał taką odpowiedź (zapewne przeczytawszy Twój tekst tylko do połowy), zasypiając z myślą że owszem, jest kawałem... ale przecież sami się o to proszą - droga wolna, ślij do pisarza.

Czytałam jakie doświadczenia mieli inni. Samych pisarzy, redaktorów także rozumiem, ale mimo wszystko nerwy niektórym puszczają. A dziwne, bo myślałam, że przy pisaniu, nie mówieniu, łatwiej jest się zastanowić nad tym, co przekazać takiemu startującemu szczawikowi.
Osobiście zetknęłam się z jednym, sympatycznym pisarzem. Autorem przygód pewnego złodzieja :P
Co do tych, których chciałam kiedyś spytać - już prędzej się rozbiegnę i skocze na ścianę. Będzie mniej i krócej bolało niż ambicja.

Podkreślam, to moje tylko zdanie. Mam nadzieję, że nie obudziłam żadnego Balroga :P
http://society6.com/annapietrawska

8
Zith pisze:Co do powtórzeń zapewne chodzi o "odwrócił głowę". Chociaż czytałam, że można użyć tego samego stwierdzenia/ słowa, gdy oddzielają je minimum trzy zdania. Widocznie dalej... jest widoczne
- dokładnie o to mi chodziło. Wiesz, z tymi powtórzeniami to ciężka sprawa jest. :) Też słyszałam o tych trzech zdaniach. Tylko że jest z tym problem, kiedy czytelnik ogarnia wzrokiem więcej niż jeden wers. Ja np. przy "skanowaniu" tekstu widzę do pięciu linijek. Dlatego wydaje mi się, że sformułowanie "odwrócił głowę" jest zbyt blisko siebie. Trudno wyczuć, gdzie kończy się błąd, a zaczyna przesada. Czy jakoś tak. :)

Wiem, podła jestem, strasznie się czepiam i zadzieram nosa, ale uwierz, bardziej Ci to wyjdzie na zdrowie niż krótka notka typu "dobry pomysł i dobra robota, podziwiam".

Pozdrawiam. ;)

[ Dodano: Czw 28 Sty, 2010 ]
a gdybyś jeszcze sprawdziła dokładnie, czy oddzieliłaś sformułowania przepisowymi trzema zdaniami... ;)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron