Kapitan Spider

1
- Widzę jednostki nieprzyjaciela na wschód od nas - obwieścił szeregowy Brown, odejmując lornetkę od oczu. Był to wysoki, barczysty i dobrze zbudowany mężczyzna, którego twarz zdobiły po dwie czerwone kreski na każdym policzku - barwy bojowe. Dolna część jego munduru była już dość mocno zniszczona, jednak dzisiaj nikt się tym nie przejmował. Jeszcze będzie czas, aby się o to martwić. Teraz liczyło się coś innego, liczyła się bitwa, w której uczestniczyli. Oni wszyscy byli jej członkami. Nie tylko szeregowy Brown, ale także czwórka innych szeregowych i ich przywódca, kapitan Spider.
Spider był mężczyzną, o którym można było dyskutować całymi dniami. Przeżył setki ciężkich kampanii, w których stoczył tyle wielkich bitew, że kolejne starcie nie było dla niego niczym, czego należy się obawiać. Było na swój sposób podniecające, owszem, ale w żaden sposób nie wywoływało w nim strachu.
Teraz także, kiedy stali w szóstkę schowani przed wścibskimi oczami wroga, kapitan Spider zachowywał zimną krew. Upewnił się tylko, czy ma przy sobie swój karabin, po czym omiótł towarzyszy krótkim, pewnym spojrzeniem.
- Atakujemy - obwieścił, a oni jedynie spojrzeli po sobie, jednak żaden z nich nie ośmielił się protestować. Nie po raz pierwszy mieli okazję usłyszeć z ust kapitana tak absurdalny rozkaz. Pozostawało im tylko wierzyć, że i tym razem mężczyzna się nie myli i jakoś dadzą radę wyjść z tego żywi. - Brown, jak wielu ich tam jest?
- Zdaje się, że mają tam bazę - szeregowiec po raz wtóry przyłożył lornetkę do oczu i zaczął wpatrywać się w jakieś miejsce, którego pozostali nie mogli dostrzec. Kręcąc lekko głową, komentował to, co ujrzał. - Widzę zasieki, przy których trzyma wartę kilku żołnierzy. Mają CKM i wóz pancerny. Więcej dokładnie nie widzę, ale przypuszczam, że za zasiekami stacjonuje cały oddział. Kapitanie, jesteś pewien, że powinniśmy atakować?
- Absolutnie - ton Spidera zdawał się nie znosić sprzeciwu.
Szczęknęło i szurnęło, kiedy piątka szeregowych przygotowywała się do wymarszu. Kapitan Spider był gotów, zresztą - on nigdy nie potrzebował więcej niż kilku sekund, na przygotowanie się. Do czegokolwiek. Nie upłynęło wiele czasu, a mała grupka żołnierzy powoli przemieszczała się na wschód.

Ukryty za leżącą na biurku paczką chusteczek snajper tylko na to czekał. Obserwował ich od dłuższego czasu, jednak dopiero teraz miał czystą pozycję do strzału. Wcześniej ściągnięcie któregokolwiek z nich uniemożliwiał mu duży, pełen zabawek karton, za którym stacjonował oddział kapitana Spidera.
- Przekaż dowództwu, że mam ich na czystej pozycji - mruknął snajper, nie odrywając oka od lunety, przez którą doskonale widział każdego z sześciu skradających się żołnierzy. Na te słowa, siedzący przy radiostacji mężczyzna szybko zaczął nadawać. Już po chwili otrzymali odpowiedź, snajper mógł strzelać.

Nie usłyszeli wystrzału.
Przedzierali się przez sięgające im do kolan nici, z których składał się mały dywanik. Musieli się nie lada natrudzić, aby ich marsz przebiegał sprawnie. Kapitan Spider obejrzał się na swoich podwładnych, chcąc zakomunikować im, że już niedaleko i wtedy właśnie kula dosięgnęła celu. Jeden z żołnierzy - dość nieistotny, taki, dla którego nie warto było wymyślać imienia - zwalił się na plecy, jęcząc z bólu. Mundur, okrywający klatkę piersiową, z zielonego bardzo szybko zmieniał kolor na czerwony. Pozostała piątka niemal natychmiast runęła na ziemię, aby nie dosięgnęły ich kolejne kule. Za późno. Jeszcze jeden pocisk dotarł do miejsca przeznaczenia, przebijając hełm i raniąc szeregowego Browna ponad oko. Krew, bardzo dużo krwi z rozdartego łuku brwiowego spłynęło na twarz żołnierza, a on - pomimo że buchająca z rany ciecz była ciepła - poczuł dziwne, szybko ogarniające go zimno. Niemal w tym samym momencie, w którym jego głowa uderzyła o podłoże, wydał z siebie ostatnie tchnienie.
Kapitan Spider podczołgał się do pozostałych przy życiu mężczyzn i zaczął przemawiać. Mówił szeptem, jakby obawiał się, że wróg może ich usłyszeć. Był to zdecydowanie niepotrzebny zabieg, a on dobrze o tym wiedział. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że fakt iż nie usłyszeli wystrzału znaczył, że mają do czynienia ze snajperem, czającym się gdzieś w oddali.
- Straciliśmy dwóch naszych towarzyszy - szeptał, jedną dłonią dociskając hełm do głowy, podczas gdy drugą ręką wspierał swój tułów, nie pozwalając mu przyjąć do końca leżącej pozycji. - jednakże musimy dokończyć tę misję. Szeregowy Smith, słyszałem od wielu osób, że drugiego z takim okiem, jak twoje, nie ma w naszej armii. Wykorzystaj to i pozbądź się tego snajpera, zanim wytnie nas wszystkich.
- Będziecie musieli pomóc mi przedostać się nieco bliżej - rzucił z szelmowskim uśmiechem Smith, znaczącym gestem klepiąc trzymany kurczowo karabin maszynowy.

Snajper obserwował przez lunetę swojego karabinu snajperskiego, jak czwórka mężczyzn kluczyła między nogami dwóch stojących blisko siebie krzeseł, to oddalając się od niego, to znów zbliżając. Nie rozumiał ich. Nie mógł pojąć, co ma na celu ta dziwna, pozbawiona konkretnego kierunku wędrówka. Ale miał się o tym przekonać, już niebawem.
Wychylił się zza paczki chusteczek, kiedy stracił ich z oczu. Nie chciał nie wiedzieć, gdzie się aktualnie znajdują. Nie przypuszczał co prawda, aby mogli stanowić dla niego zagrożenie, jednak bez znajomości ich aktualnego położenia czułby się dość dziwnie, bezradnie. Od swojej osłony oddalił się tylko na kilka kroków, jednak to wystarczyło szeregowemu Smithowi. Przyczajony dużo niżej, niedaleko łóżka, wypuścił z opartego o biodro karabinu maszynowego serię pocisków, skierowaną na biurko, na którym właśnie ujrzał snajpera.
Radiotelegrafista, który w dalszym ciągu znajdował się w ukryciu zauważył, jak ciało jego kompana zostaje rozerwane przez grad kul. Zdziwił się niemiłosiernie, kiedy z klatki piersiowej snajpera buchnęła krew, a sam mężczyzna padł najpierw na kolana, a potem całym ciałem runął na podłoże. Przechylił się niebezpiecznie na krawędzi biurka, po czym runął z niego daleko w dół, aby ostatecznie zakończyć swój żywot przy jednostce centralnej.
Nie był to koniec zdziwień obsługującego radiostację mężczyzny. Niedługo po tym, jak snajper runął w otchłań, powietrze rozdarła kolejna seria wystrzelona z tego samego karabinu maszynowego. Pociski przeleciały przez paczkę chusteczek z taką łatwością, jakby jej tam w ogóle nie było, a nie spodziewający się niczego radiotelegrafista odleciał nieco w tył, kiedy kule dosięgnęły jego ciała. Zatrzymał się dopiero na plazmowym monitorze, który zastępował mu antenę, dzięki której mógł nawiązać sygnał z bazą.

- Gratuluję, szeregowy - kapitan Spider poklepał swojego podwładnego po ramieniu, kiedy byli już pewni, że czający się na wysokości wrogowie zostali unieszkodliwieni. Smith uśmiechnął się szeroko, jednak nic nie powiedział. - Pozostało nam tylko przeprawić się przez most i będziemy mogli rozpocząć eksterminację przeciwników znajdujących się w tej bazie, o której mówił szeregowy Brown - obwieścił Spider.
- Kapitanie, na moście stanowilibyśmy bardzo łatwy kąsek dla przeciwnika. Nie lepiej jakoś ich zajść, zaskoczyć? Teraz, kiedy rozprawiliśmy się z tamtym radiotelegrafistą na pewno już o nas wiedzą i spodziewają się czegoś. Zaskoczmy ich najbardziej, jak to tylko możliwe.
- Właściwie... a niech cię, dobrze mówisz, szeregowy - kapitan Spider podrapał się po przedramieniu. Był to dla niego typowy gest, znaczący bezsprzecznie o tym, że się nad czymś głęboko zastanawia. - Pozostaje tylko obmyślić, którędy się przedrzemy.
- Może tam, po tych półkach skalnych? - wszyscy przystali na propozycję tamtego żołnierza.

Przy szafkach znaleźli się dość szybko. Właściwie wszystkie dłuższe odcinki swojej wędrówki pokonywali zdecydowanie szybciej, niż można się było tego spodziewać po kimś ich rozmiarów. Może wynikało to z silnej determinacji oraz samozaparcia, a może z tego, że sile która nimi kierowała nie uśmiechało się czekać w nieskończoność, aż dotrą do miejsca, w którym coś ma się dziać. A może jeszcze dlatego, że owej sile coraz bardziej burczało w brzuchu?
Nieważne. Liczy się to, że w końcu składający się już tylko z czterech żołnierzy oddział dotarł do stojącej pod ścianą komody. Zanim jeszcze tutaj dotarli, wszystko było już przygotowane. Do uchwytów każdej z szuflad przywiązane zostały nitki, które miały służyć grupce żołnierzy za pomocne przy wspinaczce pasy.

Pierwszy, jak to zwykle miało miejsce, przepasał się kapitan Spider. Kilkakrotnie obwinął sobie nić dookoła brzucha, a aby mieć pewność, że nie rozwiąże się w najmniej oczekiwanym momencie, przewiązał ją sobie jeszcze przez ramię. Potem rozbujał się mocno, bardzo mocno, aby w końcu ta prowizoryczna lina wyrzuciła go aż na komodę, będącą dla niego półką skalną. Kiedy był już na szczycie, uwolnił się z tej dość niewygodnej uwięzi i zrzucił linę na dół, aby jego kompani mogli się do niego przedostać.
Nie mogło obyć się bez ofiar, jak to często bywa w tak trudnych przedsięwzięciach. Jeden z żołnierzy zbyt słabo oplótł się liną, a owa puściła, ciskając nim o biurko i kończąc jego egzystencję. Kapitan Spider był zły.

- Zostało nas już tylko trzech. Wszystko idzie zdecydowanie gorzej, niż powinno. Proszę, nie zawiedźcie mnie i chociaż wy dotrwajcie do końca. Nie możemy sobie pozwolić na kolejne straty, jeżeli chcemy, żeby ta misja zakończyła się powodzeniem - ton jego głosu jasno wskazywał na niezadowolenie i frustrację. Nie mógł jednak pozwolić, aby jego złość znacznie obniżyła morale jego podwładnych. Spróbował się uspokoić i kiedy mówił kolejne zdania, jego głos brzmiał już łagodniej. - Pozostał nam już ostatni odcinek drogi, musimy wyłącznie stąd zejść i zniszczyć tamtą bazę. To naprawdę niewiele, chłopaki, nie zawiedźcie mnie.
Kolejno spuszczali się na linie, aby jeden po drugim postawić swoje kroki po drugiej stronie rzeki, tuż obok wejścia na terytorium wroga. Doskonale widzieli zasieki oraz kilka samochodów, które miały zagradzać przejście nieproszonym wrogom. Nigdzie nie dostrzegali jednak wroga.

Wróg natomiast widział ich doskonale. Sześciu żołnierzy obserwowało ich, przyczajeni za butem. Nie mogli dłużej zwlekać, musieli otworzyć ogień.

Kapitan Spider poczuł, że coś jest nie tak, jeszcze zanim nastąpiły strzały. Z okrzykiem "padnij!" przywarł do ziemi, osłaniając głowę rękoma. Jednakowo postąpiła pozostała przy życiu dwójka szeregowych. Schowany za butem oddział mieć pewność, że wycięli nieprzyjaciela, gdyż już po chwili jeden za drugim, sześciu żołnierzy zaczęło spokojnym krokiem opuszczać kryjówkę.
Na to tylko czekał kapitan Spider. Chwycił swoją broń maszynową i kilkoma krótkimi seriami powalił całą szóstkę. W ten sposób zaalarmował o swoim przybyciu wszystkich znajdujących się w bazie przeciwników, jednak dla niego nie miało to już znaczenia. Poderwał się z ziemi, a podobnie postąpiła dwójka towarzyszących mu żołnierzy. Odwrócili się w kierunku zasiek i nie siląc się nawet na celowanie, zaczęli pruć w tamtym kierunku długimi seriami. Naboje ani myślały się kończyć, amunicja zdawała się być niewyczerpana. Wybiegający z bunkrów żołnierze nie nadążali nawet reagować, kiedy grad kul zwalał ich na ziemię. Wtedy szeregowiec Smith ujrzał oznakowane czerwonymi iksami beczki. Nie zastanawiając się długo, wystrzelił kilkakrotnie w ich kierunku.
Nastąpiła eksplozja. Potężna, taka, która niszczy wszystko. Budynki, samochody, zwłoki i pozostali przy życiu - wszystko i wszyscy, którzy akurat znajdowali się w bazie zostali poderwani ku górze, aby po chwili runąć z łoskotem na ziemię, bez składu i ładu. Budynki upadały dachami do dołu, samochody podobnie, ludzie lądowali jeden na drugim, niektórzy bardzo daleko miejsca wybuchu.

Kapitan Spider pewnie chciałby teraz coś powiedzieć. Pogratulować dwójce pozostałych przy życiu podopiecznych. Nie mógł jednak tego uczynić. Sile sprawczej, która kierowała wszystkimi jego postępowaniami po raz kolejny zaburczało w brzuchu. Wtedy to stało się jasnym, że czas iść na obiad.

2
Upewnił się tylko, czy ma przy sobie swój karabin
Bardzo doświadczony widzę. Musi sprawdzać czy ma karabin przy sobie. Zgubił go w ferworze walki? Bez przesady. To jedna z niewielu rzeczy, które podczas bitwy ma i o których nie musi się martwić.
- Atakujemy - obwieścił, a oni jedynie spojrzeli po sobie, jednak żaden z nich nie ośmielił się protestować. Nie po raz pierwszy mieli okazję usłyszeć z ust kapitana tak absurdalny rozkaz. Pozostawało im tylko wierzyć, że i tym razem mężczyzna się nie myli i jakoś dadzą radę wyjść z tego żywi. - Brown, jak wielu ich tam jest?
Taki sobie ten fragment. Po „obwieścił” dałbym kropkę i zaczął od akapitu stwierdzeniem: „Wszyscy spojrzeli po sobie, jednak nikt nie ośmielił się protestować”. „Brown…” – oddzielna wypowiedź z dopiskiem „dodał”.
Do czegokolwiek.
To niech napisze za mnie egzamin z fizyki! Proszę! Ehkm… Nie o tym miałem pisać. Ażeby nie było, iż gadam tylko o głupotach to uważam, że to dopowiedzenie jest tandetne.
Już po chwili otrzymali odpowiedź, snajper mógł strzelać.
Po pierwsze: masz trzy razy użyte słowo "snajper" w tym akapicie.
Po drugie: są takie fajne pisarskie zabiegi, dzięki którym można zaciekawić czytelnika, dodać element grozy itd. Tutaj polecam rozbić to na dwa oddzielne zdania i wyrzucić nieszczęsnego „snajpera”, który pojawia się nazbyt często w tym akapicie. „Już po chwili otrzymał odpowiedź.
Mógł strzelać.”
Z ostatniego w/w zdania robisz akapit. Czytelnik wpierw skupia się na pierwszym zdaniu, które informuje go o tym, że padła jakaś odpowiedź – zaczyna się zastanawiać jaka (dzięki akapitowi i małej pauzie ma na to czas) i wtedy ją podajesz; w oddzielnym zdaniu i akapicie, fajnie jakby była zaskakująca. Nazywam to takim patetycznym zabiegiem pisarskim. Chcesz odwlec TĘ chwilę, potrzymać czytelnika w niepewności i robisz to pompą.
Jeden z żołnierzy - dość nieistotny, taki, dla którego nie warto było wymyślać imienia - zwalił się na plecy, jęcząc z bólu.
Komedia? Uznaj poprzednie moje wywody na temat zaskoczenia i grozy za nieważne. Do komedii mają się nijak.
rzucił z szelmowskim uśmiechem
Na pewno będzie się uśmiechać, kiedy zginęli jego towarzysze, a sam jest w marnej sytuacji, ostrzeliwany przez wroga.
dość dziwnie, bezradnie
Brzydkie. Zostaw samo „bezradnie”.
mówił kolejne zdania, jego
Wywalić.
musimy wyłącznie stąd zejść
"Tylko"?
Wróg natomiast widział ich doskonale. Sześciu żołnierzy obserwowało ich, przyczajeni za butem.
Czerwone - mało plastyczne zdanie. „Sześciu, przyczajonych za butem, żołnierzy obserwowało przeprawę.”
[1] Schowany za butem oddział mieć pewność, że wycięli nieprzyjaciela, gdyż już po chwili jeden za drugim, sześciu żołnierzy zaczęło spokojnym krokiem opuszczać kryjówkę.
[2]Na to tylko czekał kapitan Spider. Chwycił swoją broń [3]maszynową i kilkoma krótkimi seriami powalił całą szóstkę. W ten sposób zaalarmował o swoim przybyciu wszystkich znajdujących się w bazie przeciwników, jednak dla niego nie miało to już znaczenia. Poderwał się z ziemi, [4]a podobnie postąpiła dwójka towarzyszących mu żołnierzy.
1.Tu jest jakaś dziura nie mająca sensu. Wyrzuciłeś jakiś fragment? Nie jest wspomniane, że strzelali, a moim zdaniem być powinno. Do tego, o co chodzi w tym zdaniu? „mieć pewność”? Nawet z poprawną odmianą będzie tak sobie. Proponuję „Schowany za butem oddział był pewien, że wrogowie nie żyją – wygrali. Odczekali chwilę, po czym jeden za drugim, spokojnym krokiem, opuścili kryjówkę.”
2. „Tylko na to czekał kapitan Spider”.
3. Out.
4. „a pozostała dwójka towarzyszy ruszyła za nim.”
bardzo daleko miejsca wybuchu
"bardzo daleko OD miejsca wybuchu"


Trochę błędów było. Interpunkcja jako tako, ale niektóre zdania były straszne. Tylko tak się zastanawiam nad samą koncepcją opowiadania. Skoro to zabawa dziecka, to może wszystko, co się działo było podyktowane przez jego wyobraźnie? Więc może on był narratorem? Jeżeli tak, to nie pasował język i połowa moich sugestii była niepotrzebna (ta groza, wojowniczość i inteligencja bohaterów). Powinien być bardziej dziecinny. Z drugiej strony mogłeś po porostu opisać sytuację, niezależnie od zabawy dziecka. „Wojna świata zabawek” – ładny tytuł. Tyle, że i tu nie pasuje język - jest nazbyt dziecinny. Jesteś gdzieś po środku, a według mnie powinieneś wybrać jedną ze stron.
Zaskoczyło mnie, że to zabawki, chociaż wiedziałem o tym od razu, gdy pojawił się pierwszy pokojowy przedmiot. Do tego nie wiem, co robiła tam „rzeka” i inne przedmioty nie pasujące do zabawek i pokoju.
Generalnie opowiadanie dosyć słabo napisane, więc dosyć słabo mi się podobało.
Piotr Sender

http://www.piotrsender.pl

3
[1]Był to wysoki, barczysty i dobrze zbudowany mężczyzna, którego twarz zdobiły [2]po dwie czerwone kreski na każdym policzku
[1] - Był to - pospolite, mało plastyczne wprowadzenie bohatera. Opis, który zaczyna się od był taki, siaki, owaki ogólnie uważam za rzecz, której należy unikać. Ponieważ tekst zaczynasz od dialogu, nie pozostaje nic innego jak tylko zamienić forme na bardziej płynną.

Był wysokim, barczystym...

[2] - po dwie czerwone - powtarzasz później, że na obu policzkach (co z logiki zawiera po obu stronach - z poczatku tego fragmentu).

Powróce jeszcze do początku:
- Widzę jednostki nieprzyjaciela na wschód od nas - obwieścił szeregowy Brown, odejmując lornetkę od oczu. Był to wysoki, barczysty i dobrze zbudowany mężczyzna, którego twarz zdobiły po dwie czerwone kreski na każdym policzku - barwy bojowe. Dolna część jego munduru była już dość mocno zniszczona, jednak dzisiaj nikt się tym nie przejmował. Jeszcze będzie czas, aby się o to martwić. Teraz liczyło się coś innego, liczyła się bitwa, w której uczestniczyli. Oni wszyscy byli jej członkami. Nie tylko szeregowy Brown, ale także czwórka innych szeregowych i ich przywódca, kapitan Spider.
Spider był mężczyzną, o którym można było dyskutować całymi dniami.
wyszła ci mocna byłoza - możesz jej uniknąć w prosty sposób:
Poza tym, ci żołnierze nie mogli być członkami bitwy!
Wszyscy w niej uczestniczyli
Spider należał do mężczyzn, o których rozmowy mogły toczyć się całymi dniami.


W ten sposób usunąłem dwie byłozy
Teraz także
Także teraz
- Atakujemy - obwieścił, a oni jedynie spojrzeli po sobie, jednak żaden z nich nie ośmielił się protestować. Nie po raz pierwszy mieli okazję usłyszeć z ust kapitana tak absurdalny rozkaz.
Rozkaz, w rozpisanych okolicznościach, wcale nie jest absurdalny. Warto byłoby wprowadzić jakiś element, który uwydatniałby ową absurdalność (np. że wrogów było sto razy więcej).
Wcześniej ściągnięcie któregokolwiek z nich uniemożliwiał mu duży, pełen zabawek karton, za którym stacjonował oddział kapitana Spidera.
Raczej grupował się - terminologia.
Krew, bardzo dużo krwi z rozdartego łuku
nadużyte te przerysowanie.
Duża ilość krwi...
Snajper obserwował przez lunetę swojego karabinu snajperskiego,
zapętliłeś się - snajper zazwyczaj ma karabin z lunetą. Ten zabieg traktuję dwojako: albo błąd, albo dziecięca narracja (super duper snajper ponad snajperów z ultra dobrym karabinem snajperskim)
Sześciu żołnierzy obserwowało ich, przyczajeni za butem.
Sześciu żołnierzy, przyczajonych za butem, obserwowało ich z ukrycia.

Te opowiadanko ma pewien urok, ale brakło mi w nim takiego przewrotu sugerującego, że wszystko to dzieje się w głowie dziecka, które pała rządza krwi a swoje nie do końca zdrowe wyobrażenia przerzuca na biedne żołnierzyki. Bo widzisz, w tej opowiastce jest i dziecięca fantazja i realny świat - chusteczki i żołnierzyki to prawdziwe pole bitwy, na którym występują krew, pot i łzy. Mając to na uwadze, doskonale widziałem ten pokój, plazmę służącą za antenę i krzesła, niby las. Zakończenie jednak pokazuje, że było to zabawa - wobec tego zapytam: skąd krew? Bo zdecydowanie widzę ją jako symbol - łącznik pomiędzy zabawą a kreowaniem chorych obrazów w głowie dziecka (chodzi mi o detale, ból, emocje).

Pomysł dość ciekawy, narracja wprawna (aczkolwiek nie przeskakuje ani na dziecięcą, ani na fachową), bohaterowie opisani bardzo dobrze (szczególnie zabieg z brakiem imion dla tych mniej ważnych jest godny większej uwagi). Postaci typowo wojskowe, sceneria nietuzinkowa - jedynie, czego brakuje to wojskowego KOPA w mózg, który wywróciłby ten tekst, a głód okazałby się głodem krwi!
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”