- Ile ust, tyle powieści - odparłem i z kiepsko skrywanym zainteresowaniem rozsiadłem się wygodniej gotowy na gawędę.
W palenisku zajął się właśnie jakiś większy kawał drewna, dorzucony przez córkę karczmarza. Płomienie oświetliły dokładniej salę. Mój rozmówca konsultował właśnie swoje myśli z kuflem. Po chwili, kiedy ze smutkiem stwierdził że jego doradca wysechł otarł wąsy z piany i zagadał.
- Nie jedną babę już w życiu przyjemność poznać miałem, z niejedną też znajomość żadnej przyjemności mi nie sprawiła – na chwilę przerwał wywód, zdawał się coś wspominać - Ale zawsze, bez wyjątku i niezależnie od okoliczności kojarzyły mi się baby z rękojeścią miecza.
- Z rękojeścią? - spytałem zaskoczony.
- Ano z rękojeścią - odparł - Widzisz tamtą dziewkę? - zapytał wskazując córkę karczmarza, która akurat pochylała się nad resztkami rozbitego kufla. Nie czekając na odpowiedź kontynuował swój wywód.
- Ani ona nazbyt ozdobna, ani zbytnio praktyczna, mogła by być zatknięta u pasa jakiegoś niezbyt zamożnego jegomościa, który o "fechtunku" nie wie zbyt wiele.
Mówiąc "fechtunek" wykonał ruch, który bynajmniej szermierki nie przypominał, no chyba że uznać by to za jednoczesne, oburęczne pchnięcie dwoma rapierami.
- O, albo tamta - kontynuował wskazując na bogato odzianą szlachciankę przechadzającą się nieopodal karczmy.
- Rękojeść pokazowa - powiedział z uśmiechem na twarzy - Buja się taka u pasa, błyszczy w słońcu, połyskując kamieniami szlachetnymi powtykanymi wszędzie gdzie się da! A i czasami obok wszystkiego - wykrzyknął z zadowoleniem, zwracając tym uwagę sporej części karczmy. Kiedy już opanował śmiech kontynuował.
- Ale możesz mieć młokosie pewność, że właściciel nie dobywa jej w żadnej poważnej sprawie częściej niż ją poleruje - I znowu gest fechtunku, tym razem już jedną szpadą ale dość centralnie i zdecydowanie zbyt nisko, aby tym ciosem walkę wygrać. Po chwili konsternacji kontynuował.
- Takich rękojeści lepiej unikaj, zarówno pierwszych, jak i drugich. Głupie albo zarozumiałe babsko to żadna korzyść...
- W takim razie jaką rękojeść wybrać? - Zapytałem, jednocześnie zastanawiając się, co rękojeść u mojego pasa może mówić o mnie temu dziwnemu starcowi.
- Hmm... – zamyślił się starzec, lecz po chwili dodał z entuzjazmem - Widywałeś pewnie wojowników, których miecze dwa ostrza miały, po jednym na każdą stronę? - zapytał, po czym znów nie czekając na odpowiedź dodał.
- Kiedy kroczysz z jednym ostrzem z przodu, drugie zawsze jest za plecami, a wiadomo że nie mądrze jest mieć ostrze za plecami. To złe wyjście jest. Zawsze jednego używasz częściej. Jedno od użytku się tępi, a drugie w ten czas rdzewieje. Lepiej już chodzić bez broni, niż z tępą albo zardzewiałą. - Odchylił się na chwilę, prostując kości, jednak zaraz wrócił do standardowej, przygarbionej pozycji jakby dopiero usłyszał moje pytanie.
- Jakiego szukać? Na pewno niezbyt pięknego, przecież nie chodzi o to, żeby każdy kto widzi Twój miecz od razu chciał nim pomachać, aż w końcu którejś nocy GO nie upilnujesz i ktoś ci GO podwędzi.
Zamyślił się głęboko, cmoknął obleśnie i dodał.
Rękojeść nie powinna też jednak swoim wyglądem budzić drwin u potencjalnego wroga. Wszystko trzeba wypośrodkować.
Po chwili dodał jakby coś mu się nagle przypomniało
- Ach... Skoro o tym mowa! Koniecznie musi być dobrze wyważona! Nie ma nic gorszego niż źle wyważona broń... Widzisz, kiedy się nią zamachniesz - Powiedział z odrażającym uśmiechem - Nie powinna ciągnąć Cię za sobą, ale powinna ciąć na tyle, by zadowolić cię rezultatem.
Byłem zdumiony, nawet już nie wiedziałem kiedy starzec mówił o kobietach a kiedy wspominał zapamiętane bliznami pola bitwy. Zdawało się że i jedno i drugie darzył taką samą dozą namiętności.
- A wiesz przyjacielu co łączy wszystkie rękojeści? - Zapytał z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
- Teraz już chyba nie - Odparłem zdezorientowany.
- Każda w pochwie skrywa ostrze - Odparł po czym wybuchł donośnym śmiechem
***
Rozmowa mogła by trwać jeszcze godziny, gdyby nie fakt że starzec po opowiedzeniu kilku sprośnych dowcipów zwiesił głowę i nawet gwar karczmy nie dał rady zagłuszyć jego chrapania...Niepocieszony wyczerpaniem rozmówcy rozejrzałem się po karczmie. Podzielona była na dwa pomieszczenia, pierwsze - większe jeszcze do nie dawana zapełnione ludźmi obecnie zaczynało pustoszeć. Niektórzy wyszli, inni postanowili stoczyć się pod stoły. Za szynkwasem stał stary jegomość przecierający brudny kufel za pomocą jeszcze brudniejszej szmaty. Pomieszczenie drugie było mniejsze, właściwie stał tam tylko jeden stół przy którym kilku odzianych w ciemne płaszcze postaci starało się nadać szeptanej rozmowie burzliwości. Co chwilę odrywali wzrok od towarzyszy i nerwowo rozglądali się po lokalu szukając przejawów zbytniego zainteresowania ze strony pozostałych gości. Na chwilę spotkałem się wzrokiem z jednym z konspiratorów. Nie miałem pojęcia o czym rozmawiają, lecz najwyraźniej wzbudziłem ich niepokój. Milczeli przez chwilę po czym jak na komendę wstali i wyszli. Od wypitego ze starcem piwa szumiało mi w głowie, księżyc już dawno zagościł na nocnym niebie, może już czas na wędrówkę? W przekonaniu utwardziły mnie odgłosy wymiotowania dochodzące z bliżej nieokreślonego miejsca sali. Próbowałem wstać ale zaraz usiadłem z powrotem. Ręka starca złapała mnie za nogawkę i przyciągnęła do siebie z niespodziewaną siłą.
- Eeeefrucisz? - wyrecytował.
Obawiając się kolejnej fali opowieści albo dowcipów powstrzymałem się przed odpowiedzią. Wykorzystałem to że "napastnik" chwilowo walczył z własnymi oczami które były tak rozbiegane, że zdawały się być zainteresowane wszystkim na raz i niezbyt zręcznie przerzuciłem nogę ponad ławą. Zaskoczony szarpnięciem starzec przechylił się i z łagodnością charakterystyczną dla pijanych opadł na ławę, momentalnie wracając do snu. W myślach życzyłem mu pomyślności i ruszyłem do wyjścia. Kilka kroków i znalazłem się na głównej ulicy. Zapach miasta, do którego tak przywykłem przez te wszystkie lata wydawał się obcy. Z resztą ostatnimi czasy nic nie wydawało się takie same. Moje nogi bez udziału świadomości zaczęły prowadzić mnie w stronę domu. Z któregoś z domostw wgłąb miasta dało się słyszeć burzliwą dyskusję.
- Ona jest moją żoną! Od trzydziestu cholernych lat spełniam wszystkie jej zachcianki, kupuję czego tylko zapragnie, a żeby na to zarobić haruję jak wół dzień w dzień! Jak śmiesz przychodzić tu i mówić mi że chcesz się o nią pojedynkować? - krzyczał ktoś nosowym, pełnym oburzenia głosem.
- Chcę ją tylko uszczęśliwić! - zdecydowanie młodszy właściciel głosu starał się brzmieć przekonująco, pomimo wyczuwalnego w głosie lęku. - Mogę zaoferować jej dużo więcej niż Ty! Pomyśl co jest dla NIEJ lepsze!
- Edypie, syneczku, czy Ty na prawdę tego nie widzisz? - ten sam nosowy głos stracił na mocy i brzmiał na zrezygnowany - Powinieneś sobie znaleźć jakąś dziewkę w twoim wieku, a mamusię zostaw mi albo inaczej pakuj torby!. - Dodał już bardziej stanowczo.
TORBA! Zadźwięczał w głowie mój własny głos, jak mogłem zapomnieć o tor...
W tej chwili okazało się, że nawet myśl może zawisnąć niedokończona, kiedy to mijając zaułek przerwała mi ją krótka, aczkolwiek felerna w skutkach rozmowa.
- To on?
- On.
I tak zakończył się dla mnie wieczór. Siła uderzenia momentalnie ścięła mnie z nóg a potem była już tylko ciemność....