Ex machina [Sci-fi z elementami tego i owego]

1
Wiem, że wklejanie ściany tekstu to nie najlepszy pomysł, a z monitora ciężko się czyta, ale chciałem dać pod weryfikację, i te dynamiczne, i te spokojniejsze fragmenty. Chętnym życzę miłego czytania.

----------------

Gdy wychyliła się, ociekająca wodą, z kabiny prysznicowej, zegar pokładowy odliczył godzinę piątą trzydzieści, dostrajając się do lokalnego czasu. Zaróżowiona dłoń przecięła promień fotokomórki i szum natrysków zamienił się z szumem wypuszczonego przez dysze, nagrzanego powietrza. Książę Niezłomny przygotowywał się do lądowania; mała lampka nad włazem zamigotała na amarantowo, przypominając o rychłej konieczności opuszczenia łaźni.
Skwitowała to bladym uśmieszkiem, ledwie skrzywieniem warg. Zamknęła oczy i zanurzyła głowę w jeden z powietrznych strumieni. W wyobraźni wychodziła właśnie spod wodospadu, osuszana ciepłym, tropikalnym wiatrem, gdzieś daleko, na jednym z tych piękniejszych ze światów, przy okazji przyjemniejszych misji.
Naiwne marzenia, powiedziała do siebie cicho. Obudź się, dziewczyno.
Nie wiedziała jeszcze, co prawda, czym teraz się zajmie, gdzie trafi. Nie znała nawet nazwy tego miejsca, o ile będzie miało jakąś. Ale bezlitosne prawa realizmu nie dawały o sobie zapomnieć, włamując się do nawet najmilszych wizji – dobrze wiedziała, że w morzu światów zdecydowanie mniej było tych ładnych i tropikalnych, natomiast przeważały te szare i niegościnne.
Syknęła przez zęby i otworzyła oczy, klnąc w myślach. Po omacku, zamiast na ręcznik, natrafiła na rozgrzaną rurę. Lecz tropikalny świat wyobraźni i tak się już rozsypywał, jakby pod naporem czegoś, co podchodziło z dołu, od żołądka. Przycisnęła lekko oparzoną dłoń do piersi.
Lęk. Przed nowym, nieznanym, zamglonym. Niby nie pierwsza misja, odwalała już swoją robotę tyle razy, ale… Jak to rozmazane przez parę wodną odbicie w lusterku, znane, a zamazane – przemknęło przez głowę. Delikatnym ruchem przetarła zaparowaną powierzchnię, by odsłonić oczy odbiciu, patrzącemu zza wciąż mokrych jeszcze, krótkich, czarnych włosów.
Nie boisz się. Nie boisz się. Będzie ok.
Nie była to zbyt skuteczna perswazja, jak zwykle. Dziewczyna nie starła też reszty skroplonej na lustrze pary, osuszyła się szybko i przekroczyła przez grodzie. Bose stopy wybijały szybki rytm na nieprzyjemnie zimnych, metalowych podłogach. Zdecydowany krok, wyprostowane plecy, zaciśnięte pięści – chciała tak wyglądać, choć nikt na pokładzie Księcia nie mógł jej zobaczyć. Przystanęła dopiero przy jednym z kontrolnych monitorów, który wyświetlał powierzchnię świata, nad którym się znalazła. Niebieskoszary, przewaga wód… Pewnie nieprzyjemny, skąd ja to wiedziałam. Postała chwilę, krzyżując ręce na drobnych piersiach.
Metaliczno-melodyjny głos Księcia jak zwykle przypomniał o tym, co najważniejsze. Kabina Kworum stała już otworem, gotowa do pracy. Wielki, jajo-podobny terminal, umiejscowionym w samym sercu statku. Żelazna Dziewica. W jej wnętrzu ułożyła się z pewnym wahaniem, jak wtedy, gdy jako młoda adeptka wchodziła do niej pierwszy raz. (Koledzy z kursu nazywali to „rozdziewiczeniem”, co zawsze napełniało jej policzki gorącem.) Było coś okrutnie obezwładniającego w akcie podłączenia się do Starszyzny, w tym nagłym przeniesieniu się do zwłok (bo jak je inaczej nazwać?) połączonych siecią światłowodów z ciałami rady… Wzdrygnęła się na samą myśl. Poza tym, zawsze mógł trafić się jeszcze egzamin.
Książę znów ponaglał, więc wzięła kilka głębokich oddechów i pociągnęła za dźwignię. Hydrauliczne ramiona wyprostowały się i ogarnęła ją ciemność.
- Miano?
Bezpłciowy głos obudził ją z letargu. Sama też czuła się bezpłciowo, zawieszona gdzieś w próżni.
- Ariadna Melvaniskis, córka Epistafa.
- Stopień?
- Młodsza zawiadowczyni, strażniczka Czarotarczy.
- Porównanie materiału genetycznego w toku. Porównanie materiału genetycznego zakończone pozytywnie.
Cisza. Coś za długo trwa. Myśli niesamowicie odbijały się echem, gdy było się w środku Żelaznej, a niepokój narastał w dwójnasób. Gdyby miała teraz czucie w palcach, skrzyżowała by je u obu dłoni. Oby nie teraz, miało być już tyle razy, ale nie teraz, nie po tej okropnej podróży, kiedy znów zawaliłam treningi…
- Nim Starszyzna powita cię, Ariadno, na Kworum, wiedz, że kod twojej misji to osiem-zero-cztery-cztery-zero-siedem-jeden. Numer kodowy to: jeden. Wprowadzenie w akta poprzedzone zostanie egzaminem sprawdzającym ogólną sprawność i umiejętności. Życzymy powodzenia.

Krzyk. Zwykle to jest pierwsze, gdy umysł z ogromną siłą zostaje wtłoczony w dobrze znane, a jednak zupełnie obce i odrażające ciało. Krzyk rozrywający cieniutką błonę gdzieś w gardle, zaraz potem szaleńcze łapanie powietrza przytłumione mokrym kaszlem. Kłujący ból w płucach i nieznośne mrowienie we wszystkich mięśniach, jakby Żelazna Dziewica wstrzeliła w skórę miliony maleńkich igiełek. Ale to już nie jest Książę Niezłomny, to nie niebo obcego świata. To skurcz żołądka, to kolana i dłonie w rozgrzanym, rdzawym piachu. To opinający ciało kombinezon z synturalnego materiału, z komorami wypełnionymi kuloodpornym żelem. To suche, piekące oczy, które się temu przyglądają z niedowierzaniem. To strach.
I kilka słów wypalonych gdzieś na dnie umysłu chóralnym krzykiem rady. Intruzi. Eksterminacja. Racjonifikacja.
Zerwała się. Nie ma miejsca na mdłości, nie ma miejsca nawet na przekleństwa. Szybko i cicho jak pustynna mysz przeskoczyła pod pobliski, zwalony filar, gdzie przywarła plecami do muru. Kilka oddechów – spokój. Póki co.
To była jakaś świątynia, albo coś w tym guście. Dawno, dawno temu. Potrzaskane filary, kolumny i fragmenty ścian wystawały z rdzawego piasku jak olbrzymie kości żeber. Późny wieczór rzucał na piesek długie cienie i dął zimnym wiatrem. Idealne miejsce i czas do treningu, gdy się jest Czarotarczownicą. Pośrodku ruin postawiano Biomacierz - Fabrykę Mięsa, bo i z takimi określeniami zdarzało jej się spotkać – wyglądającą na całkiem nową. Jedno z kokonów porastających ściany sferoidy pękło. To z niego musiałam się wytoczyć na piach, pomyślała. A raczej ten trup w którego jestem obleczona. Jedyne, co mam do obrony, dodała, nie znajdując – co jasne – przy pasku żadnej broni. To już nie szkolenia, dziewczyno.
Tak właśnie działa Czarotarcza. Ciągła gotowość, czujność. Nie ważne gdzie jesteś, nie ważne co robisz, nie ma miejsca na przygotowanie się, zastanawianie się, próby wytłumaczenia. Przed Tobą setki światów, których nie znasz, kultur, których nie poznasz, zamieszkanych przez ludzi, którzy czasem zapominają nawet o swoim człowieczeństwie. Otoczeni przez to, co wyrasta z głębin, z czasów, o których już każdy zapomniał. Duchy, bogi, demony biorą w posiadanie umysły, jeśli nie ma tam światła cywilizacji. Ludzie gną karki przed tym, czego nie są w stanie pojąć. By mogli się podnieść z kolan, trzeba ich ochronić.
Nawet, jeśli chcą cię za to zabić.
Krzyk. Tym razem niosący się z oddali; jakby nawoływanie w gardłowym języku. Odpowiedź kilku innych głosów. Huk wystrzału.
Zbliżają się. Ariadna zacisnęła szczęki, oplatając dłońmi kolana. Czas, aby to żylaste i kredowoblade ciało, moja wyhodowana z komórek macierzystych, pozbawiona kształtów i wdzięku pseudobliźniaczka, którą dano mi we władanie – czas, żeby przydała się na coś. Początkowy szok nerwowy usiał skórę dreszczem. Miliardy nanobiobotów tłoczonych przez tętnice razem z krwią odebrały koordynaty ze rdzenia, podobnie jak ich odpowiedniki zagnieżdżone w synturalnej wyściółce kostiumu. Nie minęła chwila i stało się to, co zawsze wywoływało na jej wargach uśmiech – Ariadna rozmazała się w cieniu filaru i rozpłynęła jak wypuszczony z ust dym.
Było ich czterech. Widziała ich dobrze, przykucnięta na szczycie poszczerbionej ściany, gdzie schowała się, by ślady na piasku nie zniweczyły kamuflażu. Ciemnoskórzy, ale wymalowani złotą farbą w geometryczne wzory; twarzy nie mogła dostrzec, zakryli je białymi chustami. W rękach dzierżyli – wedle szybkiej oceny zawiadowczyni ¬¬¬¬¬¬– strzelby chałupniczej roboty, posklecane ze starych części rękami plemiennych rusznikarzy. Przywódca czwórki – dotarł jako ostatni – na głowę miał nasadzoną czaszkę z ostrym dziobem, a barki i ramiona dodatkowo przystroił cienkimi, ni to piórami, ni liśćmi, co nadawało mu wygląd egzotycznego ptaka. Machając imponująco długim, zakrzywionym nożem i wykrzykując komendy, bez zwłoki ustawił ludzi w szeregu po swoich obu stronach. Wojownicy niespokojnie rozglądali się wokół siebie, śledząc wzrokiem długie cienie i nachylone złowieszczo, potrzaskane ruiny, zaś Dziobaty wpatrzony był w kopułę Biomacierzy, stojąc nieruchomo jak posąg. Nagle rozpostarł ramiona i wrzasnął.
To zwykle nie bywało konieczne. Ćwiczenie było wyczerpujące, nosiło ze sobą ryzyko omdlenia. Moduł przydawał się tylko w sytuacjach, gdy komunikacja była niezbędna… i w ogóle sensowna. Ale ten wywołujący gęsią skórkę skowyt, ten obcy, charkliwy język nie mógł pozostać jedynie ciągiem katatonicznych dźwięków, nie mógł zostać w jej pamięci jedynie zwierzęcym skrzekiem uwięzłym w gardle, gdy już skończy. Nawet wtedy, gdzieś wewnątrz sztucznie wyhodowanego ciała czuła, że to nie jest w porządku. Mówiono jej, że takie nawyki są śmieszne. Odpowiadała w duchu, że to też są czyjeś słowa.
Na komendę potok wyszczekiwany z gardła zacisnął się boleśnie obręczą gdzieś wewnątrz głowy Ariadny. Translator zaczynał działać, porównując słowa z ukrytymi wyrażeniami gdzieś w bankach podświadomości, a to zwykle wiązało się z niemiłymi skutkami pobocznymi (jak wrażenie, że zaczyna się formułować myśli w niezrozumiałym dla siebie języku), Ariadna znów poczuła, jak żołądek skręca jej się jak w wyżymarce; poczuła też jednak, ze niezrozumiały bełkot rozbił się na rozpoznawalne słowa, które zaczęły z kolei nabierać w swym ciągu coraz więcej sensu.
- …Wielki Mgrok’ku! – To chyba było imię, tłumaczenie nigdy nie było dokładne. – Oto wybiła godzina twego chowu. Oczyściłeś się, wyrzygując na świat bękarta, aby przeniósł zło na ludzi i ich dzieci! Widzimy, z jakim smutkiem wydałeś ten wyrok i błagamy cię, abyś z nas go zmył! Pożryj i daj pożreć! Pożryj i daj pożreć, błagamy cię! Wydaj nam nowo wyklutego, wydaj nam żyjotrupa!
Nie wygląda to zbyt dobrze. Po co to tłumaczysz, głupia!
A jednak słuchała z zapartym tchem jeszcze przez chwile, nim przypomniała sobie, że rubinowa poświata zmierzchu może zniweczyć kamuflaż, który nie był tak idealny, jakby sobie tego Ariadna życzyła. Należało działać, zwłoka oznaczała karne punkty, o ile już jej nie dostała – aktywowanie translatora nie może się obyć bez ich wiedzy, pomyślała, gdy rozłożą te moje zwłoki na części.
Przytomnie oceniała odległość i przeskoczyła miękko na pobliską kolumnę, lądując jak kotka. Dziobaty skończył przemawiać w stronę Fabryki Mięsa i zwrócił się do z odezwą do obstawy.
- Uważajcie, moi najlepsi! Żyjotrup może być wszędzie. Będzie się czaił wśród tych ruin, wąchał wasz pot! – Zawiadowczyni skrzywiła się mimowolnie. – Wyskoczy spod piachu jak żądlacz! Spadnie z nieba jak ognisty ptak! Wyrwie wam oczy pazurami. Jego skóra blada jak u trupa. Jego oczy czarne jak u bestii. W jego ciele nie ma litości. Strzelajcie do niego kulami, jakie kazałem zakląć! Strzeżcie…
Teraz. Najlepszy moment, paradoksalnie, bo wojownicy zamiast się strzec, wlepiali pełne furii spojrzenie w swojego kapłana. Skoro taką jestem dla ciebie bestią, to wywołałeś sobie! – przemknęło jej przez myśl, gdy spadała na jednego z wojowników. A trzeba oczyścić umysł. Nie można myśleć, kiedy się zabija.
Powaliła go na kolana, a nim zdążył krzyknąć, otrzymał szybki cios zabranym z wierzchołka filara kamieniem o ostrych krańcach – prosto w ciemię. Zalał się krwią. Choć strażnicy Czarotarczy bywają wyśmienicie uzbrojeni, powinni być zabójczy i skuteczni również nadzy i na nieprzyjaznym terenie, wykorzystując wszystko, co tylko można wykorzystać. Martwy wojownik posłużył za tarczę, w którą wypalono pierwszy, paniczny raz. Nie było czasu wyrywać strzelby zaciśniętych rąk – Ariadna wywinęła się zza jego pleców i wykorzystując rozpęd cisnęła kawałek cegły prosto w głowę tego, który dopiero składał się do strzału – lecz za wolno – biała chusta zabarwiła się na kolor szkarłatu, gdy zwalił się na plecy; strzelba wyleciała z rąk i uderzyła o piasek. Wystarczył ułamek sekundy, decyzja, skok i przewrót – w samą porę, gejzer piasku wzniecony wystrzałem, dostrzeżony kątem oka świadczył o tym, że chybiono o milimetry. Ale kawał chłodnej stali miała już w rękach, porwała go z pisaku i w okamgnieniu natarła na strzelca, wyrzucając piach spod stóp i zostawiając sobie Dziobatego za plecami. Był od ceremoniału, czaszka i ozdoby musiały mu przeszkadzać, machał najwyraźniej rytualnym nożem jak prętem, podsumowała, nie będzie mieszał się do walki.
Lekkomyślny błąd, który mógł ją drogo kosztować.
Póki co, złożyła się w biegu do uderzenia kolbą – krótki dystans, nieznana broń, nie było co bawić się w strzelanie. Czarnoskóry, dużo wyższy od niej i masywniejszy, sprawnie zebrał się do bloku. Naprawdę był jednym z najlepszych; mimo ataku połyskującego, czarno-rdzawego demona (kamuflaż przy dynamice ruchów stopniowo tracił swoje właściwości) potrafił zachować zimną krew. Ale atak z góry okazał się fintą – gdy Ariadna stanęła pewniej na ubitym piachu, wymierzyła błyskawiczny, sprężysty kopniak prosto w krocze przeciwnika. To działało na tytanów nawet na padołach najbardziej parszywych światów, myślała czasem, uśmiechając się do siebie. Ariadnie trenującej całe życie obok większych, sprawniejszych, silniejszych i bystrzejszych strażników, wymierzanie takich kopniaków sprawiało wyjątkową satysfakcję.
Olbrzym skulił się z jękiem i spłynął na piach. Cofający się kilka metrów obok, próbujący drżącą ręką umieścić pocisk w lufie kompan, wytrzeszczający z przerażenia oczy – został jako ostatni. Nie licząc Dziobatego.
Zdążyła zrobić dwa kroki, gdy ogromna siła zmiotła ją z nóg. Rdzawy piach zamortyzował upadek, a kuloodporny żel zatrzymał kulę, ale i tak bok zapłonął ostrym, rozrywającym bólem. Parę żeber pękło, Ariadna jęknęła przez zaciśnięte zęby i wryła palce w drewno-podobną kolbę. Widziała dłoń wyraźnie, kamuflaż przestał działać. Znieruchomiała.
Dziobaty ukrywał broń za pasem. I nie była to byle jaka, powiązana drutem rura. Prawdziwa samopowtarzalna armata, artefakt po minionym imperium, produkowany w miliardach sztuk w dawnych fabrykach uzbrojenia. Istnieją światy, gdzie można się o takie potknąć na ulicy, ale ma planecie o takim stopniu kulturowej i technologicznej degradacji to musiał być prawdziwy skarb.
- Patrz! To kobieta! Kobiecy żyjotrup, przeklęta demonica!
- Nie żyje? Wielki Mgrok’ku, pokarałeś nas prawdziwą córą nienawiści. Susza i zaraza! Choroba i gnicie! – Dobiegły jej uszu chrapliwym głosem miotane przekleństwa. - Co z Urhtem?
- Nie miał szans… Uch, pojawiła się znikąd! Doświadczasz nas, Mgrok’ku, chwała ci wieczna… Trafiła mnie prosto w jądra! Przeklęta diablica!
- Mówiłem wam! Mówiłem wam, głupcy! – Skarcił ich Dziobaty. – Siła i spryt zła jest zawsze o krok przed nami! Gdyby nie ja, zawiedlibyście Wielkiego Mgrok’ka! Musimy szybko doprowadzić do pożarcia. Wielki Mgrok’k musi pożreć żyjotrupa, bo powstanie z martwych dwa razy okrutniejsza!
Ariadna robiła wszystko, żeby nie oddychać. Nie tylko dlatego, aby nie zostać dobitą strzałem w głowę; zaczerpnięcie powietrza stało się męką. Do tego czuła, że za chwilę będzie musiała zakasłać – jej ciało wychodziło powoli z bitewnego transu i przypominało sobie o swoich odruchach i ograniczeniach.
Pojawiło się coś jeszcze.
Wszystkie siły, zabiją mnie! Nie udało się, zaraz mnie zobaczą… Nie chcę! Czy śmierć klona boli? Czy Starszyzna mnie odtworzy? Mnie?
- Na pewno nie żyje? Nie krwawi.
- To żyjotrup. Zobacz w jaką łuskę obleczony. Zobacz, jaki blady. Oni nie krwawią. Jakby była ranna, to by drapała i gryzła piach w bezsilności!
- Słyszałem, że demonice krwawią tylko jak kobiety, trzy razy na kwartał. Zalewają wszystko posoką, która wypala skórę!
- Nie bluźnij o takich sprawach! Odetnę jej łeb Ostrym Zębem. Zobaczymy, czy wtedy popłynie krew. A Wielki Mgrok’k dostanie go na przekąskę!
Niewiele docierało do niej z tego, co mówili. A może to translator przestawał działać, paraliżowany szokiem? Ktoś kopnął ją w nadgarstek, wyrzucając strzelbę z zaciśniętych palców. Poczuła mocny uchwyt na ramieniu i szarpnięcie, gdy obrócono ją na plecy przez prawy, ranny bok. To był impuls. Zobaczyła jak we śnie, popękaną czaszkę ptaka, ciemnobrązowe oczy i okrągłą, choć już zasuszoną twarz. Zobaczyła rodzący się grymas przestrachu i zadziwienia oraz błysk zakrzywionego ostrza.
Dalej wszystko potoczyło się samo, jak za zwolnieniem sprężyny mechanizmu. Chwyciła kościsty kark i wymierzyła cios w grdykę, wkładając w niego cały swój strach. Zamiast gardłowego krzyku Dziobaty wydał z siebie tylko groteskowy gulgot; próbował ją objąć w konwulsji, odrzuciła go na bok, nie mogąc oderwać oczu… Pistolet! Wyszarpnęła go z taką werwą, że wypalił, godząc w swego starego właściciela. Ariadna wydała zduszony okrzyk. Młodszy z dwóch ocalałych, ze strzelbą gotową do strzału, wrósł w piach ze spazmem zaskoczenia na twarzy. Większy, jeszcze przed chwilą mocarnie kopnięty w klejnoty, wciąż nie podniósł się na nogi; w momencie, gdy broń wystrzeliła, rzucił się do tyłu, zagarniając ramionami piach, jakby chciał odpłynąć. Wszystko zamknięte między jednym, a drugim uderzeniem galopującego serca w unoszącej się nierówno piersi Czarotarczownicy. Nie wahała się też ani chwili dłużej, wymierzyła…!
Pociski zaczęły szarpać ciało przy akompaniamencie serii huków, a cyngiel został pociągnięty wiele więcej razy, niż było amunicji w magazynku.
Wojownik zwalił się na piach. Nastała cisza. Tylko szum pulsującej krwi w uszach. I ciężki, nierówny oddech. Jej i czarnoskórego wojownika. I ręka Dziobatego bijąca o piach, raz po raz. Spojrzenie Ariadny wędrowało równie samowolnie, od tej dłoni, do rozwartych białek kontrastujących z ciałem pobarwionym na złoto i szkarłat. Od białek, do szerokich warg wysokiego, wypowiadających coś bezgłośnie, wciąż i wciąż.
Mordowała już ludzi. Widziała zmasakrowane ciała, dzieła swoich i cudzych zabójczych umiejętności. Ale zawsze kończyło się tak samo – morzem alkoholu wypijanym do Księcia Niezłomnego. I ciągle tym samym kłamstwem, powtarzanym nad innym, słonym morzem – że nigdy, już nigdy więcej.
- Święta broń. Zabiła kapłana. Zabiła wodza. Pocisk na żyjotrupa…Zgładził kapłana? Mgrok’k nas…Zło przeleje się na nasze dzieci.
Głos był słaby, ale Ariadna zrozumiała słowa, co wyrwało ją z otępienia. Potarła twarz i zaciskając zęby, podczołgała się w kierunku ocalałego. Intruzi. Eksterminacja. Racjonifikacja. Pozostało jej ostatnie. Wystarczyło go tylko ogłuszyć… Ale wojownik nie przejawiał chęci do ponownej walki. Spojrzał na nią, gdy już była blisko – czołgającą się, zagryzającą wargi, z grymasem bólu na twarzy. Zamilkł. Patrzył tylko, a hebanowe oblicze rozluźniło się trochę, nie kryjąc zdumienia. I było to co innego, niż niedawny mistyczny wstrząs.
Usiadła obok niego. Nagły, bolesny kaszel zostawił na piasku plamę krwi wymieszanej ze śliną.
- Kim jesteś? – Wycharczał w końcu.
Chciała odpowiedzieć, ale zaciśnięte gardło odmówiło posłuszeństwa. Zamiast tego zrobiła coś zadziwiającego, szczególnie jak na ten czas i okoliczności: wytarła dłoń z piasku o kombinezon i podniosła do ust; spierzchnięte wargi objęły dwa palce, byle by je choć trochę zwilżyć. Potem powoli przesunęła ją do jego twarzy – wciąż trwał w zadziwieniu, najwyraźniej pogodzony z losem, jakikolwiek miał być – i delikatnym ruchem wtarła mu ślino-krwistą mieszankę w dziąsła.
Patrzył jej w oczy. Opuściła wzrok. A potem ogłuszyła go jednym, celnym uderzeniem.

Miały taką zabawę, wyniosłe, wyrachowane idiotki. Nazywały to „Gorącym Pocałunkiem Ateizmu”. Za punkt honoru uznawały spełnienie warunków Racjonifikacji w ten sposób. Nawet, jeśli chwilę przed tym mordowały wszystkich wokół celu. Nie czujesz tego?, mówiły, on najchętniej oderwałby ci głowę, a ty kopiesz tyłek jego pobratymcom i żegnasz go całusem… I to jeszcze służbowym. Taka gra!
Cudowna.
Wedle wszystkich sztywnych przepisów, trzeba było mieć porcje. Najlepiej w zaaplikowane do strzykawek, strzałek, na ostrze noży. Szybko i bezboleśnie, tysiące nanobiobotów do krwiobiegu. Mała, replikująca się armia neurochirurgów, gotowa do setek mikro-operacji na prawej półkuli. Ale misje rządziły się swoimi prawami, dlatego równie dobrym i częstym w użyciu płynem racjonifikacyjnym była ślina strażników i strażniczek Czarotarczy. Oraz – co napawało Ariadnę głęboką odrazą do przedstawicieli własnej kasty – inne płyny ustrojowe.
Zawiadowczyni stała przy Biomacierzy, czekając, aż komputer dokona weryfikacji i wpuści ją do środka. Powinna zacząć martwić się o wynik egzaminu, ale jej myśli dalej krążyły nad pozostawionym nieopodal wojownikiem.
Wkrótce ocknie się i wróci do wioski. Opowieść podważy wszystkie filary ich wiary. I przejdzie mu łatwo przez gardło, podejrzanie naturalnie… Lub przeciwnie, będzie milczał lub skłamie w obawie o własne życie. Ale nie zdolny już do wiary we własne kłamstwa, niezdolny do odrzucenia faktów będzie musiał zweryfikować swoje pojęcie o rzeczywistości. Stanie przed wielką niewiadomą, zagubiony, nierozumiejący świata. I zarazi ich wszystkich z czasem, charyzmatyczny lider dzięki niewidzialnej technologii, władza dzięki magii, jedna zamieniona na drugą. A my będziemy obserwować rezultaty.
Cztery istnienia w zamian wyjście z mroku, porzucenie zgubnej kultury i szansę dla przyszłych pokoleń na odnalezienie domu pośród gwiazd, zagubionego gdzieś przed wiekami. I jedno biotycznie wywołanie szaleństwo dla tego, kto zobaczył w żyjotrupie kobietę. A jeśli…
Zamrugała parokrotnie. Drętwiały dłonie wciśnięte pod pachy, bok pulsował bólem, piekły oczy. Czuła się potwornie zmęczona, spragniona i głodna. A zamek milczał jak głaz. Podniosła głowę. Zauważyła, że jest popsuty – poprzekłuwany czymś bardzo ostrym, co zdradzało kilka małych otworów – a właz, zwykle nie odznaczający się na litej powłoce sferoidy, teraz zdradzał swoją obecność małym wgłębieniem. Podważyła je, a drzwi odskoczyły. Mogła je odsunąć, choć trzeba było w to włożyć trochę siły…
I nagła myśl, jak spięcie. Pożreć. Oni chcieli mnie rzucić na żer swemu bóstwu… Fabryce Mięsa. A jedyne droga, by „nakarmić” tego molocha, to właz. Ten właz. Wprost do Żelaznej Dziewicy, która przeniesie mnie na Księcia, a to ciało zostanie… Poszatkowane w wewnętrznym laboratorium. Widzieli ten proces. Pierwsi dziobaci kapłani.
Panie Mgrok’ku. – Mruknęła, zamykając za sobą właz. – Smacznego.
Ostatnio zmieniony czw 10 kwie 2014, 01:05 przez Vincenzo, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Wiem, że wklejanie ściany tekstu to nie najlepszy pomysł,
nie, no co ty, serio?

a podzielić tego na AKAPITY się nie dało przy ładowaniu?
wystarczy klinkąć ENTER kilka razy, ale to wymagałoby przeczytania własnego kawałka przed wrzuceniem, a nie tylko copy-paste.

lenistwo to grzech!!

[ Dodano: Nie 15 Sie, 2010 ]
Vincenzo pisze:szum natrysków zamienił się z szumem wypuszczonego przez dysze,
wiesz, co to synonimy?
używaj.
lampka nad włazem zamigotała na amarantowo
bez "na"
przypominając o rychłej konieczności
rychłej koniecznosci? :roll:
na jednym z tych piękniejszych ze światów
bez "ze", bez "tych"
Nie znała nawet nazwy tego miejsca,
bez "tego"
w morzu światów zdecydowanie mniej było tych ładnych i tropikalnych, natomiast przeważały te szare i niegościnne.
bez "tych", poza tym styl jakiś od czapki -> "w morzu światów zdecydowanie mniej było ładnych i tropikalnych... (czego??). przeważały szare i niegościnne."

no i "prawa realizmu" kuleją. wiesz, co to "realizm"? to poczytaj, zanim napiszesz.
Lecz tropikalny świat wyobraźni i tak się już rozsypywał, jakby pod naporem czegoś, co podchodziło z dołu, od żołądka.
niestrawiony obiad?

tak się zastanawiam, po pierwsze, ile masz lat, po drugie, czy czytałeś to przed wrzuceniem.
Jak to rozmazane przez parę wodną odbicie w lusterku, znane, a zamazane – przemknęło przez głowę.
Że co?? rozmazane, znane, a zamazane.
ślicznie to brzmi, prawda?
osuszyła się szybko i przekroczyła przez grodzie.
bez "przez"

dobra, nie bede korekty robić, nie chce mi się, zresztą, sa tu mądrzejsi, pewnie znaleźliby znacznie wiecej błędów - pokazałam tylko kilka - uważaj, co piszesz, staraj się maksymalnie doprecyzować zdania, wywalaj wyrazy zbedne ("jakies, jakiś, skądś", etc.).
Koledzy z kursu nazywali to „rozdziewiczeniem”, co zawsze napełniało jej policzki gorącem.)
LoL

ten "ponaglający książe" nieodmiennie kojarzy mi sie z "matką" z "ósmego pasażera nostromo".
kombinezon z synturalnego materiału,
"synturalny"?
co to znaczy?
to neologizm jakiś jest?
wedle szybkiej oceny zawiadowczyni ¬¬¬¬¬¬– strzelby chałupniczej roboty
co to, kurde, jest?!

wiesz co, siądź i napisz od nowa, bo to się do czytania nie nadaje. poczatek nudny jak flaki z olejem, opisujesz, jak się panna myje i kręci po statku bez sensu i celu, jak... shaaaa.
potem ląduje w kapsule.
potem mamy kawałek produkcji "avatar".
Nagle rozpostarł ramiona i wrzasnął.
To zwykle nie bywało konieczne. Ćwiczenie było wyczerpujące, nosiło ze sobą ryzyko omdlenia. Moduł przydawał się tylko w sytuacjach, gdy komunikacja była niezbędna… i w ogóle sensowna. Ale ten wywołujący gęsią skórkę skowyt, ten obcy, charkliwy język nie mógł pozostać jedynie ciągiem katatonicznych dźwięków, nie mógł zostać w jej pamięci jedynie zwierzęcym skrzekiem uwięzłym w gardle, gdy już skończy.
no sorry, ale nie rozumiem, o czym piszesz.
mozesz wyjasnić ten fragment?
Na komendę potok wyszczekiwany z gardła zacisnął się boleśnie obręczą gdzieś wewnątrz głowy Ariadny.
albo ten.
Powaliła go na kolana, a nim zdążył krzyknąć, otrzymał szybki cios zabranym z wierzchołka filara kamieniem o ostrych krańcach – prosto w ciemię.
a kamień zabrał kto?
Cztery istnienia w zamian wyjście z mroku,
jakiś przecinek?albo dodatkowy wyraz?
cokolwiek??


wiesz co, moze ty więcej czytaj, mniej oglądaj, bedzie łatwiej zapisywac myśli, formułowac zdania, bo na razie sobie zupełnie nie radzisz.

tekst do napisania od nowa albo do gruntownej korekty - masz w sumie jedną boahterkę i nawet z nią sobie nie radzisz, nie jest interesująca, ani błyskotliwa, ani specjalnie zajmująca.

Świat przedstawiony nie jest wiarygodny.
powód testu niezrozumiały.

imo - to się kupy nie trzyma.
a powinno.

pzdr.

B16 - zatwierzam
Ostatnio zmieniony czw 10 kwie 2014, 01:05 przez ravva, łącznie zmieniany 1 raz.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

3
Gdy wychyliła się, ociekająca wodą, z kabiny prysznicowej, zegar pokładowy odliczył godzinę piątą trzydzieści,
wskazywał
W wyobraźni wychodziła właśnie
aliteracja - unikaj takich zabiegów.
Będzie ok.
będzie okej
Dziewczyna nie starła też reszty skroplonej na lustrze pary, osuszyła się szybko i przekroczyła przez grodzie.
usunąć. przekroczyła gródź (jedną)
Postała chwilę, krzyżując ręce na drobnych piersiach.
Jakie piersi?!
Metaliczno-melodyjny głos Księcia
Te połączenie jest niewyobrażalne - metaliczny, to znaczy zmodyfikowany, sztuczny, zimny. Melodyjny, to znaczy płynny, przyjemny, ciepły.
umiejscowionym w samym sercu statku.
Gdyby miała teraz czucie w palcach, skrzyżowała by je u obu dłoni.
w obu dłoniach...
Późny wieczór rzucał na piesek długie cienie i dął zimnym wiatrem.
Wieczór rzucał cienie? Czy może słońce?

Masz pomysł, ale brakło spójnego ogniwa. Jeśli pominę wykolejone zdania, przegadanie, sztywne dialogi (szczególnie te z treningu) i długi wstęp - to główne zarzuty - to otrzymałem dobre SF z kobietą w roli głównej. Babka podróżuje statkiem i w pewnej chwili ma zdać egzamin (ten trening, tak to widzę) - ale po co? Jeśli to ma być dla samej akcji, aby coś się działo to zbędne - byłoby znacznie ciekawiej, gdyby używała tej maszynerii do teleportacji (projekcji siebie samej) na innej planecie, ale tak to jest bez sensu. Sama walka jest dobra, chociaż przegadana, to i tak trzymała mnie w napięciu. Pomysł z kamuflażem - pierwsza klasa, zwłaszcza gdy atakuje przywódcę i jego zdziwienie na tę zjawę. Ale to malutkie plusiki, przygniecione słabym wykonaniem - za dużo słów, za dużo myśli, za mało opanowania w pisaniu. Ale to dobry materiał i wietrzę tutaj coś oryginalnego.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”