Jak wspominałem w temacie-powitaniu, teskt jest nieco eksperymentalny (minimalizacja narracji, dużo dialogów plus teksty listów), możliwe, że dosyć niejasny, ale o to mi właściwie chodziło, aby pozostawić czytelnikowi pole do domysłów. Zapewne znajdzie się kilka stylistycznych baboli:). Wszelkie uwagi mile widziane:)
CISZA
*
Droga Felisjo,
Jeśli czytasz te słowa to znaczy, że nie ma mnie już wśród żywych...
List, który dostarczył Ci Buts miał zostać spalony zaraz po moim powrocie do Valsendah. Stałby się wówczas bezużyteczny, gdyż o wszystkim, co dotyczy mojej wyprawy mógłbym opowiedzieć Ci osobiście. Fakt, że trzymasz ten zwój w dłoniach oznacza, że stało się inaczej. Już nie wrócę.
Z pewnością minęło sporo czasu zanim zaczęłaś czytać dalej... Bogowie, jakże musisz cierpieć w tej chwili Felisjio...Ciężko przychodzi mi napisanie choćby jednego słowa, wiedząc, jak bardzo każde
z nich Cię rani...
Zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że miejsca, które wskazała Runa nie będą należały do bezpiecznych. Kiedy piszę ten list jesteśmy w drodze do Serekken. Nie potrafię przewidzieć co mnie czeka w trakcie tej podróży, lecz nie należy wykluczyć najgorszego. Dlatego też nakazałem Butsowi zawsze nosić przy sobie zwój zawierający niniejsze słowa i w przypadku mojej śmierci natychmiast się do Ciebie z nim udać.
Zamierzam opisywać przebieg podróży. Jednakże nie otrzymasz moich notatek od Butsa. Wczoraj postanowiłem, że Ci pomogę w tej ciężkiej chwili, mimo, iż to ja jestem jej przyczyną i wbrew temu,
że nie żyję.
Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o ciszy? O tym, że tak naprawdę to ona przeraża nas w śmierci? Brak jakiegokolwiek kontaktu z kochaną osobą. Zastanawialiśmy się, czy nie jest rozsądniej sprowadzić na siebie ciszę jeszcze za życia, niczym mnich, lub pustelnik i dzięki temu nie bać się końca. Ominąć dramat, jaki nam przynosi nasze przeznaczenie. Czcze dywagacje. Wiedzieliśmy przecież, jak wiele te osoby tracą.
Pomogę Ci przetrwać ten okres Felisjo. Pragnę poprowadzić Cię przez czas, w którym goją się rany. Możliwie złagodzić ból i pomóc Ci przywyknąć do ciszy.
Wyobraź sobie, że wraz z tym listem Buts wręczył Ci moje wszystkie zapiski, mój dziennik podróży. Przeczytałabyś go czym prędzej, po czym odłożyła na półkę i pogrążyła się w rozpaczy. Nie, ukochana, tak się nie stanie. Jeżeli naprawdę chcesz mnie jeszcze usłyszeć to podążysz moim śladem. Wiesz dokąd i znasz kolejność. W każdym z tych miejsc są moje notatki. Słowa, które mam Ci jeszcze do powiedzenia. Minie sporo czasu nim dotrzesz do ostatnich i być może wówczas ból będzie już nieco lżejszy.
Nie żegnam się więc, Felisjo. Czekam na Ciebie w każdym z tych miejsc.
Wiedz, że kocham Cię mocniej niż ktokolwiek mógłby Cię kochać. Jesteś moim światłem i nigdy Cię nie opuszczę.
Do usłyszenia więc, najdroższa!
Na zawsze Twój, Thipon.
I
Valsendah – Miasto Między Jeziorami. Niczego bardziej cudownego elfie ręce już nie stworzą Dwa olbrzymie zbiorniki wodne okalają stolicę księstwa Seenar od wschodu i od zachodu. Przez kryształowe ściany biegnące wzdłuż granic miasta widać jedynie turkusowe lub błękitne przebłyski – zależnie od tego, w stronę którego jeziora spojrzeć. Zjawisko szczególnie zachwycające o świcie
oraz o zachodzie słońca. Wydaje się wówczas, jakby całe miasto lewitowało – marmurowe ściany budynków falują wraz ze smugami kolorowych świateł. Z centrum miasta wyrasta szpiczasta, wbijająca swój wierzchołek w chmury wieża – Kascira – Biała Kropla. To ona dała początek miastu.
W 2260 roku Złotej Ery, na II Kongresie Naukowym Kontynentu oficjalnie uznano Kascirę za Artefakt – pomnik architektury nieznanego pochodzenia. Nawet elfy nie dotarły do żadnych źródeł naprowadzających choćby na ślad konstruktora i budowniczych Białej Kropli. Nikt nie wie, czy w tym północno-zachodnim zakątku Najstarszego Królestwa niegdyś panował nieznany elfi szczep, który wzniósł ta wspaniałą wieżę, czy może jest ona dziełem kogoś zupełnie innego.
Badania nad Kascirą od wieków sprowadzały do dwóch jezior mędrców, kapłanów, proroków czy uczonych w końcu. Przez lata, wokół wieży rosły kręgi budowli naukowych i mieszkalnych, a Valsendah stało się jednym z głównych ośrodków naukowych Kontynentu. Felisja Avinale nigdy wcześniej nie była w tym mieście.
Szofer otworzył hebanowe drzwi karocy i jej oczom ukazała się mozaika kolorów wędrujących żwawo po białej ścianie zajazdu. Skórzany trzewik cicho stuknął o nienagannie wysprzątaną powierzchnię kamiennego traktu.
- Panno Avinale, nareszcie!- zza progu wejścia do zajazdu wynurzył się zgrabny, choć mikry, młodzieniec z perfekcyjnie przystrzyżonym wąsikiem i szerokim uśmiechem na podłużnej twarzy.
- Thipon Tavala, do usług! – ukłonił się całując jej dłoń, przykrywając jednocześnie serce beżowym melonikiem – czekaliśmy na Panią. Wszyscy są strasznie zniecierpliwieni! Błagam, zasiądźmy do pracy jeszcze dzisiaj, jak tylko Pani odpocznie po podróży!
„Idiota” – pomyślała.
- Te gościńce są bardzo wyboiste, wie Pan? – rzekła głosem najsłodszym, na jaki było ją stać – absolutnie nie idzie zasnąć w karecie.
- Oczywiście, oczywiście – beżowy człowieczek ukłonił się jeszcze niżej – lecz wie Pani, Zgromadzenie! Oni czekają!
- Proszę przekazać, że runy nie uciekną. Jeszcze kilka tygodni temu każdy z tych zarozumialców wiedział o nich tyle co królik o celibacie. Poczekają. A ja się w tym czasie porządnie wyśpię.
- Ale... profesor Donahau... – jęknął Thipon Tavala.
Felisja postanowiła zignorować natręta i udała się wprost do gospodarza, a zaraz za nią podążył sługa uginając się pod ciężarem dwóch sporych kufrów.
**
2362 rok Z.E., kwiecień, 16, Serekenn.
Witaj ponownie ukochana!
A więc dotarłaś tutaj!
Muszę Cię przeprosić za te niedogodności. Niestety, jak dobrze wiesz, było to pierwsze miejsce,
które wskazała Runa. Piaszczyste piekło! Już kilka godzin po przekroczeniu granic Zeterii uświadomiłem sobie, że popełniłem błąd podejmując się tej misji. Dokładnie tak jak mówiłaś...
Niemniej zadanie swoje postanowiłem wykonać możliwe najskrupulatniej .
Od dwóch dni znajdujemy się w Serekenn, mieście na skraju pustyni. Jakąś milę stąd zaczynają swój bieg Góry Vagn. Jutro wyruszamy w poszukiwaniu jaskiń.
Pisząc ten list znajduję się w ciasnej izdebce tutejszego szynku. Mały, kamienny budynek, który zapewne dawno by się rozleciał, gdyby nie masywne drewniane pale podtrzymujące stropy. Gospodarz – całkiem miły, lecz goście, bogowie! Istna dzicz! Zwłaszcza w nocy...
Mam nadzieję, że trudy podróży odwróciły Twoją uwagę od mojej śmierci. Zabrzmi to dość przewrotnie, lecz taki przyświeca temu wszystkiemu koncept. Rzecz jasna, Twoje serce wciąż rozdziera ból. Nie sądzę, aby to kiedyś się skończyło. Lecz czyż jest lepszy sposób na zapomnienie niż szalona podróż przez pół świata? Poza tym, pisząc te słowa nie wiem, czy misja mi powierzona została zakończona. Być może Ty właśnie ją dokończysz.
Tęsknię okropnie. Tak bardzo chciałbym teraz poczuć chłód Twojej skóry...
Dosyć tego rozrzewnienia... Nazajutrz muszę być wypoczęty.
Dobranoc, Felisjo!
2362 rok Z.E., kwiecień, 17, Serekenn.
Nocujemy w pieczarze. Światło kaganka ledwie przebija się przez mrok. Z trudnością przychodzi mi napisanie choćby jednego wyrazu.
Kompleks jaskiń jest ogromny. Muszą ciągnąć się pod górami na milę albo i dwie. Mnóstwo tu robactwa i nietoperzy. Ogólnie rzecz biorąc wyprawa ta nie należy do przyjemnych. Jest zimno
i cuchnie.
Nie napotkaliśmy niczego godnego uwagi, poza kredowymi rysunkami przedstawiającymi zwierzęta. Rozejrzymy się tutaj jeszcze jutrzejszego dnia i jeżeli nic nie znajdziemy wracamy do Serekenn. Może Runa się myliła?
2362 rok Z.E., kwiecień, 18, Serekenn.
W grupie zapanowała dziwna atmosfera. Ludzie patrzą na siebie wilkiem i co chwilę się kłócą. Nawet ja stałem się agresywny. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Zupełnie bez powodu drażni mnie każdy ze współtowarzyszy. I mam dosyć tej ciemności! Dlaczego ja w ogóle piszę te bzdury, przecież nic nie widać!
2362 rok Z.E., kwiecień, 19, Serekenn.
Atron zaatakował naszego tragarza. Posprzeczali się o coś po czym parobek wylądował na ziemi
z nożem w lewym boku. Strasznie krwawi. Obawiam się najgorszego. Atron siedzi pod ścianą zasępiony – nie odezwał się jeszcze ani jednym słowem, mimo próśb zespołu.
Mieliśmy wrócić do miasta wczorajszego dnia, lecz natknęliśmy się na oryginalne malowidło. Przedstawiało grupę osób, zgromadzonych w kole, w którego centrum widnieje o wiele niższa od reszty postać. Od jej głowy biją promienie – przynajmniej to mi przypominają wyryte w skale rowki, które wypełniono jakimś rodzajem prymitywnej farby. Czyżby krasnolud? W Zeterii?
Rysunek ten całkowicie nas zaskoczył. Postanowiliśmy iść głębiej.
2362 rok Z.E., kwiecień, 21, Serekenn.
Bogowie, Felisjo!
Przed chwilą dotarliśmy do Serekenn. Dwa dni podróży bez wytchnienia. Czy widzisz jak bardzo drżała mi ręka pisząc te słowa? Być może ze zmęczenia a być może – przerażenia.
To koszmar! Wróciło nas do miasta trzech. Atron, tragarz i ja. Z dziewięcioosobowej grupy! W tych jaskiniach coś jest! Oni się pozabijali, Felisjo!
Ujrzeliśmy tego małego człowieczka, czy...kimkolwiek on był. Z pewnością nie krasnoludem. Karłem? Być może. Nie wiem, Felisjo, nie wiem! Miał wielkie oczy - karmazynowe, bulwiasty nos i wystające przednie zęby. Widzieliśmy go przez moment ale jestem prawie pewien, że był odziany zupełnie jak paziowie dawno, dawno temu. W chwili kiedy go ujrzeliśmy poczułem mętlik w głowie, zrobiło mi się ciemno przed oczami. I gniew... Furia wręcz. Rzuciłem się na kogoś. Rozgorzała między nami walka, na śmierć i życie, Felisjo, niemal nic nie pamiętam z tamtej chwili. Poza wściekłością i szamotaniną. Odzyskałem świadomość kiedy pięciu towarzyszy leżało martwych u moich stóp. Nie śmiem zgadywać dlaczego my trzej zachowaliśmy życie...
Wyjeżdżamy do Avre.
Felisjo, nigdy w życiu tak się nie bałem... Ciężko mi napisać cokolwiek więcej. Wciąż mi się wydaje,
że go widzę...
II
- Są niekompletne – powiedziała Felisja delektując się poranną filiżanką naparu z ziół qavu – zwykle jest tak, że każda runa ma swoje własne znaczenie – zupełnie jak obraz, czy rysunek. Z tych jednak nie potrafię nic wyczytać. Jedynie jakieś skrawki sensu. Mówią o czymś...hmm...- uniosła wzrok i podparła brodę małym palcem prawej ręki – ...dużym.
I starym. Lecz żadnych konkretów.
- Sugeruje Pani, że jest ich więcej? – odezwał się profesor – znaleźliśmy je wszystkie w Zielonej Komnacie. Pozostałe pomieszczenia zbadaliśmy dokładnie. Żadnych run.
- Panie Donahau – Felisja objęła uczonego wzrokiem politowania – z pewnością jest ich więcej. Runy to nie są garnuszki czy miseczki, które Pan wypoleruje, postawi na wystawie i będzie się zachwycał jak przyjemnie błyszczą, a przy okazji pochodzą z zamierzchłych czasów. Nie zbada ich Pan w typowy dla naukowca sposób – zmierzyć, opisać, zasugerować funkcję, ponumerować. Runy trzeba czuć. A ja Panu mówię, że jest ich więcej, nawet jeśli wyszczotkował Pan całą Kascirę wzdłuż i wszerz.
Profesor poczerwieniał ze złości.
- Widzę, że nie darzy Pani nauki żadnym szacunkiem! – wysapał.
Felisja oparła głowę na zewnętrznej stronie splecionych dłoni i ponętnie wydęła usta patrząc uczonemu prosto w oczy.
- Cóż za...!- Donahau ugryzł się w język, po czym wstał i udał się w kierunku drzwi.
- Profesor jest bardzo nerwowy – powiedział Thipon Tavala tępo wpatrując się w usta rozmówczyni.
- Naprawdę?
***
2362 rok Z.E., maj, 10,Avre
Ukochana,
Znajdujemy się we wsi Avre. Po wydarzeniach z Serekenn muszę dojść do siebie. Nadal jestem
w szoku. Śnią mi się martwe ciała towarzyszy. Zostawiliśmy je tam... z tym... czymś.
Nie chcę jednak abyś w tych ciężkim dla Ciebie czasie dodatkowo przeżywała przykrości, które mnie spotkały. Nie będę więc o nich pisał. Zastanawiam się jedynie dlaczego Runa wysłała nas właśnie do tamtego przeklętego miejsca?
Wkrótce zamierzam udać się dalej na południe. Z resztą, wiesz dokąd. Odprawiłem Atrona. Nie zamierzam już nikogo więcej narażać.
W Avre nie dzieje się nic szczególnego, więc jedyne co warte jest opisania to mój stan ducha - strasznie cierpię z powodu naszego rozstania. Jednak, wspomnienia o Tobie są dla mnie ukojeniem. Kocham Cię.
Thipon.
III
Thipon nie mógł oderwać oczu od zgrabnych palców, które delikatnie muskały ściany Zielonej Komnaty.
- Ona wcale nie jest zielona – zagaiła Felisja.
- W tej chwili nie jest – odparł – inaczej wygląda do południa.
- Mhm, jezioro – mruknęła spoglądając na niewielki otwór we wschodnim skraju sufitu, przez który- za pośrednictwem jeziora - wpadało do popieszczenia szmaragdowe światło dnia. W późniejszych godzinach słońce wędrowało na drugą stronę miasta – tą okalaną jeziorem błękitnym.
- Tak – odrzekł nie przestając obserwować, jak różowy paznokieć przejeżdża po krawędziach między blokami kamieni – Pani..., czy...
- „Ty”.
- Słucham?
- „Pani” została w Eriadorze, a Akademii. W tej komnacie jest „Felisja”.
- Aha – jęknął – w takim razie, czy...czujesz coś?
- Poza tym, że niemal płoniesz z pożądania – nic.
Thipon zbladł i oparł się o marmur. Głośno przełknął ślinę.
- Czyli – powiedział – run tutaj jednak nie ma?
- Ależ są!
Odwróciła się w jego stronę uśmiechnięta.
- Musimy kopać! – podeszła do niego tak blisko, aż poczuł bijące od niej ciepło – są tam, na dole – syknęła i wskazała palcem na podłoże.
- Bogowie – stęknął Thipon – dlaczego to robisz?
- Co?
- No... taka....dziwna jesteś.
- Dziwna? Hmm, ciekawe określenie. Może dlatego, że Pana lubię Panie Tavala? Pan ma w sobie coś z runy, jest Pan czysty i klarowny, jak obrazek, wystarczy spojrzeć i już się wie wszystko.
- Doprawdy... – Thipon dumnie się wyprężył – nie powiedziałbym...
- Nie tak, jak te uczone samochwały! – przerwała mu – niby miłość, niby rodzina, a we łbach tylko zagadki do rozwiązania i traktaty do napisania! Przekaż profesorkowi, że jeśli chce wiedzieć coś więcej trzeba zacząć wykopaliska. Niech się stara o przyzwolenie, bo z tego, co słyszałam mistrz Ichi nie przepada, kiedy ktoś grzebie przy Białej Kropli.
- Przekażę.
- Bywaj!
Thipon jeszcze chwilę patrzył jak biała suknia znika za progiem komnaty po czym ruszył za Felisją.
„Kpi ze mnie” – pomyślał.
****
2362 rok Z.E., sierpień, 27,Dzoovo
Felisjo,
Mam nadzieję, że Runa tym razem ze mnie nie zakpi. W Serekenn nie spotkałem nic prócz zagadki
i śmierci. Cóż mogę odkryć w wiosce takiej, jak Dzoovo?
Natychmiast po moim przyjeździe obległa mnie grupa wymalowanych tubylców. Wykonali jakiś dziwny taniec, po czym się rozeszli w ciszy. Zaraz potem podszedł do mnie człowiek w masce z wielkimi otworami w miejscu oczu i wyszczerzonymi kłami – domyśliłem się, że to ich przywódca.
Co zadziwiające, porozumiewam się z nim bez problemu – zna język krasnoludów. Nie chciał jednak wyjawić w jaki sposób się go nauczył. Podejrzewam, że nie jest rdzennym mieszkańcem tej ziemi. Widoczne przez otwory w masce oczy wskazują na to, że płynie w nim północna krew. Zeteryjska być może. Ulokował mnie w szałasie na skraju wioski. Jutro porozmawiam ze starszyzną.
2362 rok Z.E., sierpień, 29,Dzoovo
Widziałem Cię, Felisjo. Wczorajszego dnia. Nagą, kiedy brałaś kąpiel. Bogowie... Czuję, że ta rozłąka doprowadzi mnie do szaleństwa...
Z rozmowy z radą wioski nic nie wyszło. W zamian zaoferowali mi wizję, jak to określił Gabba. Poczęstowali mnie tutejszym zielem. Niezapomniane i intrygujące przeżycie. Kazali mi rozebrać się do naga i położyć na olbrzymich liściach, co też – nie bez oporów – w końcu uczyniłem. Przynieśli miskę dziwnej, zielonej maści i wtarli ją w moją skórę, na całym ciele. Po jakimś czasie dostałem zawrotów głowy, które stały się tak intensywne, że zwymiotowałem. Wtedy właśnie, gdy podniosłem wzrok, ujrzałem Ciebie. Chciałem wstać i Cię objąć, lecz nie mogłem się ruszyć. Zacząłem krzyczeć. Po chwili znikłaś. Następnie ujrzałem tubylców, jak chwytają mnie za ramiona i wynoszą z szałasu. Zostawili mnie na polanie, tuż przy granicy z dżunglą.
I wtedy właśnie moim oczom ukazał się widok, który dogłębnie mną wstrząsnął.
Niebo było bezchmurne i światło księżyca odbijało się lekko od koron drzew. W oddali, jakąś milę bądź dalej mrok rozdarła ciemnoszara linia, odrobinę jaśniejsza od czerni nieba. Unosiła się w górę, a przestrzeń poniżej już nie była mrokiem nocy, lecz właśnie tą dziwną szarością. Im dłużej ją obserwowałem, tym wyżej się unosiła, aż w końcu z tej masy zaczęły formować się kształty. Ku księżycowi wybił się trójkątny obłok. Na horyzoncie, po obu jego stronach uwidoczniły się podłużne grube linie. Jedna z nich oparła się o wierzchołek wzgórza po czym cały obłok nagle uniósł się jeszcze wyżej do góry. I wtedy dopiero uświadomiłem sobie, co takiego ta ohydna plama na nieboskłonie mi przypomina. Felisjo, zaklinam Cię! Nie nazwij mnie szaleńcem! Na Bogów, przysięgam, że to była postać. Odepchnęła się od wzgórza i ruszyła w moją stronę. Krzyczałem z przerażenia. Zacisnąłem powieki.
Mgła. Jedyne co ujrzałem kilka chwil później. Nagle umysł stał się jaśniejszy. Skutki działania ziela widocznie ustawały.
Felisjo, piszę te słowa, będąc całkowicie spokojnym. Jestem pewien, że były to zwykłe halucynacje.
A jednak, coraz bardziej nurtuje mnie jedno pytanie: czy powinniśmy słuchać Runy?
2362 rok Z.E., sierpień, 30,Dzoovo
„Thirgva” – poświata demona. Dzisiaj Gabba powiedział mi, że tak nazywają obłok, który ukazał mi się w narkotycznym amoku. Twierdzą, że jest zły i chętnie przyniósłby im wszystkim śmierć. A jednak, nie jest w stanie. Ponoć jest uwięziony. Jest tylko księżycowym odbiciem jego prawdziwej postaci.
Owszem, ciarki przechodzą mi po karku kiedy o tym myślę. Lecz ci ludzie narkotyzują się od urodzenia i halucynacje są ich rzeczywistością. Nie mogę dawać wiary tego typu legendom. Choć...czy karzeł również był legendą?
Do usłyszenia Felisjo.
Kolejna doza tęsknoty czekać będzie na Ciebie we Ftosren.
Kochający,
Thipon.
IV
- Tam! Zobaczcie! – krzyknął elfi dozorca wskazując żółto-szarą płaszczyznę, która pojawiła się gdy ogr potężnym zamachem wyrzucił z głębokiego na piętnaście stóp dołu pokaźną masę piasku
i gliny.
- Hmm? – bąknął zielony pracownik, po czym wylazł z dziury w ziemi i zaczął przyglądać się jak drobne postaci gnomów lądują przy właśnie odkrytym czymś. Zwinne dłonie uzbrojone w małe szczoteczki zaczęły je oczyszczać.
Oczom zgromadzonych ukazała się perfekcyjnie gładka powierzchnia. Gnomy korzystając
ze specjalnych łopatek zaczęły ryć otwór w ścianie z gliny i stopniowo go powiększać.
- Zejdzie im jeszcze kilka dni nim trafią na coś konkretnego – odezwał się profesor.
W tej chwili z dołu dobył się skrzek gnomiej radości.
- Szefie, szefie, mamy dziurę, mamy ją!
Profesor ostrożnie zszedł w głąb dołu. Zbliżył się do miejsca, w którym stały gnomy.
U ich stop widać było szparę między płaszczyzną właśnie odkrytej powierzchni, a ścianą gliny.
- Kopcie dalej !– krzyknął oblizując wargi i ścierając pot z czoła wierzchem nadgarstka.
Po kilku chwilach klęczący na skraju otworu Thipon Tavala ujrzał sześciokątny otwór
w powierzchni odkrytego muru, który jak się okazało miał grubość kilkudziesięciu cali.
- Co tam widzisz?! No mów! – usłyszał zniecierpliwiony głos Felisji.
- Jeden z gnomów wchodzi do środka – zdawał relację - otwór jest zablokowany. Gnom bardzo delikatnie stawia stopę na czymś, co od spodu zamyka dziurę. Pochyla się z lampą w dłoni. Czekaj, chwileczkę...Mówi, że to kamień. Marmur. I że nie ma żadnych uchwytów ani otworów. O, Bogo...!!
Z wnętrza wykopaliska rozległ się okropny, skrzeczący wrzask.
- Spadł! Zarwało się pod nim!
- Wyjść! Natychmiast wyjść! – wrzasnął dozorca, a wtórowało mu lamentujące wycie gnomów.
*****
2362 rok Z.E., listopad, 2, Ftosren.
Miasto przedziwne – szare i ponure, a zarazem fascynujące. Błoto pomieszane z blichtrem. Krew i pot z luksusowymi pachnidłami. Jęk ciężkiej pracy z frywolnymi wybuchami śmiechu tutejszej burżuazji.
Wjechałem do Ftosren o zmroku, południowym traktem. Padało. Ulokowałem się w najbliższym zajeździe i natychmiast usnąłem. Sądziłem, że przygnębiające kształty, które ujrzałem poprzedniego dnia były jedynie efektem zmęczenia, mroku i niesprzyjającej aury. Myliłem się. Pierwszym obrazem, który ukazał mi się po uchyleniu okiennic była brudna, szara ściana sąsiedniego budynku.
W trakcie spaceru uświadomiłem sobie, że miasto składa się z wąskich, prostopadłych, zabłoconych uliczek objętych ponurymi gmachami bogato zdobionych kamienic. I to właśnie we Ftosren jest najdziwniejsze Felisjo. Wpatrując się we wspaniałe malowidła na gzymsach budynków jednocześnie grzęźniesz w błocie. Spoglądając w lewo widzisz żebrzącą biedotę podczas gdy po prawej stronie mijasz zawstydzoną arystokratkę osaczoną przez bawidamka. A w tle, na horyzoncie widać te monstra – olbrzymie budowle, w których pospólstwo produkuje tkaniny wszelakiej maści jednocześnie nabijając kabzy właścicieli fabryk.
Miasto, rzekłabyś – przerażające. A jednak, jestem tego pewien, niezapomniane. Prawda, Felisjo?
2362 rok Z.E., listopad, 3, Ftosren.
Gospodarz opowiedział mi o pewnym krasnoludzie – baronie Phagallu, ekscentryku i odludku,
a jednocześnie tutejszym potentacie finansowym. Przybył do Ftosren jakieś czterdzieści lat temu, bez grosza przy duszy. Przez długi okres był zwykłym robotnikiem. Nagle jednak, z dnia na dzień kupił trzy fabryki. W grę musiały wchodzić olbrzymie sumy Felisjo. Przecież były to prawdziwe żyły złota. Jednakże ostatnio, baron przestał opuszczać swoje domostwo, a interesy załatwia za pośrednictwem wspólnika. Historia na tyle intrygująca, że postanowiłem złożyć baronowi wizytę. Nic innego godnego uwagi nie zauważyłem. Wszak Runa nie wskazuje nam nic więcej niż punkt na mapie.
2362 rok Z.E., listopad, 4, Ftosren.
Pisanie tych słów umila mi czas oczekiwania na spotkanie z baronem. Udałem się do niego przed południem. Mieszka we wspaniałym pałacu, zdecydowanie zbyt dużym, jak na potrzeby starego samotnika i jego wspólnika, którym w rzeczywistości jest jego lokaj. Baron odsprzedał mu kilka udziałów w przedsiębiorstwie, aby fakt, że sługa załatwia jego sprawy nie szkodził wizerunkowi firmy.
Przedstawiłem się – niewiele zbaczając od prawdy – jako wysłannik Zgromadzenia, które pragnie rozpocząć badania nad fenomenem gospodarczym Ftosren, a jako, że baron jest jednym z filarów tego miasta, pragnę odbyć z nim rozmowę. Kamerdyner ulokował mnie w schludnym salonie, gdzie miałem się rozgościć czekając na spotkanie z baronem w czasie obiadu. Zdążyłem przyjrzeć się cudownej, drewnianej sztukaterii zdobiącej ściany pomieszczenia. Każda ozdobiona była obrazami i... zegarami. Tak, Felisjo, zadziwiające. Nigdy nie przypuszczałem, że komuś może przyjść do głowy ozdobienie wnętrza pałacu w ten sposób. A jednak, domostwo barona Phagalla pełne było wszelkiej maści czasomierzy – zegarów mechanicznych, wodnych, słonecznych, księżycowych czy klepsydr w końcu. Nie mogę powiedzieć aby pomysł ten był szczególnie udany. Jednakże, mimo swej oryginalności, wcale nie szpecący.
Nocuję w pałacu barona. Okazał się przemiłym człowiekiem. Rozmawialiśmy do późnego wieczora. Dowiedziałem się, że przybył do Ftosren, które wówczas było jeszcze małą osadą, będąc dwudziestoletnim młodzieńcem, w obszarpanej odzieży i o pustym żołądku, lecz za to z głową pełną pomysłów. Życie jednak zweryfikowało jego marzenia. Przez lata nie udało mu się zaciągnąć pożyczki, dzięki której mógłby zainwestować w budowę manufaktury i wybić się z masy podobnych mu zapaleńców. Do czterdziestego roku życia pracował jako szeregowy robotnik u tych, którym podobne marzenie udało się zrealizować. Co rok odkładał drobną sumę, aż w końcu postanowił, że spróbuje szczęścia. W tajemnicy wykupił niewielką farbiarnię na skraju miasta i rozpoczął współpracę z kiepsko prosperującymi tkalniami, które lgnęły do niskich cen oferowanych przez Phagalla. Z roku na rok zawierał coraz bardziej intratne kontrakty, aż stać go było na kupno aż trzech tkalni,
które zwróciły się w ciągu kilku następnych lat i uczyniły z niego potentata finansowego Ftosren.
Delektując się tą historią i wyjątkowym smakiem kaczki zapiekanej w żurawinie zastanawiałem się niekiedy, skąd się wzięła we Ftosren legenda o tajemniczym wzbogaceniu barona, skoro tak szczerze opisuje szczegóły swego życia pierwszemu lepszemu gościowi. Zrzucam to na karb zwykłej, ludzkiej zawiści i umiłowania do wzniecania wszelkiego rodzaju plotek.
2362 rok Z.E., listopad, 5 , 8, Ftosren.
Cóż to za fatalny koszmar? Mam wrażenie, jakby to wszystko wydarzyło się naprawdę, a jednak... ten poranek jest inny. Absurd! Oczywiście, że jest! Jak może być taki sam? No właśnie... Jak to możliwe, że trzy dni z rzędu budziłem się w zajeździe? I każdego dnia odwiedzałem barona, jedliśmy obiad? To musiał być sen! A jednak... jestem pewien, że dzisiaj jest piąty listopada podczas gdy kalendarz barona wskazuje na ósmy! Co się działo w ciągu tych trzech dni?
Bogowie!!!
Nie potrafię tego pojąć... Wracam do zajazdu i wyjeżdżam z tego przeklętego miasta. Wymknę się po cichu. Nie chcę natknąć się na barona. Z jakiegoś powodu wzbudza mój strach.
2362 rok Z.E., listopad, 9, w drodze do Moreas.
Obrazy powracają do mnie chaotycznie, w najmniej spodziewanych momentach. Dokładnie tak, jak każde wspomnienia senne...
Felisjo, opiszę Ci teraz to co przed chwilą ujrzałem. Wiem, że to jedynie sen, lecz nie daje mi on spokoju.
Widzę barona, który krząta się po słabo oświetlonej piwnicy. W ścianach wyżłobione są kamienne półki, na których leżą...runy. Ramiona i stopy mam związane, a usta zakneblowane. Baron układa runy wokół mnie. Opowiada historię...
Baron zdobył pewną księgę. Zdaje się, że ją ukradł ze zbiorów zeteryjskiego księcia. Tak...książę zlecił obłożenie w skórę całego swojego księgozbioru, a Phagall pracował w garbarni. W tej księdze znalazł mapę i mnóstwo wywodów o jakiejś starej religii. Rzucił precz pracę we Ftosren i udał się do Zeterii, gdzie zdobył kilka run. Zgodnie z księgą runy te umożliwiały odprawianie modłów do starożytnych bóstw. Wiem jak niewiarygodnie to brzmi, lecz wydaje mi się, że baron skontaktował się z jednym
z nich. Zawarli układ – Phagall zdobył bogactwo w zamian za jeden wybrany przez niego dzień z jego życia. Baron wybrał przypadkową datę. Kilka miesięcy później był już właścicielem trzech fabryk
we Ftosren.
Im dłużej baron opowiada tym bardziej staje się podekscytowany. Rozpoczyna wykrzykiwać jakieś słowa. Kaganki gasną. Jest zupełnie ciemno. Zaczynam czuć obecność kogoś jeszcze w pomieszczeniu. Jakąś przerażająco silną wolę, powodującą że moja własna osobowość gdzieś znika. Wiem, że ten ktoś na mnie patrzy i że chce abym oddał mu jeden dzień ze swego życia, w zamian za wieczny dostatek. Nie potrafię odmówić choć wiem, że popełniam straszliwy błąd. Ostatecznie - zgadzam się. Tracę przytomność. Następną rzeczą którą widzę jest skąpana w świetle brzasku izba w zajeździe i szara ściana ponurego Ftosren za oknem – dzień piątego listopada 2362 roku Złotej Ery rozpoczął się ponownie. Dzień, który młody Phagall wybrał czterdzieści lat temu.
2362 rok Z.E., listopad, 10, w drodze do Moreas.
Sądzę, że ten dziennik mnie uratował. Felisjo, nie wyobrażam sobie koszmaru wiecznej powtarzalności. Horroru, na który skazał się baron Phagall i w który chciał wtrącić mnie. Być może wówczas odzyskałby wolność? Kto wie?
To coś ukradło mi jeden dzień mojego życia, ten który wybrałem – piątego listopada. Przerwało bieg czasu. Wpędziło w temporalną pułapkę. Drogo zapłacił baron Phagall za bogactwo... Pozostaje mi się modlić za wszelkich jego gości.
Ujrzałem ostatni element układanki. Czwartego dnia o poranku odczuwałem niezrozumiałe napięcie - z powodu dziennika. Każdego dnia po przebudzeniu zasiadałem do biurka, by napisać do Ciebie te same słowa, które widnieją pod datą 4 listopada. Za każdym razem od zamiaru odstępowałem widząc, że moje myśli już są na papierze. I za każdym razem zachodziłem w głowę - kiedy, do diaska, ja to napisałem?
Jakiś strach, czy przeczucie...kazało mi odmówić skosztowania choćby najmniejszej porcji tej znakomitej kaczki w żurawinie. Nie zmrużyłem oka ani na moment. Dokładnie o północy ktoś otworzył drzwi. Podskoczyłem z przerażenia i chwyciłem za pogrzebacz. Intruz nie zatrzymał się. Zamachnąłem się więc i cisnąłem moją bronią w drzwi. Rozległ się huk i jakby – syk. Po chwili usłyszałem tupot stóp.
Zmierzam do Moreas z trwogą w sercu, ukochana. Po raz kolejny potwierdziło się, że Runa jest niebezpieczna. Cóż tym razem może mi zagrozić w tej podróży? Gdyby nie nasza miłość, gdyby nie to że do Ciebie piszę Felisjo, utknąłbym w pułapce czasu.
V
Przez chwilę Felisji wydawało się, że znów jest dwunastoletnią dziewczynką huśtającą na niedbale związanym linami pniu brzozy w babcinym ogrodzie. Naprędce sklecona powietrzna lektyka, którą zaprojektował nie kto inny, jak Thipon Tavala bujała się zataczając w powietrzu coraz większe koła.
Z góry dobiegało trzeszczenie lin. Powoli oczom Felisjii ukazywało się słabo oświetlone lampami naftowymi pomieszczenie. Duże i puste, w kształcie sześciokątu. Tuż przy każdej ze ścian znajdowały się grube kolumny. W centrum podłoża ujrzała ogromne koło. Nie miała wątpliwości, że wypełnione jest mozaiką run. Odbierała ich przekaz, lecz nadal nie była w stanie określić, co dokładnie widzi.
- Jeszcze troszkę, proszę się nie bać! – dobiegł z dołu głos Thipona Tavali.
- Ależ, ja się nie boję, durniu! – odkrzyknęła.
Thipon wzruszył ramionami w odpowiedzi na pełen przekąsu uśmiech profesora. Zamierzał zasygnalizować pannie Avinale, że wcale za durnia się nie uważa. Zamysłu tego jednak nie zrealizował, gdyż do jego uszu dobiegł głośny trzask, a po nim cienki pisk Felisji, który rozniósł się potężnym echem po sali. Serce młodego naukowca zamarło. Jedna z czterech lin przymocowanych do lektyki pękła powodując obniżenie siedziska Felisji o jakieś czterdzieści stopni. Pasażerka straciła równowagę i wypadła z lektyki. Szczęście, że w ostatniej chwili chwyciła się jej skraju.
- Przeklęci jajogłowi! – krzyczała machając stopami.
- Panie Tavala! – odezwał się profesor – niech Pan ją ratuje, na Bog...! – spojrzał w górę, po czym oniemiał.
Thipon stanął bezpośrednio pod lektyką.
- Profesorze! – zgromił mentora – proszę odwrócić wzrok! Felisjo, skacz!
- Czyś ty oszalał?! – padła odpowiedź – to jest jakieś dziesięć metrów!
- Nie masz wyjścia!
- Nie!
- Bogowie! Planujesz kontynuować ten pokaz w nieskończoność?!
Felisja spojrzała pytająco na Thipona. Następnie jej wzrok wylądował na czerwonej twarzy profesora Donahau, którego nieruchome, szeroko otwarte oczy przypominały dwa olbrzymie światła latarni morskiej.
- O przebrzydłyyy...!! – wykrzykując to określenie puściła lektykę i spadła wprost na tors Thipona. Ten stracił równowagę i upadli razem na ziemię. Thipon zniknął pod suknią Felisji, lecz nie na długo. Zerwała się bowiem gwałtownie, podeszła do profesora i wymierzyła mu soczysty policzek.
- Drań!
W odpowiedzi profesor wyszczerzył zęby w uśmiechu rozmarzonego dziecka i obrzucił Felisję maślanym spojrzeniem. „Zemsta” – pomyślał.
- Panie Tavala! – wrzasnęła Felisja – to Pan jesteś winien! – umilkła jednak widząc, że spojrzenie Thipona wcale nie różni się od wzroku profesora – impertynenci!
Odwróciła się na pęcie i podeszła do kręgu run.
******
2363 rok Z.E., styczeń, 2, Moreas.
Nowy rok w nadmorskiej wsi. Niewątpliwie wyjątkowy. Lecz czy przyjemny? Nie sądzę. Mam nadzieję, że dotarłaś tutaj o bardziej sprzyjającej porze roku, niż ja.
Jednak, to nie przeraźliwe zimno najbardziej doskwierało mi w Nocy Przejścia, lecz tutejsi mieszkańcy, którzy nie są ani uprzejmi ani zbytnio rozmowni. Miast bawić się, tańczyć i śpiewać wylegli jedynie na zmarzniętą plażę i wpatrywali się w wody oceanu. Dziwaki. Bądź ostrożna, Felisjo...
2363 rok Z.E., styczeń, 3, Moreas.
Cóż dolega tym ludziom?
Dzisiaj przez okno mojej izby ujrzałem jak troje z nich topi zwierzęta w morskiej wodzie. Stali zamoczeni po kolana i po kolei zanurzali łby kury, psa i świni dociskając je mocno do dna i trzymając tak długo, aż zwierzę przestanie wierzgać i ostanie drgawki ustaną. Makabryczna scena...
Za chwilę wybieram się na klify. Udało mi się (nie bez problemów) dowiedzieć, że jest z nich niesamowity widok na ocean.
W istocie, wspaniały widok. Niebo było wypełnione szarymi chmurami, a morze z impetem próbowało roztrzaskać skałę klifu.Wśród furii żywiołu moją uwagę przykuła pewna plama na horyzoncie. Zasięgnąłem języka we wsi. Okazało się, że to niewielka wyspa. Całkowicie niezamieszkana z racji ciągłych zmagań ze wzburzonym morzem.
Ku mojemu zdziwieniu tutejsi mieszkańcy okazali się niezwykle skorzy do pomocy. Poprosiłem
o transport kutrem rybackim na wyspę. Tubylcy niemal przekrzykiwali się oferując pomoc.
2363 rok Z.E., styczeń, 13, Khullangel.
Wyślę ten zapis kurierem do Ftosren, do gospodarcza zajazdu, w którym się zatrzymałem. Nie mogę Cię narażać. Ci szaleńcy są niebezpieczni! Omijaj Moreas szerokim łukiem!
Dotarłem na wyspę razem z pięcioosobową załogą kutra rybackiego. Wybrałem się na długi spacer
w głąb niewielkiego lasu. Było mokro i zimno. Niemniej coś ciągnęło mnie coraz głębiej i głębiej. Po dwóch godzinach marszu straciłem nadzieję na jakiekolwiek znalezisko. A jednak, dotarłem do przedziwnego posągu. W olbrzymiej skale wykuto otwory w ten sposób, że przypominała otwartą na oścież paszczę węża z wysuniętymi kłami. Tuż przy wysuniętym kamiennym języku leżały szczątki zwierząt, głównie suche kości, choć były i świeższe, obchodzące gnijącym mięsem. Kilka metrów dalej skała się rozszerzała i przypominała skrzydła, jak u nietoperzy. A może płetwy? Nie istotne. Poza posągiem wokół nie było nic – żadnego wejścia do jaskini, żadnych budowli - tylko las.
Zaintrygowany i niepocieszony wróciłem do kutra. Wtedy mnie zaatakowali. Największy z nich – Josef, niespodziewanie otoczył mnie ramionami i mocno ścisnął. Ledwie łapałem dech w piersi. Dwóch pozostałych zaczęło okładać mnie pięściami. Cóż mogę rzec Felisjo... dobrze wiesz, że moje ciało miernie wypada w porównaniu z sercem... Bili mocno i celnie, aż uległem całkowitemu zamroczeniu. Pamiętam, że chwycili mnie pod ramiona i zawlekli z powrotem do posągu. Nie była to przyjemna podróż – mam okropne rany w okolicy kolan.
Przywiązali moje ramiona to dolnych kłów kamiennego węża. Josef wyjął nóż i pochylił się nade mną. Usłyszałem jak mamrocze coś pod nosem. Coś jakby modlitwę i prośbę o przyjęcie daru. Przyłożył ostrze do mojego gardła. Byłem pewien, że tym razem nie wyjdę cało z opresji, w którą pchnęła mnie Runa. Wstyd się przyznać Felisjo, lecz w tamtej chwili zrozumiałem, że lęk przed śmiercią, który odczuwamy na co dzień jest jedynie karykaturą przerażenia nadchodzącego wraz z bezpośrednim zagrożeniem życia. W takich momentach strach wynaturza nasze zmysły i potencjał. Każdy dźwięk, zapach, czy dotyk – który w naszym przekonaniu jest ostatnim odczuciem – ogłusza nas.
Wpadłem w amok. Za wszelką cenę pragnąłem się uwolnić. Nie pamiętam szczegółów. Jedynie ból ramion i nadgarstków kiedy zerwałem więzy, uderzenie w głowę, szamotaninę. Wiem, że wyrwałem Josefowi nóż i raniłem go, po czym rzuciłem się w ucieczkę, na oślep pędząc przez las. Dotarłem do łodzi. Pozostałych dwóch rybaków nie było przy niej. Zacząłem wiosłować najmocniej jak mogłem.
Pościg dotarł na plażę w momencie kiedy postawiłem stopę na pokładzie kutra. Podniosłem kotwicę, po czym ustawiłem żagiel. Wiatr był mocny. Dotarcie do kontynentu zajęło mi kilka godzin. Rzecz jasna nie pojawiłem się już w Moreas. Popłynąłem na wschód wzdłuż wybrzeża, aż dotarłem do Khullangel. Tutaj też piszę te słowa.
Zamierzam odpocząć przez tydzień, może dwa.
Jestem niedoszłą ofiarą jakiegoś boga-węża, czczonego przez grupę prymitywnych wieśniaków. Toż to jakaś farsa, Felisjo! Cała moja podróż! Karły, demony, bóstwa? Manipulacja czasem? Rzeczy, które normalnej osobie nawet we snach się nie pojawiają! A jednak... są. Co takiego łączy Kascirę z tymi przeklętymi zjawiskami?
Jestem strzępkiem nerwów. Lecz, jeśli zatrzymam się teraz, nigdy nie odpowiem na te wszystkie pytania.
Nie pozostaje mi nic innego jak iść dalej. Wiesz dokąd. Czas na spotkanie z ludem Yath.
Niestety, samemu nie podołam wyprawie na Wielki Lodowiec. Zmuszony jestem posłać po Atrona.
Następny list dostaniesz razem z niniejszym. Zostawię go w Khullangel, po powrocie z lodowca.
VI
- Dajcie mi pół dnia – powiedziała w końcu Felisja – a będziecie mieli gotowy obrazek. Gnomy! Do roboty! Szukać run!
Grupa mikrych postaci natychmiast rozbiegła się po sali przykładając nozdrza do podłoża i głośno węsząc.
- Mistrzu Ichi – Felisja zwróciła się do starego elfa ubranego w białą togę – czy otrzymam mistrza pozwolenie na zrekonstruowanie tej runy? Mistrz widzi, że należy odpowiednio ułożyć w tym kole wszystkie mniejsze runy, aby powstał pełny obraz tego, co Kascira chce nam przekazać.
- Gean et harve eo on? – odparł starzec.
- Nie, nie wyczuwam żadnego niebezpieczeństwa.
- Et, das.
- Świetnie. Profesorku?
- Czegóż tam? – żachnął się Donahau.
- Mistrz Ichi udzielił nam pozwolenia. Jednakże w sali mogą zostać tylko dwie osoby oraz gnomy. Oddalić się proszę.
- Słucham? – profesor odczepił wzrok od znalezionego w komnacie dzbana i z oburzeniem spojrzał na Felisję.
- No, już! – krzyknęła – hop, do góry, profesorku! Pan Thipon zostaje.
- Ale... – Donahau spojrzał na srogie brwi mistrza Ichi – Tavala! – krzyknął – zdasz mi relację! – po czym wgramolił się do odbudowanej lektyki i potrząsnął liną dając tym samym znak ogrom, aby zaczęli ciągnąć.
- Czy to było konieczne? – zapytał Thipon kiedy lektyka znieruchomiała u sklepienia sali.
- Owszem, kochanieńki. Nie znoszę dziada!
- Cóż... nie tylko profesor był świadkiem tego... przedstawienia....
- Pfff – Thiponowi wydało się, że policzki Felisji poczerwieniały – bądź cicho, bo pan Ichi cię stąd wyrzuci. A ja nie będę w stanie pomóc biednemu Thiponowi, niezależnie od tego jak bardzo jestem mu wdzięczna za integralność moich kości. A teraz skończmy tą dyskusję i weźmy się za runy.
- Nie sądzę abym na coś się tu zdał...
- Nie trzeba mieć szczególnych zdolności aby dopasować kilka kamieni do siebie, tak by wyrysowane na nich linie układały się w jedną całość, prawda?
W czasie tej rozmowy gnomy zdołały ułożyć już sporą kupkę run u stóp Felisji. Oboje przystąpili do dzieła. Mimo żmudnego charakteru zadania praca szła całkiem szybko. Wzór, który zaczynał powstawać w centrum kamiennego kręgu miał dość prostą strukturę. Złota linia powoli układała się w koło, wewnątrz którego zaczynały uwidaczniać się małe, sześciokątne kształty.
Po kilku godzinach Felisja z namaszczeniem ułożyła ostatnią runę – w centrum układanki. Thipon bacznie ją obserwował.
Nagle czoło Felisji mocno się zmarszczyło. Zamknęła oczy i chwyciła się dłońmi za głowę.
- Co się dzieje ? – zapytał Thipon doskakując do niej – co widzisz?
- Nic... – jęknęła – nic...Ahh!! – krzyknęła nagle, a Thipon poczuł, że jej ciało stało się nagle zupełnie bezwładne.
- Straciła przytomność! Halo, wy tam! – zaczął wołać pomoc podnosząc wzrok do góry, w kierunku sześciokątnego otworu w sklepieniu pomieszczenia.
*******
2363 rok Z.E., marzec, 2, Wielki Lodowiec.
Wiele czytałem, a jeszcze więcej słyszałem o ludzie Yath.
Po pierwszym dniu spędzonym w lodowym mieście moje wyobrażenie na ich temat prysło jak mydlana bańka. W uczonych księgach przedstawiani byli jako rasa tępych i niebezpiecznych bestii. Owszem, ich wygląd odstrasza. Przeraża wręcz. Jednak ich agresja, opisana przez Vastra, jest po prostu kłamstwem.
Kiedy stanęliśmy u progu bramy lodowego miasta zostaliśmy otoczeni przez kilkoro olbrzymich, obrośniętych białą sierścią istot, które rzeczywiście nie zachowywały się zbyt sympatycznie. Brutalnie nas skrępowały po czym zaciągnęły w głąb górskiego przesmyku, wprost do ich osady. Przyznaję,
że w tamtej chwili istotnie wzbudziły we mnie przerażenie.
Jednak wieczorem, do naszej lodowej komnaty – więzienia przybył ich przywódca. Posturę miał drobniejszą niż reszta plemienia, a i jego sierść się różniła kolorem – była szara. Znał jedynie kilka słów z języka, którym posługiwano się na północnym wybrzeżu. Wystarczyło to jednak, aby się porozumieć. Zapytał w jakim celu przybywamy. Nie ośmieliłem się kłamać. Z jakiegoś powodu odczuwałem do tych dziwnych mieszkańców Lodowej Wyspy ogromny szacunek. Powiedziałem mu
o Runie i o tym, że wskazała Wielki Lodowiec. Zauważyłem, że informacja ta wywołała w nim wielki niepokój. Dowiedzieliśmy się, że Yath zwykle przepędzają nieznajomych. Za każdym razem jednak szary przywódca plemienia odbywa z nimi rozmowę. Nam pozwolił zostać w mieście. Czekano tam na nas od dawna.
VII
Thipon czuwał przy łożu Felisji dwie kolejne doby. Przez cały ten czas zmagała się z gorączką i – zapewne – koszmarami. Przewracała się z boku na bok co chwilę wypowiadając słowa w języku, którego Thipon nie potrafił sklasyfikować. Trzeciego dnia otworzyła oczy.
- To jest mapa – powiedziała.
- Mapa...?
- Tak, Runa to drogowskaz – potwierdziła – widzę różne miejsca.
- Ale... Jak ty się czujesz?
- Świetnie! – Felisja gwałtownie podniosła się na ramionach – a jak miałabym się czuć, hę?
Thipon odsunął się na krześle i przyglądał jej się przez chwilę.
- To dobrze, bardzo dobrze – Kręcił głową z niedowierzaniem.
- Coś się stało?
- Trzy dni temu straciłaś przytomność.
- Bogowie! I cały ten czas... Ty... Tutaj?
- Owszem.
Thipon nigdy nie widział tyle życzliwości we wzroku Felisji.
„A jednak” – pomyślał – „nie jest taką twardą sztuką”.
W pomieszczeniu rozległ się odgłos pukania. Po chwili wszedł profesor.
- Panienka wyzdrowiała? Słyszę rozmowę – odezwał się.
Thipon z przerażeniem spojrzał na Felisję obawiając się nagłego wybuchu gniewu. „Tak, właśnie się obudziłam” – ku jego zaskoczeniu usłyszał słowa wypowiedziane łagodnym tonem.
- Panie profesorze, mam dla Pana dobre wieści – kontynuowała Felisja.
- A jakież to? – zapytał Donahau podejrzliwe.
- Runa ukazała mi różne miejsca, należy się do nich udać. Być może tam odkryjemy sekret Kasciry.
- Mówi panienka, że mapa?
- Ano mapa, proszę pana. Mam nadzieję, że moja pomoc przyczyni się choćby w najmniejszej części do rozwiązania tej naukowej zagadki.
Profesor stał przez chwilę osłupiały.
- Panie Tavala, chodź Pan na chwilę – skinął na Thipona.
- Cóż dolega tej smarkuli? – zapytał, gdy stanęli za drzwiami.
- Nie wiem, profesorze – Thipon wzruszył ramionami jest jakaś...inna. Uprzejma. Wdzięczna...
- No cóż, pozostaje nam się tylko cieszyć nieprawdaż? Upiekliśmy dwie pieczenie na jednym ogniu – twarz Donahau rozjaśniła się w szerokim uśmiechu – mamy wskazówkę Runy i ujarzmioną lwicę.
- Tak, chyba tak...
VIII
Profesor Donahau odłożył zwój na stolik.
- A więc nie żyje – westchnął.
- Mhhmmm! – usłyszał mamrotanie Butsa.
- Słucham?
- Mmmmmm! Mmm! – sługa chwycił się za głowę, po czym wskazał na list Thipona i przecząco poruszał głową.
- Ten chłopak nigdy nie grzeszył intelektem – mruknął Donahau – Czyż nie trzeba było nająć sługi, któremu nie odjęto ozora?
Buts wyciągnął rękę z kieszeni i otworzył pięść, w której trzymał zwiniętą kartkę papieru.
- 2363 rok Z.E., marzec, 2, Wielki Lodowiec, Wiele czytałem, a jeszcze więcej słyszałem o ludzie Yath – profesor przeczytał na głos, po czym umilkł by skupić się na tekście.
- Butsie, Czy masz pozostałe notatki Thipona – zapytał, gdy skończył lekturę.
- Mhm Mhm – zaprzeczył sługa.
- A więc ta jest ostatnia... Ale, powiadasz...tfu! A do diaska! Utrzymujesz, że Thipon nie zginął?
- Mhhhhhhhmm – z gardła Butsa wydobył się przeciągły jęk, który profesor odczytał jako przejaw zakłopotania.
- Mówże! Jeżeli mam się udać w szaleńczą podróż na skutą lodem wyspę to chciałbym wiedzieć, czy nie wybieram się tam po próżnicy!
- Mhm – twierdząco skinął sługa.
- Dobrze – zasępił się profesor – gdzieś w piwnicy mam zwinięty kożuch, jeszcze z czasów doktoratu. Oby nadal pasował.
IX
Ciemność w lodowym korytarzu zakłóciły promienie światła słabo bijące od kaganka, który trzymał w dłoni profesor Donahau. Cisza panująca we wnętrzu lodowca ustąpiła głośnym nawoływaniom: „Thipon!, Thiponie Tavala, czy mnie słyszysz”? W odpowiedzi brzmiało jedynie echo.
Grupa składająca się z czterech postaci brnęła przez mroźne tunele Lodowej Wyspy.
- Szaman mówi – odezwała się jedna z nich – że sala jest już niedaleko. Za chwilę ujrzymy niebieską poświatę.
- Istotnie, Panie Burkheart – odparł profesor- wydaje mi się, że już ją widzę.
Wkroczyli do obszernego, lodowego pomieszczenia, w środku którego znajdował się wielki, lśniący błękitnym światłem kryształ.
- Donahau!? – rozległ się ogłuszający dźwięk, który obecni z trudem zarejestrowali jako nazwisko profesora wypowiedziane w tonie pytającym.
- Co? Kto? – profesor zaczął się rozglądać osłupiały.
- Dlaczego...?! Ty!?
- T...T...Thipon? Gdzie jesteś….?
- Czekam na nią! Czy jest z tobą?
- Fel...isja?
- Jest z tobą?
- N...N...Nie...
- Dlaczego!? – hałas w lodowej komnacie zrobił się nie do zniesienia.
Trójka przybyszów przykucnęła zasłaniając dłońmi uszy. Jedynie przywódca plemienia Yath stał niewzruszony.
- Ona nie żyje! – wrzasnął profesor. Jego głos jednak nie przebił się przez przytłaczający ryk, który był głosem Thipona Tavali – nie żyje, nie żyje! Słyszysz?! Nie żyje!
Nagle nastała cisza.
- Jak to? – zabrzmiał głos Thipona, tym razem normalny, ten, który profesor pamiętał – jak to profesorze, cóż Pan opowiada? Profesorze?
- To już nie była ona biedny chłopcze...
- Nie ona? To w takim razie, kto?
- Doprawdy, nie wiem... Czy nie możemy porozmawiać na zewnątrz? Proszę, wróćmy na powierzchnię...
- Kto!? – po raz kolejny głos Thipona zabrzmiał głośniej niż najpotężniejszy grzmot w czasie burzy.
- Nie wiem! To siedziało w niej! Mówiło do nas! Groziło! Lżyło nas i poniżało... Musieliśmy ją związać... i zakneblować!
- Wszak – Thipon mówił spokojnie – to była Felisja! Kiedy odjeżdżałem, to była ona!
- Może ona, może nie ona. Cztery miesiące po twoim wyjeździe coś zaszło między nią a mistrzem Ichi. Starzec był wstrząśnięty. Mówił o demonach i o jakiejś... czarnej doktrynie. Kazał natychmiast zniszczyć Runę, a komnatę zasypać. Wtedy właśnie...to...się ujawniło. Mówiło, że już za późno. Że brama jest już w drodze, a klucznicy czekają. Bełkot!
Przez chwilę zapanowała cisza.
- Ogry zeszły do komnaty – kontynuował Donahau - Zniszczyły Runę. Zgruchotały każdy kamień posadzki. Wtedy przy otworze pojawiła się Felisja. Wydaje nam się, że to była ona. Że przez chwilę była sobą. Thiponie...
- Mów! – zagrzmiał głos.
- Skoczyła do komnaty... Zabiła się... – profesor westchnął ciężko – wykrzykiwała twoje imię...
Lodowe pomieszczenie zaczęło drżeć. Kryształ zaświecił mocniejszym blaskiem. Zebrani upadli na ziemię, powaleni niewyobrażalnym hałasem. Ze sklepienia spadały kawałki lodu. Thipon płakał.
- Panie Tavala! – profesor po raz kolejny zmuszony był stanąć w szranki z nieludzkim głosem swego rozmówcy – Niech Pan się opanuje, na Cztery Żywioły! Nie wiem czym pan jest teraz, ale chyba jakieś resztki rozsądku panu zostały?!
Płacz momentalnie przerodził się w szaleńczy śmiech.
- Bramą, profesorze! – krzyczał Thipon – bramą jam jest! Prawda, że pięknie to brzmi!?
- Oszalał pan!
- Czy to jest szaleństwem!?
W komnacie nagle zrobiło się ciemno – światło kryształu zgasło. Profesor usłyszał głośne jęknięcie.
- Z pewnością! – śmiał się Thipon. Kryształ znów zaświecił, a profesor ujrzał pana Burkhearta, który w tej chwili wyjmował nóż z piersi Butsa. Kiedy martwe ciało sługi upadło na lód zabójca rzucił się na profesora.
- Stop! – zagrzmiał Thipon.
Burkheart zatrzymał się. Błędnym wzrokiem wpatrywał się w Donahaua.
- Drogi Butsie! – krzyknął Tavala.
Profesor ponownie spojrzał w kierunku sługi. Buts żył – stał tuż obok Burkhearta, którego już nie było obok profesora. Obaj obserwowali kryształ starając się zrozumieć sens, tego co się wokół nich działo.
- Co do dia...!! – profesor nie zakończył przekleństwa. Przerwał mu dziki wrzask Yatha, który rzucił się pędem w górę korytarza – na zewnątrz. Jakby uciekając w panicznym strachu.
- Czym jest szaleństwo, drogi profesorze?! Tym co ujrzał Pan przed chwilą? Czego boi się ten nędzny Yath? Szaleństwa? Czy igraszki czasem? A może wszystkiego? Wszystkim jam jest, powiadam ci Donahau – pięknie to brzmi!
-Runa – wysapał przez zaciśnięte zęby profesor – ona jest winna.
- Winną ona jest, tak jest! – kpił Thipon – mapą ona nie jest, nie, nie jest! Czymże jest? Schronieniem jest, tak jest! Spojrzyj Pan, Panie profesorze!
Oczom Donahaua ukazał się widok przedstawiający kilkoro postaci, ubranych w czarne szaty, stojących w kole. W centrum znajdowała się Runa.
- Widzi Profesor co takiego ci nikczemnicy wyczyniają? Tak... modlą się. Ahh, ależ do kogo?! Komu oddają cześć? Dobrze profesor zgaduje, brawo! Tak, do tego posążka. To jest imć Garritaen – kuglarz. Pomniejszy demon. Taki...demonek. Tak się składa, że ostatni... Ostatni ludowy chochlik. Pańskie Cztery Żywioły wyparły innych, wymazały. Zamieniły w kilka ludowych baśni i wierzeń. Zepchnęły na prowincję wiary! Panowie w czerni to ostatni przedstawiciele swej rasy. Widzi Pan ich dłonie? Proszę skupić wzrok. Nie życzyłby profesor sobie widoku ich twarzy... Mniejsza z tym! Odeszli wraz ze swą doktryną. Tak chcieli ich bogowie. Nikczemny Garritean jednak pozostał, w Runie. Po to się tam zebrali, w najgłębszej komnacie Kasciry, ich świątynii. Aby zaszczepić dogmat w kamieniu.
A wraz z nim pamięć o innych. O tych, którzy jeszcze, gdzieś poza naszą cywilizacją tlą się
w prastarych wierzeniach.
- Stek bzdur...-wyszeptał do siebie profesor.
- Ohh, nieprawda, nieprawda! Jam tam był – cudowne sformułowanie! I żem widział! I żem doświadczył! Szaleństwa wstrętnego karła! Strachu Thriggvy! Oni tam jeszcze są. I chcą wrócić na piedestał!
- Thiponie... Co się wydarzyło w trakcie twojej podróży... Co zaszło tutaj? W tej grocie?
- Thipon... Tak...Brama kiedyś nim była. Nauka i odkrycia – oto co się liczyło! A Garritean to wykorzystał...Wysłał biednego Thiponka do swoich kuzynów. Wykorzystał wielką miłość! Panna Avinale uczyniła to, czego czarne kreatury pragnęły... Uwierzyła w demona, a on biedaczką zawładnął. A Thipon... Również uwierzył.... Cztery Żywioły są kłamstwem! Gdzie się podziała Dos, Pani Wiatru? Dokąd udał się Ankas? Dlaczego nie uratowali Felisji?! - głos ponownie przybrał na sile.
- Odpowiedź jest prosta – kontynuował już spokojnie – nie ma Czterech Żywiołów. A Garritean jest. I Thrigva jest. Co więcej, Tawru, władca oceanów, Xalron – Pan Czasu, czy Gwundog – mistrz podziemi – oni wszyscy również są! Ohh! A oto i dostojny Finster! Panowie! Poznajcie demona północy, mroźnych wiatrów i wiecznego mrozu!
Profesor spojrzał za siebie. W pierwszej chwili widział jedynie ścianę lodu. Jednak im dłużej się w nią wpatrywał tym bardziej wydawało mu się że dostrzega delikatny ruch w głębi lodu - między odbiciami palących się kaganków. Przetarł oczy.
- Panie Burkheart, czy Pan też to widzi?
- Coś tam...
- O Bogowie! – przerwał mu profesor.
Tym razem dostrzegł ruch na powierzchni lodowej ściany, która zaczęła falować i wybrzuszać się.
W końcu wyłonił się z niej kształt. Najpierw wynurzyła się głowa – podłużna i szpiczasta. Następnie cienki tułów i jeszcze cieńsze, długie kończyny. Lodowe monstrum poruszając się jak pająk podeszło do profesora. Zbliżyło głowę do jego twarzy. Donahau poczuł jak z zimna sztywnieje mu każdy mięsień.
- O których bogach Pan mówi profesorze? – rozległ się głos Thipona – czyżby uważał Pan, że mości Finster to pański Żywioł Wody? Pańska Ekimenes?
W chwili kiedy profesorowi wydawało się, że już nie odzyska czucia powyżej ramion demon parsknął zraszając twarz Donahaua cienką warstwą lodu i odwrócił się w kierunku Burkhearta.
- Czy Ekimenes zdolna byłaby do takich czynów? – kontynuował Thipon.
Długie palce demona objęły ramiona Burkhearta. Stwór podniósł go, a czasie kiedy to czynił ciało człowieka błyskawicznie sztywniało. Szyja, ręce i głowa w końcu przybrały białą barwę. Włosy pokrył szron. Z jego gardła wydobył się przerażający krzyk, który jednak nie trwał długo. Demon cisnął zamarzniętym ciałem w ścianę lodu, z której się wynurzył. Szczątki Burkhearta rozpadły się na kilka sztywnych kawałków pozostawiając krwawe ślady na lodzie. To, co Thipon nazywał Finsterem podeszło do klęczącego i wyjącego z przerażenia Butsa.
- Nie !- krzyknął profesor – Nie... – głos zdławił mu płacz.
Demon zatrzymał się.
- Nie – co? Nie – zabijaj? Czy nie – jest to Ekimenes? – zapytał Thipon. Jego głos znów był ogłuszająco głośny.
- Nie... – profesor nie odpowiedział. Ukrył twarz w dłoniach i płakał. Pogodził się ze śmiercią. Poddał się.
Demon podszedł do kryształu i przyłożył do niego głowę. Po chwili gwałtownie odskoczył i zniknął - wtopił się z powrotem w lodowiec. Profesor podniósł przerażony wzrok na kryształ.
- Kim jesteś?! – krzyknął – z pewnością nie Thiponem! Potworze!
Nie uzyskał odpowiedzi. Kryształ zgasł i zrobiło się bardzo zimno. Zapanowała cisza przerywana jedynie przez gasnące łkanie Butsa.
********
Droga Felisjo,
Uwierzyłem w nich. Wiesz, że taki był cel podróży, w którą zostałem wysłany przez Garriteana. Wszak czułaś jego obecność w sobie. Zdawałaś sobie sprawę z tego, czego pragnie. Ta wiedza zapewne przywiodła Cię do tego drastycznego kroku, który uczynił mnie najnieszczęśliwszą istotą na świecie. Jestem Bramą. Poznaję ich. Obcuję z nimi. Ożywiam. Każdego dnia przychodzą do mnie. To wielkie szczęście – powrócić umarłą wiarę, jedyną wiarę, do życia. A jednak, gdzieś w głębi, czuję ból. Niewyobrażalny.
Cisza – nie zgadzam się na nią. Nie zaakceptuję jej!.
Sprowadzę Cię z powrotem Felisjo!
Nie poznasz mnie. To prawda, już nie jestem tą samą osobą. Nie jestem nawet człowiekiem. Spotkanie z ludem Yath odrobinę mnie... odmieniło. To oni pokazali mi Prawdę. Wywołali wizje dzięki którym zrozumiałem wszystko i dzięki którym uwierzyłem w demony takie jak Finster. On jedynie dopełnił przemiany – tej fizycznej.
Dzięki krwi i skórze Atrona ujrzałem pradawny lud, protoplastów Yath, którzy wznieśli Białą Kroplę. Widziałem ich obrzędy, ceremonie i rytuały przywołań. Widziałem ich bóstwa. Niektóre nikczemne, jak ten, który zmuszony został do wejścia w Ciebie, inne przerażające i potężne. Poznałem ich sługi i ich sługi. Pojąłem istotę wojny z żywiołami, która zmusiła nasz kult do odejścia w niepamięć.
Musisz się przygotować. Świat, który ujrzysz również nie będzie ten sam.
Nie zadawaj mi, proszę, pytań dotyczących przeszłości. Thipona już nie ma. Thipon nigdy nie zgodziłby się z czarną doktryną. Jednak te miejsca, które za Twoim pośrednictwem wskazał Garritean, jedyne miejsca w których nasi bogowie jeszcze istnieli, odmieniły go. Zasiały niepewność i ciekawość. Osobiście zetknął się z Nimi. Wessał umierające wierzenia w siebie i wypluł jako żywe, żądne świata dogmaty. Niewątpliwie prawdziwe.
W głębi Kontynentu ojciec Donahau prowadzi świętą wojnę w naszym imieniu. On również uwierzył.
Pragnę byś wróciła i zasiadła u mego boku. Nawiązałem kontakt z Tym, który włada Twoim światem. Jego sługa dostarczy Ci ten list. Jeszcze kilka ofiar i nasi wierni powrócą Cię do żywych.
Ukochana, czekam na Ciebie z niecierpliwością. Nie rozdzieli nas już nic. Nigdy już cisza nie wywoła trwogi w naszych sercach.
Razem poprowadzimy ten świat w kierunku jedynego i prawdziwego światła – Czarnej Doktryny.
[ Dodano: Czw 04 Lis, 2010 ]
Zauważyłem kilka powtórzeń, których wcześniej nie widziałem:/
2
Forma mi się podoba. Podobają mi się również postacie. Zgrzyty się, owszem, zdarzają, ale nie będę wskazywać (wybacz, nie chce mi się) - nie jest to jednak jakiś ogromny problem. Nie podoba mi się natomiast zakończenie. To jest tak, jakby się jadło jakąś ciekawą, egzotyczną potrawę i nagle ktoś nam wciska do talerza porcję keczupu z plastikowej butelki. No, niby można, co kto lubi i w ogóle... Ale jakoś tak nie pasuje. To, że on staje się bramą, jest już samo w sobie fajne. Po cholerę jeszcze ten Czarny Keczup Doktryny?
Pozdrawiam
Pozdrawiam
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium
Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka
3
Wielkie dzięki za przeczytanie i za komentarz:).
Byłem w pełni świadom zgrzytów, o których piszesz, ale nie miałem już chęci dopieszczać tego opka, skoro i tak najbardziej interesowała mnie ocena formy, w której jest napisane. Poza tym, spieszno mi do kolejnego tematu (podstawowy błąd wiem:)).
Keczupem jest całe zakończenie (w sensie wyprawa profesora i list Thipona w zaświaty) czy też jedynie ostatnie akapity dotyczące Czarnej Doktryny, które powinny zostac pominięte pozostawiając kwestię "wiary odrodzonej" otwartą?
Tak, pytam z ciekawaości:)
Byłem w pełni świadom zgrzytów, o których piszesz, ale nie miałem już chęci dopieszczać tego opka, skoro i tak najbardziej interesowała mnie ocena formy, w której jest napisane. Poza tym, spieszno mi do kolejnego tematu (podstawowy błąd wiem:)).
Keczupem jest całe zakończenie (w sensie wyprawa profesora i list Thipona w zaświaty) czy też jedynie ostatnie akapity dotyczące Czarnej Doktryny, które powinny zostac pominięte pozostawiając kwestię "wiary odrodzonej" otwartą?
Tak, pytam z ciekawaości:)