Pamiętasz, jak spotkałyśmy się pierwszy raz? To była jesień, chyba listopad. W każdym razie, to był ten czas, kiedy deszcz padał prawie bez przerwy, a ja zapomniałam już, jak wygląda słońce. To był ten czas, kiedy ciągle płakałam, bo świat po raz pierwszy pokazał mi się takim, jaki jest naprawdę i nagle okazało się, że do wyboru mam bardzo mało możliwości, a wszystkie złe.
Późnym popołudniem wracałam do domu, miałam ze sobą skrzypce i dobrze pamiętam jak bałam się, że futerał przemięknie, a krople siekającego jak opętany deszczu naruszą delikatną strukturę instrumentu. Miałam na sobie ten zielony płaszcz, z którego zawsze tak bardzo się śmiałaś. Zobaczyłam cię siedzącą na ławce - zarzuciłaś sobie kurtkę na twarz i kolana, tworząc nad brzuchem coś w rodzaju namiotu. Kuląc się próbowałaś zapalić papierosa, ale złośliwy wiatr ciągle gasił płomień zapalniczki. Wtedy mnie zobaczyłaś. Spojrzałaś na mnie i w jednej chwili wiedziałam, co z ciebie za jedna. To było w twoich oczach, wiesz? Tam głębiej, nie tuż pod źrenicami. Podeszłam, choć wiedziałam, że nie powinna, że jesteś z innego świata, ze świata Na Dole, świata bloków, brudnych ulic, przydymionego blasku nocnych latarni, obskurnych mieszkań i niespełnionych marzeń, tak różnego od mojego świata Na Górze, świata marmurowych domów z ogrodami, zadbanych, spokojnych alejek, przestronnych pokoi i wszechobecnego przepychu.
Podeszłam i... to był początek.
Potem? Potem były niekończący się ciąg śmiechu, kolorów, ruchu i obłędnej geometrii myśli i słów. Wyciągnęłaś mnie z groty komputera, przykładnego zachowania i pokory, pokazałaś mi świat, którego wcześniej nie znałam - świat barw, tańca i wolności. Dzięki tobie przestałam być przykładną córką, miłą dziewczynką, sumienną uczennicą Lucyną, a stałam się Lucy in the Sky, radośnie pląsającą w przestworzach dyskotekowych parkietów i cyklonach ciemnych, chłopięcych oczu. Nauczyłaś mnie, jak radzić sobie na nieznanym mi dotąd terytorium, cierpliwie uczyłaś trików, ruchów i manewrów, dzięki którym potrafiłam radzić sobie w tej przedziwnej lagunie ruchu i muzyki. Powiem ci coś, jeśli obiecasz mi, że nie będziesz się śmiać. Obiecujesz? Widzisz... myślę, że mnie uratowałaś. Tak, dobrze słyszałaś. Uratowałaś mnie. Kiedy patrzę na dziewczyny, które kiedyś wydawały się być moimi przyjaciółkami, kiedy widzę, jak się zachowują, jak bardzo starają się być kimś więcej, niż są, jak żebrzą u nauczycieli o oceny, jak desperacko zarywają noce tłocząc sobie do głowy nieskończone rzędy cyfr i liter, to jest mi ich żal. Teraz patrzą na mnie z pogardą i wyższością, ale tak naprawdę, w głębi duszy wiedzą, że wybrałam dobrze, że w przeciwieństwie do nich miałam w ogóle odwagę wybierać. Mówią, że się stoczyłam, że przestało mi zależeć, że skończę na ulicy. Ja jednak widzę, jak patrzą na mnie z zazdrością, jak boli ich i kłuje moja witalność, jak bardzo chciałyby pójść w moje ślady. To uświadamia im, że tak naprawdę nie są wolne, że żyją pośród pozłacanych krat i srebrnych łańcuchów i dlatego nie potrafią tego znieść.
Kiedyś zdradziłaś mi swoją największą tajemnicę. To było w czasie Festiwalu, gdy stałyśmy w tłumie, a blask sztucznych ogni odbijał się w naszych oczach. Wzięłaś mnie wtedy za rękę i szepnęłaś do ucha: "Tu i teraz, wszędzie i zawsze możesz usłyszeć pieśń Wszechświata". Nie rozumiałam. Pytałam, co masz na myśli. Tylko się uśmiechałaś. Uparcie kręciłaś głową. Twierdziłaś, że zrozumiem w swoim czasie, że niczego nie przyspieszysz, choćbyś nawet chciała. I mówiłaś dalej: "Nie ma Boga. Nie ma duszy, nie ma ciała, nie ma serca. Nie ma słów, nie ma myśli, nie ma światła, nie ma cieni. Jest tylko pieśń Wszechświata, którą trwa od początku wszystkiego. A my? My jesteśmy tylko nutami, uderzeniami w gwiezdne klawisze, jękliwymi tonami skrzypiec pośród nieskończonej pustki. Choć zaczynamy się i kończymy, to jednak na zawsze trwamy w tej pieśni, która nie istniałaby bez nas. Przepadamy, ale pamięć o nas trwa w tej melodii."
Teraz rozumiem. Kiedy patrzę na ciebie, kiedy ściskam twoją bezwładną dłoń i patrzę w twoje puste oczy. Rozumiem. I wiem.
Lekarze mówią, że już nie istniejesz. Że jesteś warzywem, które nie ma świadomości tego, co się z nim dzieje. Ale ja znam prawdę. Myślę, że zawsze ją znałam, przez cały miałam ją tuż na czubku nosa, ale to dopiero ty otworzyłaś mi oczy. Dziękuję ci.
Czasem staję nocą pośrodku miasta, wśród ciszy i mroku. Zamykam oczy i słyszę pieśń Wszechświata. I wiem, że ty też w niej jesteś. Słyszę twój śmiech, wpleciony w szum przejeżdżających samochodów, odległe szczekanie psów, przebojową piosenkę, której echa dobiegają zza drzwi klubu. Bywa, że płaczę wtedy, ale nie są to łzy, których oduczyłaś mnie już dawno, dawno temu.
Czy... Ty odwróciłaś głowę? Słyszysz mnie? Proszę cię powiedz coś! Możesz śledzić oczami ruch mojej dłoni? Spróbuj! Zobacz! Przekonaj się!
Przepraszam.
To tylko gra świateł i cieni na twojej twarzy. I moje pobożne życzenia. Tak mi przykro... Obiecałam ci, że już nigdy nie będę płakać, a teraz mażę się jak ostatnia idiotka... Przepraszam. Przepraszam...
Muszę już iść. Obiecuję, że odwiedzę cię znowu, za miesiąc. Wcześniej nie mogę, mam teraz dużo pracy. Musze poprawić oceny, bo inaczej nie zdam do następnej klasy. Wiem, co sobie o mnie myślisz. Że wróciłam do klatki, że gdy ciebie zabrakło na powrót stałam się przerażoną otaczającym mnie światem idiotką.
Mylisz się. Już nigdy nie będę taka, jak przedtem. Teraz słyszę pieśń Wszechświata, której przesłanie zaniosę swoim dzieciom i wnukom. Nauczę je słyszeć tę przedziwną melodię.
I pewnego dnia odnajdą w niej ciebie.
Pieśń Wszechświata
1„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.