- Lampiarzu. – szepnęła. – Proszę, postaw mnie na ziemię.
Dziesiątki lśniących słabym światłem lamp zamrugało. Dziewczynka stanęła na skutej lodem równinie. Zmrużyła oczy. Miała rację. W oddali drżał bladoniebieski płomień. Odetchnęła z ulgą mroźnym powietrzem, które nie mogło palić jej martwych płuc.
Wtem nad skrytą w zwojach szala głową rozległ się charkoczący odgłos. Lampiarz węszył.
-Nru, to znów zimoludzie.
Skinęła powoli głową, wyraźnie zamyślona.
Złowrogie, kłębione chmury rozsunęły się. Zimne światło padło na szaroniebieską nocą równinę, a miliardy pędzących śnieżnych drobinek rozbłysło swoim chwilowym blaskiem. Różal, czwarty i największy z księżyców, lśnił w pełni. Nru uśmiechnęła się smutno.
- Zgaśnij, Lampiarzu. Wiesz, że muszę iść bez ciebie.
- Skrzywdzą cię. – zamruczał tak nisko, aż zadrżała niby od tonu potężnej szamańskiej trąby.
- Będziesz blisko. – odparła słodkim tonem.
- Zawsze jestem, Nru. Zawsze będę.
Dziewczynka pogładziła giganta po jednym z gasnących lśniąkamieni (to ona nazwała je lampami) pokrywających całe ciało jej przyjaciela. Smagana w twarz wichrem poszła samotnie w kierunku osady.
***
Tuluz kopnął w drzwi lodowej chaty. Gniewnym krokiem wyszedł na podwórze klanosady. Natychmiast udał się w kierunku rozłoszczonej, powiększającej się z każdą chwilą masy plemiennych. Zimoludzie, mimo podniecenia, odruchowo schodzili z drogi masywnej, muskularnej postaci.
Kiedy udało mu się w końcu przedrzeć do jądra tłumu, dostrzegł dziewczynkę z szamańskich snów. Przy dwóch trzymających ją za ręce wojownikach wyglądała jak biały lis z pieśni „Mrozolasu” schwytany przez zwaliste niedźwiedzie nocy. Tuluz splunął z pogardą. Niesiona wiatrem ślina już jako grudka roztrzaskała się o zmarzniętą ziemię. Szaman, jak każdy zimoczłowiek, nienawidził istot prostej rasy.
- Milczeć! – ryknął donośnie. - Milczeć w imię Jeźdźca Wichrów! Ja, sługa Kryształowego Pana, jako jedyny mamy prawo sądzić o losach tej plugawej zwierzynie!
Z tłumu wyrwał się ku niemu Marcgnol ze słowami:
- Nie ty jesteś naszym wodzem…!
Runął na ziemię trafiony chropowatą, twardszą i zimniejszą od lodu koroną szamańskiej laski.
- Nie jestem wodzem. Ale ty również, Marcgnolu.
Szaman ostentacyjnie powoli podszedł do pochwyconej dziewczynki. Zanim się odezwał, skrzywił się z odrazą. Mówienie w podrzędnym języku budziło w nim wstręt.
- Nru. Nazywasz się Nru. – wycedził. - Wiatry mówią o tobie od wielu dni. Wiele z nich zaś tajemniczo milczy.
- Szamanie! – odezwała się nagle przestraszonym, urywanym tonem. – Przybyłam tylko po to, żeby dowiedzieć się, gdzie jest teraz północ! Kierunki w tej krainie zmieniają się zbyt często! Nie potrafię odnaleźć drogi!
Tuluz strzelił gniewnie laską. W powietrze trysnęły odłamki, a w lodowej pokrywie wykwitła rozległa pajęczyna pęknięć. Nru zamilkła z przerażoną miną.
- Nie ma jednak żadnych przepowiedni ani wyroków na kablach wichrów. – kontynuował. – Nie podoba mi się to, moja mała. Ani trochę.
I wtedy w jego duszy zrodziła się myśl, której nie dopuszczał od dawna do głosu. Wódz zginął w potyczce mocy, w krainie snów. Jego pierworodny był o wiele za młody na objęcie przywództwa. Zaś reszta rodziny… cóż podzieliła los ojca – klątwa rzucona przez wroga okazała wyjątkowo potężna.
Czy nie nadszedł czas, aby szaman zjednoczył dwie rozbite między wodza a kapłana moce plemienia - kryształu i ludu, magii i ciała? Tak, z pewnością mógłby spróbować. Wichry śpiewają o takich czynach, co prawda w przeszłości, ale historie lubią się powtarzać, prawda? Tej nocy mógł postawić pierwszy krok ku swoim tłumionym latami, mrocznym aspiracjom.
- Mówisz, że szukasz północy. – odparł dziwnie leniwym tonem. - Mógłbym ci ją pokazać.
- Dziękuję, dziękuje za pomoc, potężny szamanie! To wszystko czego potrzebuję!
Tuluz podszedł do dziewczynki. Na twarzy malował mu się złowrogi uśmiech. Chwycił Nru dwoma palcami za piękny, ciemny jak noc pukiel. Szarpnął, brutalnie urywając gruby pęk czarnych włosów.
- Rozszczepić ją na kryształach! – ryknął w języku zimoludzi. – Niech jej gorąca krew nasyci serce naszego klanu! Niech Kryształowy Pan dostanie ofiarę od swojego ludu!
Plemienni nie czekali na zachętę. Zbyt bardzo pragnęli świeżej mocy. Nru trafiła między niezliczone, wyciągające się po nią wielkie dłonie.
- Nie! – wyła najgłośniej, jak potrafiła. – Zabijecie siebie! Mój przyjaciel! On tu jest! Błagam, nie prowokujcie go!
Jednak zimoludzie nie rozumieli jej języka. A jedynie szaman widział w snach, że Nru nie podróżowała wcześniej sama.
- Więc gdzie jest teraz twój przyjaciel? – mruknął złośliwie.
Nie czekał długo na odpowiedź. Na skraju klanosady zapłonęły dziesiątki par świateł.
***
Nru podniosła z zakrwawionej, zmarzniętej ziemi gruby kożuch. Założyła go, owinęła się kilkakrotnie pasem, obwiązała twarz szalem. Ze wzrokiem utkwionym w horyzoncie starała się nie słuchać krzyków. Poczekała, aż wraz z hukiem ciężkich kroków podejdzie do niej Lampiarz. Wtedy obróciła się w stronę przyjaciela. Liczne lśniąkamienie pokrywały niezliczone plamy zamarzniętej, ciemnoszkarłatnej krwi.
- Nic ci nie jest? – zapytał tubalnym tonem, w którym krył się strach i troska.
- Rozebrali mnie. Dobrze, że prawie nic się nie porwało.
- Nru, przecież nie czujesz mrozu.
- Ale nie lubię swojego dziecięcego ciała. – odparła marszcząc nos. – Szaman wyrwał mi też pukiel włosów. – spojrzała smutnymi oczami na urwaną głowę, leżącą pod jedną z lodowych chat. - Mam nadzieję, że odrosną.
- Na pewno. – zapewnił gigant potakując ogromną, świecącą głową.
Wyciągnął potężną łapę i jednym, ostrożnym ruchem posadził dziewczynkę na karku.
- Niektórzy przeżyli. Nie udało mi się ich zabić. – rzekł zamyślonym tonem.
Nru wymownie nic nie odpowiedziała.
Stwór westchnął i zapytał:
- Dokąd teraz, Nru?
- Dokądkolwiek, Lampiarzu. Może choć w jednej wiosce potrafią wskazać nam północ. Ale jeśli tak bardzo pragną ofiar z martwych, to czeka nas daleka droga do domu.
Lampiarz zamrugał w odpowiedzi lśniąkamieniami. Powędrowali przed siebie. Tak jak robili to wiele razy wcześniej.
Daleka droga do domu
1„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.