Powiedzieć, że Lyre miał słuch absolutny, to jakby uraczyć Rembrandta mianem niezłego rysownika. Gdy chłopak śpiewał, obłaskawiał tryle, śliskie legata, tony o najróżniejszych barwach i odcieniach. Skakał po przywodzącym na myśl burzę gradową akcentowaniu po to tylko, by znów zanurzyć się w płynnym nurcie uspokojonej harmonii. Kończył ostrą i gwałtowną nutą, niby krzyk pawia przeszywającą powietrze.
Potem zaś nieprzytomnym wzrokiem toczył po ulicy, podnosił pusty kapelusz na datki i odchodził bez słowa. Na życie zarabiał dzięki żebraniu przy dróżce do kościoła. Długo zajęło mu zaakceptowanie faktu, że śpiew, choć idealny, nie da mu chleba ani nie otuli płaszczem, gdy nadejdzie zima.
Pod względem zamożności nie mógł stawać w szranki z uliczną konkurencją: młodą klarnecistką, nieporadnie odtwarzającą radiowe przeboje i kwartetem wykonujących bez przerwy jeden utwór akordeonistów. Nie było tak dlatego, że fałszował, zapominał tekstu czy miał złą barwę głosu; Lyre po prostu słyszał inaczej i jeden ton był dla niego całą gamą różnorodnych dźwięków. To, co dla niego było wodospadem emocji i karkołomnych głosowych akrobacji, dla widzów brzmiało jak urywana recytacja albo monotonna, egzotyczna modlitwa.
Lyre nie chodził do opery czy teatru. Nie słuchał radia, nie oglądał telewizji. Wszystko to raniło jego uszy. Wieczorami zaszywał się więc w swojej wyłożonej zaimprowizowanym materiałem dźwiękoszczelnym kawalerce, otulał kołdrą i z zamkniętymi oczami słuchał skomplikowanej pieśni chroboczącej w ścianie myszy.
Przełom nastąpił pod wpływem przypadkowo spotkanego na ulicy starca, który jako pierwszy dał Lyre’owi godziwą pracę. Polegała na przepisywaniu rękopisów. Chłopak nie znał się na kaligrafii, ale pracodawca nawet nie zwrócił uwagi na jego sprzeciw i powtarzał, że koniecznie chce mieć takiego ucznia.
Pierwszy tom, jaki przyszło przepisać nowemu skrybie, traktował o niezwykłych okazach flory i fauny spotkanych przez autora w dzikich krainach. Lyre stanął pośrodku drugiego rozdziału. Z zadumy wyrwał go dopiero pracodawca.
— Czy coś się stało?
— Nie — odparł chłopak, przygryzając wargę — ale tutaj jest chyba błąd.
Pracodawca nachylił się nad rękopisem i uśmiechnął lekko.
— Może trudno w to uwierzyć, ale lirogon naprawdę potrafi powtórzyć każdy dźwięk, jaki usłyszy — powiedział. — Cudowny ptak, prawda?
Lyre powiódł palcami po niewyraźnej rycinie.
— Cudowny… — powtórzył.
— Widziałem takie w Australii.
Chłopak nie słuchał. Przeszedł go radosny dreszcz. W myślach widział jakby wydobytego z księgi ogromnego ptaka o wszystkich barwach świata; jego duże oczy i opalizujące pióra. To zwierzę mogłoby zostać jego towarzyszem. Wreszcie mógłby odezwać się do kogoś i zostać zrozumianym! Myśl ta wzbudziła w nim niewyjaśnioną, dziką euforię. Starzec widocznie zauważył to, gdyż z uśmiechem wyszeptał:
— Możesz go mieć. Przywiozę ci. Wystarczy, że będziesz dla mnie pracował. Uznaj to za zapłatę.
Lyre nie potrafił odmówić.
Przez następne kilka miesięcy nabył wprawy i pisał już całkiem zgrabnie. Pewnego dnia pracodawca wezwał go do siebie.
— Jutro lecę do Australii – poinformował, a Lyre poczuł, jak serce podskakuje mu z radości. — Wrócę za trzy dni. Jest tylko jedna rzecz, którą jeszcze musisz zrobić. Podpisz tutaj.
Wskazał leżący na biurku dokument. Chłopak przeczytał pierwsze kilka linijek. Zamrugał niepewnie i znowu przestudiował tekst. W końcu podniósł pytający wzrok na starca.
— Rozumiem, że to trochę zaskakujące, ale…
— Jak to: oddać duszę?! — krzyknął Lyre, podrywając się z krzesła — żarty pan sobie robi? Kim pan właściwie jest?!
— Uwierz, to najmniej istotny z twoich problemów. Układ jest prosty. Ty dasz mi to, co jest dla mnie najcenniejsze, sam zyskując skarb. To właśnie nazywam sprawiedliwością — Starzec uśmiechnął się, rozkładając ręce. — Nie musisz decydować się dzisiaj. Masz czas do mojego powrotu.
I wyszedł, zostawiając zaszokowanego Lyre’a samego.
Przez trzy dni prawie nie wychodził z mieszkania. Leżał na łóżku i wpatrywał się w sufit. Mysz w ścianie grała swoją cichą rapsodię.
— Oto on — powiedział z zadowoleniem pracodawca i teatralnym ruchem ściągnął płachtę z klatki.
Serce Lyre’a zamarło. Niemal nie oddychając wpatrywał się w ptaka. Nie był tak imponujący, jak przedstawiono go na rycinie - duży i szary, przypominał raczej gołębia z kitą długich piór w ogonie. Chłopak zanucił cicho krótką melodię. Przez chwilę myślał już, że starzec go oszukał; ptak jednak otworzył szeroko dziób i zaczął śpiewać.
Gdy Lyre się ocknął, klęczał. Na policzkach czuł palące łzy. Lirogon wyśpiewał jego duszę. Tak pięknie. Tak idealnie.
— W takim razie mamy jasność — Pracodawca zaśmiał się chrapliwie. — Podpisz umowę, chłopcze, a ten anielski głos będzie tylko twój.
Lyre ostrożnie umoczył podetknięte mu pod nos pióro w atramencie, przytknął końcówkę do papieru… i wtedy napotkał wzrok lirogona. Coś w paciorkowatych oczach kazało mu się zatrzymać.
Dopiero teraz zobaczył, jak mizernie wygląda ptak. Zupełnie jakby klatka wyssała całą jego energię i życie. Jakby ten wymarzony śpiewak nigdy już nie miał być wolnym… Lirogon zaśpiewał coś cicho i chłopak zrozumiał, co chciał przez to powiedzieć.
„Będziesz taki jak ja.”
Cisnął umową o ziemię. Zanim starzec zdążył się zorientować, otworzyły się drzwiczki klatki i lirogon uleciał w niebo, a długi ogon powiewał za nim niczym pęk wstążek. Lyre patrzył z bolesnym kłuciem serca, jak ptak krąży po niebie. W końcu spojrzał przed siebie, lecz tam nikogo już nie było.
Gdy wszedł do mieszkania, mysz czmychnęła do kąta. Westchnął i wydobył z siatki z zakupami małą kostkę sera, po czym umieścił ją obok dziury w ścianie.
A potem położył się i słuchał cudownej muzyki swojej duszy.
Lirogon
1„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
— Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
— Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
— Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.