Iter Infinitum [Fantastyka][Fanfik], rozdział I

1
Tytuł jak dla mnie wciąż trochę nie teges, ale lepszy taki niż jakiś oklepany albo do bólu banalny.

Tekst pisałem przez całkiem długi czas (około 200k znaków za 3,5 miesiąca), licząc razem z całodniowymi (lub tygodniowymi) przerwami, więc styl mógł przez cały ten czas przechodzić swoistą ewolucję.

Mam póki co trzy rozdziały, zamieściłbym je wszystkie naraz, ale niestety regulamin zabrania :(

Zatem zamieszczam tutaj rozdział I (ten, który z wszystkich, które do tej pory napisałem, najmniej mi się podoba).






Rozdział I: Avalon



Noc była wietrzna.

Szmer liści rozbrzmiewał przez cały czas i był nader wyraźny, ale raz po raz z głębi lasu dochodziły inne odgłosy wydawane przez różne zwierzęta. Ciche, gardłowe ale pojedyncze ryknięcia mantikory odstraszającej głodnych pobratymców od jej zdobyczy. Zwyczajowe pohukiwania sów i puszczyków. Bardziej uważny słuchacz mógłby również wychwycić syk nocnych węży, tych drzewnych, tych trawiastych i tych oskrzydlonych. Żaden z tych dźwięków nie zakłócał jednak snu innych mieszkańców lasu, prowadzących solarny tryb życia. Nawet nocni łowcy respektowali magiczną atmosferę roztaczaną przez Lunę, młodszą z dwójki Królewskich Sióstr, które rządziły Equestrią od niepamiętnych czasów. Należał się jej szacunek nawet pomimo Jej mrocznej przeszłości, i Jej tysiącletnim wygnaniu na odległy Księżyc.

Wszędzie jednak tam, gdzie panuje idealna atmosfera, musi się znaleźć czarna owca. Jedna, pojedyncza istota, która bezczelnie pozbawia niezwykłe chwile całego jej splendoru. Tym razem też tak było.

Światłość ogromnego, bladożółtego Księżyca w całej swej kulistości i okazałości, oraz migotanie niezliczonych gwiazd tańczących od milleniów po nieboskłonie, zostały przytłumione przez blask z głębi lasu. Jego jasność mogłaby bez wątpienia konkurować z jasnością samego Słońca, ale zniknął równie nagle, jak się pojawił, i trwał nie dłużej niż sekundę.

Mantikora warknęła gniewnie. Blask ją oślepił, a teraz jej cenna zdobycz znikła. Dzika przyroda nie jest skłonna poświecić swojego życia dla jednego drapieżnika.
Jej współplemieniec pognał przed siebie, chichocząc szyderczo, i przesmyknął nad omszałym pniem z kocią gracją. Skradzione trofeum zwisało mu z zębatej paszczy.

Jednak nieszczęścia chodzą parami: noc została zmącona po raz drugi. Trzask łamanych gałęzi, szczęk stali, łomot drzew potraktowanych dziwnym czymś w kształcie migoczącego sześcianu, połyskującego metalicznie w świetle gwiazd – to wszystko niemal równocześnie. Przez kilkadziesiąt sekund. Noc nie musiała długo czekać na ciszę, ale bynajmniej nie było jej jeszcze dane delektować się mistycznym splendorem.

Do tła cichej, leśnej orkiestry dołączył kolejny dźwięk. Z ogniska blasku sprzed kilku minut, z pokaźnego, niegroźnego aczkolwiek niepokojącego obiektu, którego obudowa połyskiwała metalicznie w świetle gwiazd, dochodziło dziwne buczenie, które z biegiem czasu stłumiło dźwięk szemrzących liści.
Obiekt uniósł się w powietrzu i utworzył w nim tajemniczą, szeroką, postrzępioną szramę, z którego biło światło. Nie tak mocne jak poprzednio, ale wystarczające, aby oświetlić istotę stojącą niedaleko niego.

Mężczyzna stał solidnie w wysokiej trawie i obserwował migoczący sześcian z bezpiecznej odległości. Ni stąd, ni zowąd, wyciągnął ręce, zakute w żelazne, przedziwnie ornamentowane rękawice, przesadnie powiększające jego dłonie.

Znaki zamrugały kilka razy, i wtem z rękawic posypały się dziesiątki – nie, setki – iskier, wdzięcznie szybujących w stronę dziwnej maszyny. Rozgrzana stal spotęgowała jasność w środku lasu.
Człowiek miał już zapewnione bezpieczeństwo ze strony drapieżników. Przynajmniej na te kilkanaście minut. Taka ilość światła wcale nie była zachęcająca dla ewentualnych napastników, zwłaszcza dla istot przyzwyczajonych do mroku, i skutecznie odstraszyła wszelkie zwierzęta z okolicy. Tak daleko, że już nikt nie widział, co się stało potem.

Rozgrzana obudowa maszyny rozdęła się nieco i uwolniła sprężone powietrze, dym i intensywny swąd spalonej elektroniki. Układy wewnętrzne były rozpalone do czerwoności i już zwęglone, a otwarta cyrkulacja powietrza spowodowała zapłon. To wystarczyło. Machina przestała migotać i spadła z hukiem na ziemię. Pył, który się uniósł pod wpływem uderzenia, zdołał przykryć i ugasić niewielki ogień wewnątrz niej, ale ona już była zdecydowanie nie do użytku. Iskry znikły, a człowiek opadł na trawę z gracją dorównującą workowi ziemniaków. Wszelkie światło zgasło, a dźwięki ucichły, robiąc miejsce dla szmeru liści. Swąd spalenizny momentalnie się rozwiał. Noc była wietrzna. I z powrotem taka, jaką każda noc w lesie Everfree powinna być.
[…]
Ucisk na żebrach. Natrętne łaskotanie mojej twarzy. Ciężar dłoni.
Ja coś czuję. To chyba znak, że nie umarłem. Fajnie.

Otwarłem oczy, ale odruchowo je zamknąłem, gdy poczułem, jak coś mi się w nie wbija. Dziesiątki giętkich, zielonych igiełek. Powoli zacząłem kontaktować, co się dzieje. To tylko trawa.
Przewaliłem się na plecy. Ucisk na żebrach zniknął.

Znowu otwarłem oczy, tym razem bez przeszkód, i zobaczyłem wielki księżyc zmierzający do trzeciej kwadry, chowający się za dalekim horyzontem, oraz tysiące liści zasłaniających niebo. Potem mój wzrok spoczął na zniszczonej machinie…
Zerwałem się jak porażony prądem. Przypomniałem sobie o portalu, który otwarłem… Wczoraj? Kilka dni temu? Ile czasu leżałem tutaj jak kłoda? I gdzie ja jestem? Tam, gdzie chciałem się przenieść?

Rozejrzałem się po otoczeniu i zacząłem analizować przyrodę na tyle, na ile byłem w stanie.

Powietrze. Przesycone zapachem dziwnej mieszanki ziół, ale, jakby nie patrzeć, da się oddychać.
Drzewa. Nie rozpoznaję gatunków, ale mógłbym przysiąc, że cześć z nich widziałem już na Ziemi.
Podszyt… Ta sama sytuacja co z drzewami. Mam wątpliwości co do funkcjonalności mojego portalu. Rozróżnianie gatunków nigdy nie było moją mocną stroną… Zwłaszcza w nocy.


Niestety, dalsza analiza otoczenia musiała poczekać, gdyż mój żołądek zaczął gwałtownie skręcać się z głodu.
Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz coś jadłem… chyba tuż przed przejściem przez portal. W takim razie długo musiałem tutaj leżeć.
Kolejny skurcz żołądka. Tym razem bolesny.

Rozglądnąłem się nerwowo. Wokół mnie po prostu musiało być coś, co się nadaje do jedzenia. Co zrobiłby surwiwalowiec na moim miejscu?
Zacząłem szukać nadjedzonych owocowych krzewów. Jak zwierzęta mogą jeść z nich owoce, to i mi nie powinny zaszkodzić.

Znalazłem jeden, dosłownie kilka kroków ode mnie. Wysoki na trzy lub cztery stopy, miał więcej pnączy i gałęzi niż owoców – niewielkich, ale pękatych, akwamarynowych bulw przypominających kilka porzeczek sklejonych ze sobą.

Próby wmuszenia w siebie tych dziwnych owoców spełzły na niczym. Nawet pomimo głodu mój organizm nie chciał ich zaakceptować. A zjeść coś trzeba.

Ruszyłem zatem w głąb lasu. Chciałem wziąć agregat ze sobą, ale, niestety, nie mogłem go unieść. Zostawiłem go więc z nadzieją, że nikt inny go nie weźmie. Ale nikt nie powinien. Nie było słychać ani jednej żywej istoty w tym lesie. Niczego. Ale co, pomyślała paranoiczna część mnie, jeśli to tylko pozory? Jeśli za drzewem coś się na mnie czai?
Nawet w tym stanie nie poddałbym się bez walki. Z pewnością nie wykorzystałbym pełnego potencjału moich prototypowych Rękawic Mocy, ale żelastwo samo z siebie mogło pokaleczyć agresorów.

Trzask łamanych gałązek pod butami zdradzał moją obecność po tysiąckroć, a zwierząt wciąż ani widu, ani słychu. Byłbym skłonny uwierzyć w to, że las jest bezpieczny, gdyby nie był taki… mroczny. Ciemność się powiększała z każdym moim krokiem, powietrze zastygło w bezruchu, a ciszę mącił tylko szum bystrego strumienia z oddali…

Kolejna nagła zmiana priorytetów. Woda jest ważniejsza od jedzenia. Prędzej mógłbym umrzeć od dehydracji organizmu niż z głodu.

Słuch, który póki co nigdy mnie nie zawiódł, pozwolił mi zlokalizować kierunek, z którego pochodził dźwięk. Skręciłem w lewo i idę przed siebie, pewnie i zdecydowanie. Znając moje szczęście, w ten sposób przeoczyłbym multum roślin z jadalnymi owocami, ale nie miałem zamiaru błądzić po lesie, ryzykować zatrucia złymi roślinami, tracić cennego czasu ani zgubić drogi do maszyny, którą wciąż musiałem, ze względów bezpieczeństwa, rozmontować. Aby nikt jej przypadkiem nie chciał naprawiać.
Ale nie uwzględniłem w swoich planach tego, że jedzenie samo może mnie spotkać. Przede mną, niemal jak z podziemi wyrosła pokaźna jabłoń… rozpoznałem po owocach. Wielkie jak bombki choinkowe, apetycznie wyglądające kule dziesiątkami zwisały z wielkich gałęzi, wprost uginających się pod ich ciężarem. Ogryzki z jabłek ścieliły ziemię wokół drzewa, ale, jak na takie rozmiary, było ich zdecydowanie za mało niż powinno być. Na szczęście nie musiałem długo czekać na wyjaśnienie.

Drzewo było strzeżone.

Między gałęziami przepleciony był gruby jak moja ręka, mierzący około szesnaście stóp wąż. Miał rybie, połyskujące łuski, które świetnie zlewały się z drzewnym otoczeniem. Pysk miał natomiast wściekle bordowy, wydłużony, i parę kłów wysuniętych jak u wściekłego wilka, ale nie to mnie zainteresowało.
Ten wąż miał skrzydła. Parę brązowych, nietoperzach skrzydeł, długich na trzecią cześć niego samego, skrzętnie złożonych wzdłuż jego korpusu. Końcówka jego ogona, leniwie zwisająca z konara jabłoni, przyozdobiona była czymś na kształt płetwy, prawdopodobnie do zmian kierunku w trakcie lotu.
Kolejny dowód na to, że mój portal jednak zadziałał.

Bestia spokojnie drzemała, ale nawet mimo tego kradzież jabłek z jej drzewa nie należałaby do najrozważniejszych z przedsięwzięć.

Żołądek błagał mnie o litość, skręcał się niemiłosiernie, wywoływał nudności. Ach tam, raz kozie śmierć.

Podszedłem do drzewa tak cicho, jak się tylko da. W moim przypadku wyglądało to naprawdę marnie, ale mogło być gorzej – jakbym się zdecydował na zaklęcie Telekinezy, zwłaszcza w takim stanie, to mógłbym spudłować. Złamać gałąź, szturchnąć węża – coś w ten deseń. Tak to przynajmniej nie obudziłem…
Wąż zmienił swoją pozycję na drzewie. Głowa bezceremonialnie spadła mu z gałęzi. Oczy miał nadal zamknięte, ale zwinął się z powrotem i wygodnie usadowił między gałęziami. Wyciągnął swój rozwidlony język.

Może mnie gad wyczuć.Odruchowo przełknąłem ślinę, ale nie miałem nawet siły na denerwowanie się tym, co się mogło stać za chwilę.

Wąż otworzył leniwie oczy, popatrzył wprost na mnie… i zamknął je z powrotem, beztrosko i spokojnie, nie zwracając na mnie uwagi. Zupełnie jakby mnie tam nie było, jakby jedynym, co zobaczył, to dzika flora tego lasu. Głowa sennie zwisła mu z gałęzi i dyndała przez chwilę. Mało brakowało, a walnąłby nią przypadkiem o pień drzewa.

Nawet nie chciało mi się dziwić tą koleją rzeczy, więc gdy tylko zauważyłem, że jego głowa zaprzestała wykonywania wahadłowych ruchów, zerwałem owoc. Zbyt gwałtownie i energicznie. I to był mój błąd.

Gałąź zachybotała gwałtownie i skrzypnęła, na dobre już wybudzając gada ze spokojnego snu. Ten targnął łbem, otworzył swoje szkliste, złoto-brązowe ślepia i wpatrywał się prosto we mnie. Lub usiłował. Tak by to przynajmniej wyglądało z boku, gdyż tak naprawdę, to on, nie wiedzieć czemu, nie mógł mnie dostrzec. Trud, z jakim usiłował mnie wypatrzyć, był niemal namacalny.
Przemknęło mi przez myśl, że albo on ma naprawdę duże problemy ze wzrokiem, albo ja stałem się w jakiś sposób niewidzialny. Zacząłem się więc powoli wycofywać, korzystając z tej przewagi, ale stało się coś, czego się nie spodziewałem.

Wężowe ślepia rozjarzyły się niemal jak lampy halogenowe. Biło z nich jasne, niebieskawe światło, od którego całe moje ubranie, a przede wszystkim Rękawice, odbijały jaskrawe, migotliwe refleksy. Teraz już nie było sposobu, żebym pozostał przed nim w ukryciu.

Zaczął powoli pełznąć w moją stronę, sycząc gniewnie, ale nie czułem ani zdenerwowania, ani strachu. W swoim umyśle miałem pustkę, ale przypomniałem sobie o owocu, który miałem w ręce. I którego nie miałem zamiaru oddać.

Podniosłem drugą rękę i postawiłem dłoń tuż przed pyskiem zwierzęcia, mówiąc: „Nie mam zamiaru wałczyć.”

Mój głos tylko go rozeźlił, ale nie dziwiłem się mu. Sam się przeraziłem swojego własnego głosu – był okropnie ochrypnięty, suchy i bezbarwny. Ale cóż, ciągnąłem dalej, próbując złagodzić swój głos tak, jak się tylko dało. „Chcę uniknąć walki. Przemyśl to, zanim się zdecydujesz mnie zaatakować. Ja tylko chcę kilka jabłek. I tak nie zjesz wszystkiego sam.”

Czy ja naprawdę się spodziewałem, że ogromny, groźny, skrzydlaty wąż grzecznie się odsunie i pozwoli mi zebrać owoce z drzewa, którego tak pilnował?

Spojrzenie pełne złości i pogardy poprzedziło jego atak. Gad zanurkował w stronę mojego karku, prostując się na kształt żywej włóczni. Jego nos był zakończony twardym, kościstym, żebrowanym szpicem.

Udało mi się pochwycić gada w okolice szyi, ale był zbyt ciężki na moje siły. Zepchnąłem go więc w bok. Ten poddał się mojemu pchnięciu i uderzył mnie ogonem w brzuch. Impet uderzenia zwalił mnie z nóg. Usłyszałem sykliwy śmiech zwierzęcia, które wróciło do swojej poprzedniej pozycji w powietrzu. Ogniki pogardy tańczyły w jego oczach. Powoli podniosłem się z ziemi i skierowałem beznamiętne spojrzenie w stronę skrzydlatego oponenta. Tamten zapikował w dół, celując w moją nogę. Cofnąłem się odruchowo, ale wąż chyba to przewidział.

Pojedyncze machnięcie monstrualnymi skrzydłami i jego głowa już zmieniła się w pocisk, którym miał mnie przygwoździć do pobliskiego drzewa, ale napotkał przeszkodę w postaci mojej żelaznej rękawicy. Zwierzę odbiło się od niej z głośnym chrzęstem, impet jego własnego uderzenia ogłuszył go na krótką chwilę. Wylądował w sporym oddaleniu ode mnie, przycinając pomniejsze krzaki swoim pędem.

Nie mam szans na pokonanie zwierzęcia za pomocą siły. Potrzeba tutaj sposobu…


Uśmiechnąłem się lekko, a Rękawice Mocy na mój krótki impuls myślowy zareagowały krótkim mignięciem. Wąż piął się po drzewie ze zdumiewającą prędkością i odbił się z niego, rozwijając swe skrzydła i mierząc prosto we mnie. Zanim jednak ja zdążyłem wykorzystać swój refleks, wzbił się nade mnie i gwałtownie zahamował. Ogon niesiony pędem zatoczył pełny okrąg i brutalnie uderzył mnie w niczym nie chronione plecy, posyłając mnie na ziemię.

Na szczęście udało mi się podeprzeć rękami, a rękawice przyjęły większość uderzenia na siebie. Obróciłem się na plecy i zobaczyłem gada triumfalnie nurkującego z zamiarem wymierzenia ostatecznego ciosu. Wiedział, że tego ciosu już nie byłem w stanie uniknąć. Wysunięte kły połyskiwały w nikłym świetle.

Teraz albo nigdy.

Ornamenty na moich rękawicach rozbłysnęły w mroku. Chwyciłem węża za szyję i obaliłem na ziemię, korzystając z jego własnej siły. Moje zaklęcie boleśnie rozgrzewało skórę, za którą go trzymałem. Zwierzę się szamotało i syczało wściekle. Było silne. Niemal wyrywało mi się z uścisku, dopóki nie chwyciłem drugą ręką za jego ogon i nie wzmocniłem zaklęcia.

Skóra skwierczała jak boczek na patelni. Dym mieszał się ze swądem pieczonego mięsa.
Zaklęcie osłabiało mnie z każdą sekundą, wywoływało mocne zawroty głowy. Byłem jednak, niestety, zmuszony do tego, aby je ciągle podtrzymywać. Nie mogłem po prostu okazać po sobie tego, że słabnę.

Szesnastostopowy strażnik jabłoni dygotał z piekącego bólu. Już nie wydawał z siebie żadnych dźwięków. Tylko na mnie patrzył. Ze strachem i wstydem.

„Musiałem to zrobić,” rzekłem z niekłamanym żalem, po czym przerwałem zaklęcie i zwolniłem uścisk.

Żadnych reakcji ze strony zwierzęcia. Wciąż było w szoku.

„Nie mam zamiaru pozbawiać cię ani życia, ani jabłonki,” kontynuowałem, zrywając kolejne jabłko. Tamto gdzieś się zgubiło. „Ale pozwól mi zjeść w spokoju.”

Zatopiłem zęby w owocu, wciąż obserwując leżącego węża. Nawet mi go było trochę żal. To chyba był jego pierwszy raz, gdy z kimś przegrał.
Jadłem bez pośpiechu, powoli, wbrew żądaniom mojego żołądka. Wiedziałem, że pośpiech po długich dniach głodówki mógł spowodować nagły zwrot treści żołądkowej, a tego bym przecież nie chciał. Jabłko smakowało jak zwyczajne jabłko. Było lekko kwaskowate i trochę zbyt twarde jak na mój gust, ale żołądek nie wybrzydzał. Sok ciekł mi powoli po policzkach. Nie zwracałem na niego uwagi. To nie był przecież jedyny owoc do mojej dyspozycji.

Zwierzę wróciło do siebie, ale nie używało już skrzydeł. Pełzło powoli w stronę drzewa. Tam, gdzie go wcześniej chwyciłem, skóra była zaczerwieniona i nabrzmiała z gorąca. Łuski były obluzowane i powoli odpadały, ścieląc gęste runo leśne drobnymi, migotliwymi blaszkami.. Gad wspinał się po drzewie, omijając mnie szerokim łukiem, i popatrzył na mnie wymownie.

„Sam chciałeś walki,” powiedziałem do niego, chłodno i spokojnie. „Teraz możesz obwiniać tylko i wyłącznie siebie.”

Wąż wyglądał na zirytowanego. Delikatnie położył się wśród gałęzi, mrużąc oczy z piekącego bólu. Widziałem, że próbuje zasnąć, ale oparzenia po moim zaklęciu wcale mu w tym nie pomagały.

Przewróciłem oczami z lekkim zażenowaniem. W ten oto piękny sposób skazałem skrzydlatego węża na zagładę. Biedak się nie będzie mógł wyspać, więc jego odruchy obronne z czasem staną się zbyt powolne. Cóż, natura zawsze się pozbywała osłabionych osobników… ale wciąż było mi go żal. Nagle poczułem, że powinienem mu pomóc. Że byłem mu winien rekompensatę za to, co mu zrobiłem. Nie po to przecież przeniosłem się w ten inny wymiar, żeby teraz zostawiać za sobą wyłącznie trupy niewinnych stworzeń, które zdecydowały się, w swoim strachu i głupocie, bronić się przede mną poprzez atak.

Odrzuciłem ogryzek od jabłka, chyba czwartego z kolei, i podszedłem do cierpiącego węża. Tamten zareagował gniewnym syknięciem, gdy wyciągnąłem lewą rękę w jego stronę. Drugą delikatnie podtrzymałem głowę, aby nią nie wierzgał.

Obróciłem go, aby odsłonić oparzenia, i przyłożyłem do nich rękę. Gad próbował mnie kąsać, ale z mizernym skutkiem. Jego kły sięgały zaledwie mojej dłoni, zakutej w żelazo. „Tylko spokojnie,” wycedziłem przez zęby.

Ten natomiast, o dziwo, zastosował się do mojej wskazówki. Zamknął oczy i wyciągnął szyję, jakby był już gotowy na najgorsze. Ale jego czas jeszcze nie nadszedł.

Przygotowałem się do rzucenia zaklęcia. Skupiłem się na jego oparzonej skórze. Moje rękawice rozbłysnęły lekkim, chłodnym światłem, i zaczęły wchłaniać ciepło z nabrzmiałych od gorąca, pozbawionych łusek kawałków skóry. Para wodna z powietrza kondensowała się pod moimi palcami i utworzyła niewielką warstwę kryształków lodu, ściśle przylegających do jego skóry.

Wąż zaczął się przyglądać efektom mojej pracy gdy tylko zdjąłem z niego ręce. Popatrzył na kryształki lodu, uformowane na kształt podobny do jego własnych łusek, które ochładzały jego przypieczoną skórę. Sprawdzał ich przyczepność, energicznie wyginając swoje ciało. Lodowe łuski trzymały się sztywno. Potem odwrócił swój łeb w moją stronę. Z jego ślepiów dało się odczytać podziw i brak zrozumienia.

Wątpię, żeby zrozumiał cokolwiek, co do niego mówiłem i co miałbym zamiar mu powiedzieć, więc jego reakcję zbyłem milczeniem. Zerwałem z jabłoni jeszcze kilka owoców i poszedłem dalej, w stronę szumiącej rzeczułki.

Zwierzę odprowadziło mnie wzrokiem. Nie podobało mi się jego spojrzenie.
[…]
Słońce jeszcze nie wychynęło zza horyzontu, aby zaszczycić Equestrię swoją obecnością. Niebo było klarowne i bezchmurne, a głębią barwy dorównywało nieskazitelnie oszlifowanemu szafirowi. Gwiazdy gasły jedna za drugą, aby powoli zrobić miejsce dla bursztynowego globu.
Z biegiem czasu odwieczny cykl Słońca miał prawo się znudzić, lecz bardziej wrażliwe dusze były w stanie znaleźć w każdym z nich coś niezwykłego i urzekającego.
Jednak drzewa zawsze miały taką paskudną tendencję do zasłaniania wszystkiego, a przede wszystkim dwóch rzeczy. Tego, co się znajduje wysoko na niebie, i tego, co może zwiastować niebezpieczeństwo…

Para młodych klaczek obserwowała niecodzienne znalezisko w lesie Everfree… tak po prawdzie, tylko jedna z nich naprawdę je badała. Druga nieustannie kręciła głową, patrząc to na metalowe coś na ziemi, to na swoją towarzyszkę, to na otaczające drzewa, i powoli się oddalała, dygocząc ze zdenerwowania.

Fioletowy jednorożec przewrócił oczami, westchnął przeciągle i podniósł głowę znad znaleziska. „Wiem, że się boisz lasu, Fluttershy, ja też, ale to, co znalazłaś, jest bardzo ważne.”

„Naprawdę tak myślisz?” Żółty pegaz przestał się wycofywać. „Ale Twilight, nie boisz się, że coś nas tutaj… może…”

„No tak, o mały figiel bym zapomniała!” Twilight puknęła się lekko w czoło, po czym wydobyła z juków dwa malutkie, brązowe woreczki. Jeden z nich przewiązała wokół przedniej nogi Fluttershy. „W środku są zioła, które rozpraszają zwierzęta. Jedna ze sztuczek Zecory.”

Żółta klaczka podniosła kopyto i przystawiła sakiewkę do nosa na krótką chwilę. Nie był to najlepszy pomysł. Od razu zakręciło się jej w głowie. Niemal straciła równowagę, ale zawroty ustąpiły z momentem, gdy oddaliła woreczek.
Twilight wróciła do oględzin znaleziska. Metalowa obudowa tego czegoś była solidna, ale udało się jej lekko ją wygiąć za pomocą swojej magii. Dym buchnął ze środka, w momencie wdarł się w jej nozdrza. Łzy nabiegły jej do oczu. Gwałtownie oddaliła się na bezpieczną odległość i zaczęła intensywnie kaszleć, usiłując wywabić drażniący dym z płuc.

„Nic ci nie jest?” Fluttershy zapiszczała cieniutko, z wyraźną troską o przyjaciółkę.

Fioletowa klaczka pokręciła przecząco głową, wciąż kaszląc.

„Dobra,” powiedziała dopiero po chwili. „Czymkolwiek to jest, raczej nie jest w najlepszym stanie.”

„Może… może powinnyśmy już stąd pójść?”

Propozycja pegaza jednak nie spotkała się z reakcją. Gdy tylko dym się rozwiał, Twilight Sparkle podeszła do metalowego przedmiotu i kontynuowała obserwacje. Wystarczyło pojedyncze spojrzenie do środka, aby wiedzieć, że z podobnymi rzeczami miała już do czynienia, chociaż większość tajemnic elektroniki takimi dla niej pozostawały.

Wnętrze tego czegoś można było w zasadzie podzielić na dwa większe sektory. Jeden z nich to była obszerna, zwęglona płytka, z której bezwładnie zwisała plątanina mizernych, cienkich jak włos kikutów kabli, w większości poprzerywanych w różnych punktach. Na samej płytce zaś znajdowało się kilkanaście spieczonych kostek i mniejszych płytek. Gdy Twilight odgarnęła nieco popiołu z płytek, zauważyła metaliczny połysk na większości komponentów.
Drugi sektor natomiast zawierał w sobie kilka elementów, które prawdopodobnie miały już nieco wymyślne kształty jeszcze zanim zostały poddane nadmiernie wysokiej temperaturze. Elementy były przyśrubowane do siebie nawzajem lub do solidnej obudowy. Jednorożec z wszystkich elementów rozpoznał tylko prądnicę – działanie pozostałych fragmentów pozostało niewyjaśnione.

Twilight w końcu podniosła się i oderwała wzrok od urządzenia. „Nie mam zielonego pojęcia, do czego to mogło służyć,” oznajmiła z lekkim rozczarowaniem, po czym westchnęła. „Szkoda, że to jest w takim okropnym stanie… Fluttershy?”

Zerwała się i zaczęła rozglądać wokół siebie. Nigdzie nie mogła znaleźć swojej przyjaciółki. Przepadła jak kamień w wodę. Wokół była tylko dzika flora lasu Everfree. Oraz przejmująca, nienaturalna cisza, nie zmącona przez żaden dźwięk.
Dopóki jeden z krzewów nie kichnął.

Klaczka odwróciła się w stronę dźwięku i zauważyła pokaźny, wysoki na około trzy stopy krzak złotego mirtu. Roślina była szeroka, podobna do wielkiego zielonego kopca, a kwiaty się jeszcze nie pokazały, jako że zima odpuściła zaledwie trzy tygodnie temu. Nie było natomiast normalne, żeby jakikolwiek krzak miał oczy. W tym przypadku - parę wielkich, morskich oczu, które patrzyły prosto na nią.

„Fluttershy!”

Ze złotego mirtu wychynęła głowa przyjaciółki. Jej zazwyczaj schludne i wdzięcznie ułożona różowa grzywa splątała się z młodymi pędami krzewu. „Coś się stało?”

„Co ty niby robisz w tym krzaku?” Z twarzy pytającego można było wyczytać, że Fluttershy wyglądała co najmniej dziwnie.

„Chowam się…” Pegaz wydukał cichutko, ale Twilight niemal od razu kontynuowała swoje wnioski z obserwacji.

„ Maszyna jest kompletnie dezelowana, co mi dodatkowo utrudnia określenie jej sposobu działania.”

„Przykro mi, Twilight… Nie chciałam zawracać ci głowy…”

„Nie jest aż tak źle,” jednorożec znowu przerwał jej w pół słowa. „Cieszę się, że mnie tu przyprowadziłaś.”

Fluttershy już otwierała usta, aby coś powiedzieć, ale poprzednie próby porozumienia się stanowczo ją zniechęciły.

Twilight kontynuowała, wskazując kopytem metalowy przedmiot. Pierwotne rozczarowanie jego stanem szybko ustąpiło miejsca ekscytacji jego niecodziennością. „Ta maszyna wygląda na bardzo ważną nawet w takim stanie. Jestem pewna, że w księgarni coś się znajdzie na jej temat. Tylko, jak myślisz, co powinnyśmy teraz z nią zrobić?”
[…]
„Kogo moje oczy widzą?”

Mimowolnie wyplułem wodę, którą trzymałem w ustach. Głos był lekko skrzekliwy i tak donośny, że miałem wrażenie, jakby ktoś krzyczał tuż nad moim uchem. Rozglądnąłem się wokół, ale nikogo nie zauważyłem.

„Z kim mam przyjemność rozmawiać?” rzuciłem donośnie w powietrze.

W odpowiedzi woda w rzece zaczęła gwałtownie bulgotać i kotłować się. Po krótkiej chwili, wyłoniła się z niej postać. Splunąłem w bok, widząc, z kim miałem do czynienia. Kolejny przedstawiciel rodu wężowatych w tym lesie.

Kreatura mogłaby być nazwana fioletowym wężem rzecznym, gdyby nie miała długich i chudych jak tyczki rąk, i gdyby nie przypominała w takim stopniu gwiazdy showbusinessu. Błyszczące blond włosy, schludnie ufryzowane jak u Elvisa Presleya. Szykowny, długi wąs, zawadiacko zakręcający się w górę na samych koniuszkach. No wypisz wymaluj gwiazda. Jeszcze tylko brakuje garniturku i stylowych okularków przeciwsłonecznych.
Gadzina miała wyczucie smaku, lecz mnie bardziej interesował fakt, że ona była w stanie sprawnie posługiwać się swoim aparatem artykulacyjnym. I na dodatek rozumieliśmy się nawzajem, używaliśmy wspólnego języka.

„Godność pańska?” Zapytałem, teatralnie wymawiając i intonując każdą sylabę. Przyzwyczaiłem się do zwyczajnej, ziemskiej flory i fauny, a takie… cóż, takie anomalie… zdały się lekko mnie irytować.

„Ach, witam pana uprzejmie!” Wąż rzeczny odpowiedział i ukłonił się pompatycznie. „Dziękuję, że raczył pan złożyć mi wizytę. Otóż, pan ma przyjemność rozmawiać z jedynym, niepowtarzalnym w całym lesie Everfree wężem rzecznym!”

Naprawdę, nietrudno o pomyłkę ze słoniem, odezwał się złośliwy głos w mojej głowie.

Czułem, jak krew gotowała mi się w żyłach. Jeśli istniało coś, co było w stanie wyprowadzić mnie z równowagi, to między innymi to mogło być traktowanie mnie jak idiotę.
Na szczęście, swoje i jego, byłem człowiekiem całkiem cierpliwym, chociaż… miałem ogromną ochotę odpłacenia mu podobną monetą.

Kiwnąłem lekko głową w geście powitania i kontynuowałem. „Witam, panie wężu rzeczny. Czy posiada pan jakieś imię, jeśli wolno spytać?”

„Ależ oczywiście, że wolno spytać!” Wąż odpowiedział z dumą i zaprezentował mi swój szlachetny półprofil. Dziwne, że nie wyczuł kpiny w moim głosie. „Są tacy, którzy mnie zwą Steven Magnet, ale pan może do mnie mówić po prostu Steven.”

Przewróciłem oczami, wprost oszołomiony przez niezwykłość tego przywileju, i odburknąłem: „Miło mi, mnie zwą ...”

„Zatem, drogi kolego, co cię tutaj sprowadza?” Gad chyba nie zwracał uwagi na imiona, gdyż momentalnie przerwał mi w połowie zdania i wyciągnął do mnie swoją długą i chudą jak tyczka rękę. Wymieniłem z nim porządny, prawdziwie męski uścisk, a gdy ten mnie puścił, wskazałem na rzekę i odpowiedziałem:

„Woda mnie tutaj sprowadza. Mógłbym się napić w spokoju?”

Steven niemalże się zachłysnął, pospiesznie reagując. „Już – już służę uprzejmemu panu!”

I oddalił się znacznie od brzegu. Zrobił mi miejsce, abym mógł ze spokojem zaczerpnąć wody…

Jednak tym razem instynkt zatriumfował. Gdy tylko zobaczyłem, że się da, to przyparłem głową do tafli rzeki i chciwie chłeptałem życiodajny płyn. Strumienie chłodnego orzeźwienia zaczęły krążyć wewnątrz mojego ciała, dostarczając mu to, czego przez długi czas było pozbawione…

Wziąłbyś się, chłopie, opanował! Skarciłem się w duchu.

Nie bez wysiłku, ale ostatecznie oderwałem usta od wody. Pierwsze pragnienie już na szczęście zostało zaspokojone. Podniosłem się i spytałem węża: „Mógłbyś mi powiedzieć, Steven, gdzie ja jestem?”

„Jak już panu mówiłem, jest pan w lesie Everfree,” padła stanowcza odpowiedź.

„Tak, to już wiem, ale czy jest w okolicy jakieś miasto, wioska, cokolwiek?”

„Tego niestety nie wiem. Nigdy nie opuszczam rzeki, a stąd las zdaje się nie mieć końca.”

Nie kryłem rozczarowania, ale wciąż usiłowałem z niego wyciągnąć jakieś sensowne informacje. „A czy widział pan kogokolwiek, kto nie pochodzi stąd?”

Steven wzruszył ramionami z rezygnacją. „Trudna rada w tej mierze – las jest zbyt zaskakujący nawet dla takiego stałego bywalca jak ja. Ciężko rzec, kto skąd jest.”

No to pięknie. Od niego nic się nie dowiem. Westchnąłem przeciągle i nabrałem wody w dłonie złączone w miskę, gdy nagle usłyszałem huknięcie tuż niedaleko mnie.

„Chociaż czekaj, czekaj!” To był wąż, który teraz, jak na niego spojrzałem, przybrał skupiony wyraz twarzy. „Chyba wiem coś, co cię może zainteresować.”

Podniosłem brew, lekko zainteresowany, ale nie przerywałem spokojnego picia.

„To było około sześć lub siedem miesięcy temu.” Steven kontynuował, patrząc w dal. „Tego samego dnia, kiedy wydarzyły się dwa najbardziej przerażające zdarzenia w moim życiu, jedno gorsze od drugiego: Słońce zniknęło z nieba na dobrych parę godzin i jakaś nieznana siła dokonała zamachu na mój wspaniały wąs!”

Nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się powstrzymać od złośliwego uśmieszku, gdy wspomniał o swoim wąsie. Zamiast tego zachęciłem go gestem ręki, aby mówił dalej.

„To, co się stało, to był istny koszmar!” Steven wygiął się w tył i przyłożył rękę do czoła, dla zwiększenia patetyzmu zdarzenia. „Ale nawet nie wiem, jak to się stało. Byłem wtedy tak, jak teraz, i zajmowałem się swoimi sprawami, gdy tu ni stąd, ni zowąd, tuż tuż obok mnie przemknęła mała, lepka chmura fioletowego dymu i odcięła mi połowę moich ukochanych wąsów!”

Mnie sprawa jego wąsów bynajmniej nie interesowała, ale cierpliwie słuchałem jego historii. Może w końcu od niego dowiem się czegoś konkretnego.

„Czułem się okropnie, bo i tak musiałem wyglądać,” Steven ciągnął, niemal zalewając się łzami. „Kto to tak widział, żebym ja nie miał jednego wąsa? Komu bym się pokazał w takim stanie? Moja reputacja ległaby bezpowrotnie w gruzach!”

„Ubolewam nad tym, co się stało,” odpowiedziałem, aby w końcu przerwać ten jego monolog. „Ale powiedz, co się działo potem.”

Wąż przerwał na chwilę, zanim przeszedł do właściwej części opowiadania. Jego oczy jeszcze przez chwilę szkliły się od łez. „Moje spokojne rozpaczanie nad losem mojego wąsa przerwała szóstka kucyków, które nagle znalazły się przy brzegu. Jeden z nich odciął sobie swój ogon, który potem magicznie przyczepił w miejsce mojego brakującego wąsa...”

Przerwałem mu stanowczym gestem ręki. „Dobra, Steven. Interesująca historia, ale powiedz nieco więcej o samych kucykach.”

Wąż wzruszył ramionami. „Cóż tu dużo mówić, proszę pana? Kuce jak każdy inny. Niewielkie, wysokie tak na oko po pański łokieć. Każdy z nich był różnej maści. Dwa z nich miały skrzydła po bokach, a dwa inne – magiczne rogi na czołach.”

Pytałem Stevena dalej. „A czy ktoś je prowadził, czy też szły same? I dokąd?”

Wąż wyraźnie wyciszył swój głos. „Fioletowy jednorożec prowadził resztę kompanii. I całkiem przypadkiem udało mi się podsłuchać, jak one mówiły coś o…”

„Chce mi pan powiedzieć,” Nie mogłem się powstrzymać, aby znowu mu nie przerwać w pół słowa. „Że kuce porozumiewały się między sobą za pomocą słów?”

Steven cofnął głowę i, zdziwiony moim pytaniem, przybrał minę. Dziwną, niemożliwą do naśladowania. Zupełnie, jakbym zapytał o coś naprawdę głupiego.
Mogłem się spodziewać istnienia większej ilości mówiących zwierząt na tym świecie. Gady w kwestii artykulacji mają tutaj dużo gorzej. Przynajmniej mnie tak uczono... w szkole...

Momentalnie wyjaśniłem, próbując się odkręcić od tej nieco zawstydzającej sytuacji. „Tam, skąd pochodzę, tylko ludzie potrafią się bezproblemowo porozumiewać w ten sposób.”

A sądząc po zmianie wyrazu twarzy węża, wyjaśnienie było wystarczające. „Zatem, jak sądzę, pan jest jednym z tych ludziów? I nie jest pan stąd?”

„Jednym z ludzi, tak. Ale nie pytaj mnie, skąd pochodzę. Długo by o tym mówić. Zatem, o czym mówiły te kuce?”

Steven znacznie przybliżył swój pysk do mnie i mówił dalej. „Kuce mówiły coś o opuszczonym zamku Królewskich Sióstr, i szły w tamtą stronę.”

Wskazał jedną, długą i chudą jak patyk ręką w głąb lasu. Popatrzyłem w tamtą stronę, ale niczego nie zauważyłem w tej tajemniczej mgle, rozciągającej się w przedziwny sposób akurat po tamtej stronie lasu. Nawet jeśli zauważyłbym ten zamek, to na nic nie przydałaby mi się ta informacja. Szukam przecież miasta, a nie zabytków.

„A skąd one szły?” zapytałem ostrożnie, a w odpowiedzi druga ręka wskazała mi inny kierunek. Niemal dokładnie taki, z którego ja przyszedłem do tej rzeki.

Odwróciłem się, wiodąc wzrokiem za jego dłonią. Istotnie, niedaleko stąd była wydeptana, malutka ścieżka, która niewątpliwie mogła prowadzić do miasta pełnego… gadających, latających i magicznych kucyków. Tak czy inaczej, czas naglił. Czekał na mnie agregat do rozmontowania.

„Dzięki, Steven, ale muszę już iść. Obowiązki wzywają. I dzięki za wodę.”

„Nie zostanie pan na…”

Nie słyszałem już, co Steven mówił za mną. Szelest liści i trzask gałęzi wszystko zagłuszył. Szedłem z powrotem tam, gdzie zostawiłem swoją maszynę, ale nie ścieżką, która była tuż obok. Ona mogła mnie zmylić.

Dotarcie do jabłonki nie zajęło mi specjalnie długo czasu. Skrzydlata bestia przepleciona między gałęziami miała zamknięte oczy i oddychała spokojnie. Lodowe łuski już dawno stopniały, ale skóra w tych miejscach już nie była taka nabrzmiała.
Zerwałem kilka jabłek i już miałem iść dalej, gdy nagle zauważyłem oślizgły ogon zwierzęcia oplatający się wokół moich żeber. Bestia nie spała. I bynajmniej nie była zadowolona z mojego przybycia.

Zanim zdołałem zareagować jakimś zaklęciem, gad wzmocnił uścisk. Niemal całe powietrze uszło z moich płuc. Niemiłosierny ból i trzask łamanych żeber zagłuszył wszystkie moje myśli. Desperacko próbowałem zepchnąć gada ze siebie, ale tamten w momencie oplótł się wokół moich rąk i docisnął je bezlitośnie do mojego tułowia.

Monstrualne skrzydła zasłoniły całe pole widoku. Gad już nie syczał - on ryczał prosto na mnie, wprost kipiąc z nienaturalnej wściekłości. Jego oczy natomiast zdradzały mściwą satysfakcję, że tym razem to on miał władzę nad moim losem. Mógł zrobić ze mną niemal cokolwiek.

Wbił swój kościsty szpic w obojczyk. Zastanawiałem się przez moment, czy jest jadowity. Ale tylko przez moment. Gdyż bestia jadu nie potrzebowała. Uderzenie było mocne.

Kości chrupnęły. Trysnęła szkarłatna fontanna. Potem otwarła się druga, po przeciwległej stronie karku. Barki zdawały się płonąć żywym ogniem. Chciałem krzyczeć, ale nie znajdowałem powietrza w płucach.

Strugi gorącej krwi wsiąkały mi w ubranie. Wzrok stawał się niewyraźny. Dziwne, lekko migoczące kształty tańczyły mi przed oczami.

Zaczerpnąłem gwałtownie powietrza, gdy wąż ostatecznie uwolnił mnie ze swojego uścisku. Albo przynajmniej próbowałem. Przejmujący ból rozsadzał moje ramiona, gdy tylko poruszyłem klatką piersiową. Czerwone strumienie ciekły miarowo po ciele, zdobiły szkarłatem moje ręce i moją niebieską szatę.

Nagłe uderzenie wężowego ogona, wymierzone prosto w łopatki, posłało mnie na ziemię. Nie byłem w stanie zareagować. Ręce odmawiały mi posłuszeństwa. Wyrżnąłem żuchwą w kamień, ale nic już nie czułem.

Zobaczyłem aksamitną, perfekcyjną ciemność. Otaczała mnie ze wszystkich stron. Nie słyszałem już niczego. I odpłynąłem w niezwykły sen. Z którego mogłem się już więcej nie obudzić.
[…]
Ciężko było przekonać Fluttershy do tej decyzji, mimo iż Twilight bezustannie na nią naciskała. Pegaz bał się masywnej, kanciastej i topornej konstrukcji machiny, bał się dziwnego, nieznośnego buczenia, które, nie wiedzieć jakim sposobem i od kiedy, wydobywało się a jej wnętrza. Ale cóż, czego się nie robi dla przyjaciół?
Gdyby tylko przeniosły tą maszynę do biblioteki, to jednorożec miałby znacznie ułatwione zadanie. Łatwiej byłoby się zorientować, co do czego służy, jeśliby badany obiekt był blisko odpowiedniego źródła wiedzy, nieprawdaż?
W tym przypadku – do największego składu książek w Ponyville, a w nim – do działu o technologii, w którym każda książka mogła w sobie zawierać nieocenione informacje. Niestety, machina była ciężka, a droga – daleka. Jednak było ich tam dwojga, a i magia mogła się wybitnie przydać.

Kucyki zetknęły się bokami, a Twilight wycelowała swoim rogiem w stronę znaleziska. Tamto zostało zamknięte w przejrzystej, fioletowej bańce, i powoli podniosło się z ziemi. Spokojnie poszybowało w ich stronę, i położyło się im delikatnie na grzbietach, z odpowiednio wyważonym środkiem ciężkości.

Bańka momentalnie zniknęła, a klaczki dosłownie wgniotły się w ziemię pod ciężarem obiektu. Twilight nie sądziła, że on może być aż tak ciężki. A pod takim naporem, żadna z nich nie była w stanie zrobić nawet jednego kroku.

„Miej… dla mnie… litość…” ostatkiem sił wysapała Fluttershy.

Jednorożec posłał machinę z powrotem w powietrze, ale chwilę po tym położył ją obok siebie. Widać było, że manipulowanie przedmiotem o takiej masie nie było łatwe, nawet dla tak utalentowanego maga. „Może i byłabym w stanie nieść tą machinę, ale biblioteka jest po prostu za daleko.”

Pegaz opuścił głowę ze smutkiem i bąknął cichutko. „Wiem, że to dla ciebie ważne, ale… czy my naprawdę musimy to nieść?”

Twilight targnęła głową, jakby się gwałtownie wybudzała ze snu. Popatrzyła na przyjaciółkę, i ni stąd, ni zowąd, zaczęła radośnie skakać wokół niej. „Że też o tym nie pomyślałam!”

Fluttershy popatrzyła na Twilight z ukosa, ale ona przestała skakać równie nagle, jak zaczęła, i zabrała się do tłumaczenia nowego pomysłu. „Nie musimy tego nieść, kiedy przecież można to teleportować!”

Przestąpiła z nogi na nogę, i wbiła oczy w maszynę. Ustawiła się na wprost niej i podkurczyła przednie nogi, aby jeszcze bardziej przybliżyć do niej głowę. Gdy tylko zaczęła uwalniać swoją Moc, pot wystąpił na jej skroniach. Była niezwykle skupiona. Teleportować obiekt to mały pryszcz, gorzej zawsze było z dokładnym określeniem docelowego punktu, razem z minimalizacją szkód. Obudowa może i mogła dużo wytrzymać, ale nie można było tego powiedzieć o wnętrzu, które przecież było już odsłonięte.

Pojawiło się fioletowe światło, naraz wokół jej rogu i jej znaleziska, które powoli rosło w siłę. Blask w pewnym momencie przysłonił machinę, odciął ją z pola widzenia, przeszedł w głęboką magentę, potem w jaskrawy róż, w oślepiającą biel… i zniknął. To samo zresztą machina.

Twilight westchnęła i stwierdziła z zadowoleniem. „Dobra, ten problem mamy już z głowy. To co w takim razie teraz robimy?”

„Chodźmy stąd, póki jeszcze można,” bezgłośnie wyszeptała Fluttershy.

„Co się sta…” Jednorożec nie dokończył pytania. Żółte kopyto bez ostrzeżenia znalazło się w jej ustach, uniemożliwiając dalsze mówienie.

Kucyki umilkły, a odgłosy z głębi lasu stały się dużo bardziej wyraziste. Nerwowy łopot błoniastych skrzydeł. Donośne syczenie, przechodzące niemal w ryk. Taki, od którego ciarki przechodziły po plecach. Potem przerażający chrupot kości. Łomot ciężkiego cielska, brutalnie zwalającego się na ziemię. Las Everfree miał kolejną ofiarę. Wszystkiemu niewątpliwie była winna nieostrożność. Drzewa natomiast, jak to one miały w swoim wrednym zwyczaju, zasłaniały niemal wszystko.

Mieszanka Zecory była wprawdzie jakąś ochroną, ale w tym przypadku – bardzo wątpliwą. Każdy odgłos mógł zdradzić ich obecność.

Fluttershy podniosła uszy i zaczęła nimi zawzięcie strzyc. Już po kilku sekundach wiedziała, skąd dochodził dźwięk. Wskazała kierunek, powoli i dyskretnie, i zaczęła się wycofywać, tak cicho, jak tylko mogła. Twilight natomiast przystąpiła do rzucenia zaklęcia niewidzialności, ale spotkała się ze stanowczą odmową ze strony pegaza. Jedyne więc, co jej zostało, to podążać za jej śladami. Krok za krokiem, kopytko za kopytkiem.
Krew intensywnie szumiała między skrońmi, niemalże rozsadzała głowę. Serce łomotało jak szalone. Czuła strach przed zagrożeniem, które wciąż pozostawało dla niej zagadką. Nie miała pojęcia, jaka bestia czyhała na jej życie. Ponadto uczucie okropnej bezradności potęgowało dosłowne wytrącenie jej z ręki ostatniej deski ratunku – ochronnych czarów i zaklęć. Dlaczego?!... Pozostawała jej tylko nadzieja, że Fluttershy wie, co robi. Wszakże to ona znała się na zwierzętach najlepiej ze wszystkich kucyków, które znała.

Minuty ciągły się niemiłosiernie. Las zdawał się nie mieć końca. Krok za krokiem, kopytko za kopytkiem. Powoli, bezszelestnie, aby nie zwrócić na siebie uwagi. I żadnej magii! Dlaczego?
Serce łomotało jak szalone. Jedyny dźwięk, który słyszała, na szczęście. Jak trzeba było, to umiała się poruszać naprawdę cicho. I tak pozostało, dopóki nie doszła do granicy lasu.

Spokojna, trawiasta równina powitała je promieniami złocistego globu, wcześniej rozproszonymi i zasłoniętymi przez szmaragdowe liście. Melodyjny świergot ptaków stał się nagle słyszalny i wyraźny, zupełnie jakby las tworzył tajemną barierę odgradzającą ją od zewnętrznego świata. Everfree nie było naturalnym miejscem, a to zjawisko mogło każdemu posłużyć jako dowód.

Fluttershy i Twilight Sparkle spojrzały na siebie i odetchnęły z ulgą. Były już bezpieczne. Żaden leśny drapieżnik nigdy się nie zbliżył do granicy lasu, a tym bardziej zapuścił się w pobliże Ponyville.

Fioletowy jednorożec pierwszy przerwał ciszę, niepewnie podejmując rozmowę. „Wiesz, co to była za bestia?”

„Mam przeczucie,” Pegaz odpowiedział cicho. „ Ale nie jestem pewna. Wszystkie wężowate nieme wydają z siebie podobne odgłosy. Ten był głośny, a więc musiał być duży. I miał skrzydła. Chyba wampirzak beznogi albo amfipterus, sądząc po łowieckich metodach, chociaż…”

Twilight podniosła głowę, popatrzyła na pegaza z podziwem. „Nie wiedziałam, że się aż tak dobrze znasz na zwierzętach!”

Fluttershy oblał delikatny rumieniec. Uśmiechnęła się lekko, spuściła wzrok na ziemię. Nie podzieliła się bardziej swoją wiedzą. Dopiero na drodze do biblioteki Twilight pociągnęła ją nieco za język. „Czemu nie chciałaś, abym używała zaklęć?”

„Magia jest nieco za głośna, a migotanie mogłoby zwrócić na nas uwagę złych stworzeń. Węże są bardzo wyczulone na ruch.”

Jednorożec stąpnął lekko. „Ale chciałam zrobić nas niewidzialnymi!”

„Jakulus atakuje z powietrza jak tylko coś zobaczy, a szybki jest niemal jak błyskawica. Żmijoliszek natomiast jest odporny na magiczne efekty. Zaklęcie by nas ujawniło, zamiast ukryć. Nie wiedziałam, co tam było, więc chciałam nas ochronić przed każdą możliwością.”

„A tamte dwa, o których wcześniej wspominałaś?”

Fluttershy przełknęła nerwowo ślinę. „To są naprawdę wredne i groźne bestie, zwłaszcza amfipterus. Okropnie agresywny i drażliwy na punkcie swojego terytorium. Jest ciężki i powolny, ale jak kogoś zobaczy, to będzie go ścigał przez calutki las. Ma wielką paszczę a w niej rzędy kłów ostrych jak brzytwy.” Urwała na chwilę, odetchnęła przeciągle. „Wampirzak beznogi jest bardziej opanowany i dużo mniej brutalny. Nie atakuje bez potrzeby, ale potrafi hipnotyzować. Coś na kształt mojego Spojrzenia. Popatrz, już jesteśmy na miejscu.”

Zatrzymały się. Dokładnie przed nimi stał wielki, rozłożysty dąb. Ewentualnie coś, co nieznajomy mógłby uznać za typowy dąb. Bo ten akurat okaz miał kilka zasadniczych różnic od typowego drzewka z lasku.

Można było wejść do środka przez szerokie, drewniane drzwi, osłonięte od góry daszkiem z mchu. Z grubych, pokaźnych sęków o promieniu co najmniej trzech kopyt[1] wyzierały zgrabne okiennice, a tych było kilkanaście, również osłoniętych schludnym, mchowym daszkiem. Obok jednej z nich była przytwierdzona mała, zabytkowa latarenka. Na wyższych, cieńszych gałęziach zaś były zabudowane solidne, jesionowe balkony, ze zręcznie wykonanymi balustradami. I ostatecznie, obok drzwi stała tabliczka z napisem „Biblioteka Ponyville”.

Twilight podeszła do drzwi, ale one bez jej ingerencji otwarły się z hukiem. Ktoś z jego wnętrza widocznie uprzedził jej zamiar. Ten ktoś wcale nie był kucykiem. Był młodym smokiem.

Mierzył nieco ponad pięć kopyt wysokości, stał na tylnych nogach. Przednie miał zakończone pięcioma szponami, dużo bardziej zręcznymi niż kopyta. Jego skóra była pokryta łuskami o ametystowej barwie, za wyjątkiem wąskiego pasa od brody wzdłuż jego brzucha, który kończył się na spodniej części jego krótkiego, zakończonego strzałką ogona, gdzie skóra prezentowała barwę seledynową. Zielony odcień posiadały również jego oczy, uszy i pokaźne kolce biegnące od czubka głowy wzdłuż jego kręgosłupa.
Ów młody smok właśnie stał w drzwiach do biblioteki, z rękami zaplecionymi jedna za drugą. Miał przymrużone oczy, wpatrywał się we fioletowego jednorożna z lekkim zażenowaniem. „Na co ci, Twilight, ten stary złom?”

„To nie jest stary złom, Spike!” Jednorożec podniósł nieco głos. ”To jest tajemnicza maszyna, wytwór technologii! Prawdopodobnie jedyny okaz na całym tym terenie, a być może… na brodę Starswirla…”

Twilight urwała, gdy Spike odsunął się od drzwi i odsłonił wnętrze biblioteki. Nie spodziewała się tego widoku. Centralnie w środku głównego pokoju było coś na kształt krateru. Panele o barwie palonej sieny, niegdyś solidne i wyglancowane tak, że połyskiwały niemal jak powierzchnia stawu, były wokół niego powyłamywane i pokracznie powyginane, przypominały igły na grzbiecie jeżozwierza lub paszczę mitycznego Lewiatana. A najzabawniejsze było to, że ów jedyny w całej okolicy wytwór technologii, który stał wewnątrz tego krateru, nie miał na swojej obudowie ani jednego draśnięcia.

Trzeba było go, niestety, stamtąd wyciągnąć i wysprzątać podłogę ze szczątków paneli. Tyle że nikt się specjalnie nie kwapił do tej roboty.
[…]
Otwarłem oczy. Widok mnie nieco zadziwił.

Noc. Była wietrzna, tajemnicza i jasna niemal jak w brzasku wczesnego poranka lub tuż po zachodzie słońca. Stałem na trawiastej polanie. Byłem sam. Przyglądałem się lasowi, co rozciągał się daleko przed moimi oczami. Nieprzebrane morze liści przybierało barwę cienistej chryzokoli. Jego spokojny i melodyjny szum brzmiał niemal jak błoga kołysanka dla moich uszu.
Sam las wydawał się wprost tętnić życiem, nawet pomimo tego, że nie widziałem w nim ani jednego zwierzęcia, ani jednej żywej istoty. Widocznie wszystko było już dawno pogrążone w błogim, głębokim śnie. Ja natomiast po prostu nie byłem w stanie zasnąć. Czułem dziwny niepokój, który nie pozwalał mi na chwile wytchnienia. Musiałem czuwać, gdyż czekałem na kogoś. Nie wiedziałem nawet, na kogo…
Za sobą miałem podnóże wysokiej, skalistej góry. Po mojej prawicy zaś było jezioro, rozległe i głębokie, o wodzie tak czystej i klarownej, jak jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem. Ale nie znałem tego miejsca.
W powietrzu unosił się zapach różnorakich kwiatów, ziół i owoców, głównie jabłek, który mile łechtał moje nozdrza. Ożywczy podmuch chłodnego wiatru mierzwił mi włosy i trzepotał moim ubraniem. Nie było mi ani za zimno, ani za ciepło.

Dopóki nieba nie przeszyła biała błyskawica, a na ziemię nie spadły krople deszczu. Grom dobiegł moich uszu dopiero po kilku sekundach, ale od niego zdawała się trząść cała ziemia. Ja natomiast nie zwróciłem nawet na niego uwagi. Bardziej mnie interesowała moja odzież, która w ciągu kilkunastu sekund już zdążyła przemoknąć.

Odwróciłem głowę w stronę góry i zobaczyłem jaskinię. Była szeroka i, co najważniejsze, pusta. Chciałem tam pójść, ale moje nogi stały się nienaturalnie ciężkie i sztywne, jakby były w całości odlane z ołowiu. Poruszenie nimi wykraczało poza moje możliwości. Nie mogłem nawet usiąść na trawie i odpocząć. Stałem w rzęsistym deszczu, czekając na kogoś, ale nawet nie wiedziałem, na kogo. Dopóki nie usłyszałem głosu.

„Witaj, nieznajomy.”

Kobiecy szept, senny i melodyjny jak sztabki ksylofonu, dochodził dosłownie zewsząd. Zdawał się być jednym z wiatrem, który targał moim zmokniętym do suchej nitki ubraniem.

„Przebywasz właśnie w moim królestwie,” kontynuował kobiecy głos. „Pozwól, że się przedstawię. Jestem…”

„Czy to na ciebie czekam?” instynktownie wtrąciłem się w pół zdania wszechobecnego głosu. „Mogłaby się pani łaskawie pokazać, jeśli można prosić?”

„Wszystko w swoim czasie,” głos odparł z lekkim rozbawieniem. „Poczekaj tutaj jeszcze chwilę. I nigdzie nie odchodź!” dodał, chichocząc kpiarsko.

„Jakbym jeszcze mógł,” odburknąłem z irytacją, ale nie usłyszałem odpowiedzi.

Denerwujący chichot dało się jeszcze słyszeć przez zadziwiająco długą chwilę. Kiedy zaś on ostatecznie przebrzmiał, ucichł również wiatr. Deszcz natomiast nie przerywał swojego natrętnego bębnienia o wszystko, co mój wzrok był w stanie ogarnąć, nie wyłączając mnie samego. Był stanowczo za zimny, i wciąż wsiąkał w moje ubranie, które niemiłosiernie kleiło się do ciała.

Popatrzyłem w górę i uznałem, że pogoda zwyczajnie się na mnie uwzięła. Niebo było przysłonięte atramentowymi chmurami, które kłębiły się centralnie nade mną i wirowały złowieszczo niczym stado dzikich kruków. Opad utworzył istną ścianę wody. Raz po raz w oddali trzaskały białe błyskawice, a na dźwięk gromu moje ciało dostawało dreszczy.
Same błyskawice nie robiły na mnie specjalnego wrażenia. Bałem się tylko używać zaklęć przy tej pogodzie. Moje Rękawice były przecież swojego rodzaju maszyną i mogłyby przyciągnąć do siebie wyładowania atmosferyczne. Jedyne zatem, co mi zostało, to czekać, jak zalecił tajemniczy głos.
I czekałem. Wtem nagle las zaszumiał przeraźliwie, wiatr pojawił się ponownie. Gwizdnął lodowato, przejmująco, potężnie. Oderwał sporą ilość gruzu i kamieni od skalistych pagórków niedaleko mnie. Nieustannie zmieniał kierunek, krążył wokół mnie coraz szybciej i szybciej, aż w końcu utworzył cyklon, który porywał ze sobą ziemię i luźne kamienie. Usiłował również porwać mnie do środka, ale bezskutecznie. Nawet nie musiałem zapierać się nogami.

Gałęzie tętniącego nieobecnym życiem lasu gięły się pod naporem wichru. Ich chryzokolitowa szata darła się w strzępy, rozdzierana lodowatymi szponami. Wizg cyklonu, powiększającego się z każdą sekundą, mieszał się z niemal rytmicznym trzaskiem błyskawic, rozbrzmiewających echem wśród wysokich wzgórz.
Jeden z piorunów uderzył centralnie w szalejący wir, wciąż próbujący bezskutecznie mnie wciągnąć do środka. Cześć liści przez niego przechwyconych zajęło się jasnym, złoto-rudym ogniem, który, zamiast szybko zgasnąć, szybko się rozprzestrzenił. Już po kilku sekundach czerwono-złota spirala szalejących żywiołów, która, jak na moje oko powinna już dawno zgasnąć, tańczyła przed moimi oczami jak wirujący derwisz, pełna okazałości, patetyzmu i niszczycielskiej mocy.

Tego już za wiele, pomyślałem, kipiąc ze złości. Jeszcze byłem skłonny uwierzyć w głosy bezpostaciowych istot, w bezpodstawnie nieruchomiejące kończyny, w złośliwość natury, która się zwyczajnie na mnie uwzięła, ale żeby zwykły ogień nie gasł ani od pędu wiatru, ani od deszczu, zwłaszcza takiego, jak ten!

Natomiast kolejny widok, który ukazał się potem przede mną, odpowiedział mi na pytanie sprzed kilkunastu minut. Dlaczego nie mogłem zasnąć?
Bo widocznie już spałem! Nawet moja wybujała niekiedy wyobraźnia nie powołałaby do życia istoty, w którą właśnie przemienił się szalejący, nienaturalny wicher.

Istota do złudzenia przypominała zwyczajnego, ziemskiego konia, lecz stwierdzenie o różnicach anatomicznych, że były niezwykle rażące, nawet w połowie nie oddawałoby faktycznego stanu. Głowa, ozdobiona długim na dwie i pół stopy rogiem, bardziej zaokrąglona i o dużo bardziej inteligentnym wyrazie twarzy niż u zwyczajnych, ziemskich koni, oraz szerokie nogi z solidnymi, stabilnymi i całkiem okrągłymi kopytami, sprawiały wrażenie wykutych z bazaltu, łącznie z wszystkimi potrzebnymi stawami. Jej tors, jej smukła, długa, niemal łabędzia szyja oraz ogromne, majestatyczne skrzydła miały w mroku barwę lapis lazuli. Emanowały chłodem, były przejrzyste i połyskiwały w nikłym świetle. Na bokach było widać tajemniczy symbol, który i tak był zasłonięty przez skrzydła, natrętnie puszczające zajączki niemal prosto w moje oczy.
Blask natomiast pochodził od ognia, który otaczał jej nogi tak, jak bluszcz otacza pień dębu. Jej oczy były jak dwa płonące ogarki, przeszywały mnie wzrokiem niczym dwa sztylety. Niewiele było rzeczy, które mogłyby napawać mnie czystym strachem, ale hipnotyzujące spojrzenie antracytowych źrenic, zatopionych w ognistych gałkach ocznych, sprawiało, że czułem się co najmniej nieswojo.
Jej grzywa natomiast, wielka jak ona sama, i jej długi na dziewięć piędzi ogon, falowały spokojnie, jakby żyły własnym życiem. Niewielkie punkciki szarego pigmentu wędrowały wzdłuż jej bladych i cienkich jak pajęczyna włosów. Sprawiało to wrażenie, jakby wewnątrz nich była zamknięta esencja piaskowej burzy. Raz po raz między nimi przeskakiwała niewielka iskra, tańcząca jak świetliki czerwcową porą o zmroku.

Istota przemówiła głosem sennym i melodyjnym jak blaszki ksylofonu.

„Nie no, jaki ty jesteś nudny!”

Zamrugałem ze zdziwieniem kilka razy, zastanawiają się, o co mogło jej chodzić.

Podniosła głos. „Nie podobało ci się moje dramatyczne przybycie? Liczyłam co najmniej na twoje przerażenie, nieznajomy!”

„Deszczyk był raczej denerwujący,” odparłem spokojnie. „A błyskawice zawsze uderzają w wyżej położone punkty. Powinnaś nad tym popracować, senna zjawo.”

Istota prychnęła w odpowiedzi. „Gratuluję domyślności.”

„Poza tym, czemu tak bardzo się mną interesujesz?”

Istota podniosła głowę, jej płomienne oczy rozgorzały jeszcze bardziej. Szeroka, długa iskra przeskoczyła między jej włosami.

„Być może dlatego, że dawno nie widziałam przedstawicieli twojego gatunku, oraz dlatego, że magia żywiołów, którą ty bezczelnie kaleczysz swoimi mizernymi karykaturami zaklęć, woła do mnie o pomstę. Ale to nie jest twoja wina,” dodała pospiesznie, widząc, jak moje pięści bezwiednie się zaciskały. „Po prostu żaden z ludzi, których miałam okazję zobaczyć w swoim długim życiu, nie wykazywał nawet twojej odrobiny magicznych zdolności.”

Umilkła na chwilę. Jej szara grzywa szemrała spokojnie, ale rozpraszająco. Nawet nie zauważyłem, jak ciemne chmury zniknęły z bezgwiezdnego, kobaltowego nieboskłonu.

„Zanim mi przerwałeś, chciałam się kulturalnie przedstawić. Jestem Gaja, patronka Żywiołów i Dzikiej Równowagi. Las Everfree, w którym miałeś dzisiaj okazję przebywać, jest moim żywym pomnikiem. Mam do ciebie natomiast kilka ważnych pytań.”

Las Everfree? Nie wiem czemu, ale nie mogłem sobie tego miejsca przypomnieć. Sięgając pamięcią w przeszłość, widziałem tylko mlecznobiałą mgłę, gęstą dosłownie jak kisiel.

Płonące ogarki oczu przewiercały mnie na wylot. „Nawet mi nie mów, że niczego nie pamiętasz!” Zakrzyknęła ze zgrozą w głosie, wyczytawszy nienaturalne zdziwienie z mojej twarzy. „Poczekaj chwilę, popatrzę, co się z tobą mogło stać.”

Gaja podniosła swoją bazaltową głowę, a oczy uciekły jej w głąb czaszki. Smukły, kamienny róg zamigotał lekkim, lazurowym światłe, a z jego czubka posypało się kilka malutkich iskier. Ja natomiast uważnie przyglądałem się swojemu ciału. Patronka Żywiołów mogła równie dobrze blefować, gdyż na pierwszy rzut oka jedynym, co mogło być nie tak, to moje nogi, nieruchome i ciężkie jak u spiżowego posągu. Na drugi rzut oka zresztą też. Ale z drugiej strony moje nogi nie miały nic do czynienia z moją pamięcią, a werdykt Gai mógł być całkiem wiarygodny.
W końcu niebieski blask z jej magicznego rogu zniknął, a jej oczy wróciły do normalnego stanu. Westchnęła przeciągle i rzekła do mnie:

„Magiczna sonda to bardzo przydatna rzecz… Ale czy aby na pewno chcesz wiedzieć, co jest nie tak?”

Oblał mnie zimny pot. „To jest aż tak źle?” zapytałem, wytrzeszczając na nią oczy.

W odpowiedzi jej twarz wykrzywiła się w okrutnym niemal uśmiechu. Obnażyła kryształowe zęby, zdradzając złośliwą satysfakcję. Płomienie wokół jej nóg buchnęła z nową siłą. Krzyknęła, ledwo powstrzymując się od śmiechu:
„Jednak się boisz!”


________________________________________

[1] Kopyto – miara długości używana w Equestrii i Północnych Republikach, odpowiada około 5,6 calom (14,224 cm)
Ostatnio zmieniony pn 30 lip 2012, 21:14 przez Rethagos, łącznie zmieniany 1 raz.

2
Rethagos pisze:Należał się jej szacunek nawet pomimo Jej mrocznej przeszłości, i Jej tysiącletnim wygnaniu na odległy Księżyc.
pomimo jej tysiącletniemu wygnaniu (chociaż sama konstrukcja w ogóle brzmi średnio)
Rethagos pisze:Wszędzie jednak tam, gdzie panuje idealna atmosfera, musi się znaleźć czarna owca.
Atmosfera i czarna owca? Nie, nie zgrane to... A logika samej myśli też wątpliwa.
Rethagos pisze:Jedna, pojedyncza istota, która bezczelnie pozbawia niezwykłe chwile całego jej splendoru.
Jak "jedna", to wiadomo, że nie "podwójna", nie rozpychaj niepotrzebnymi wyrazami.
i jeżeli pozbawia niezwykłe chwile czegoś, to całego ich splendoru.
Znów gramatyka, to źle wróży.
Rethagos pisze:Światłość ogromnego, bladożółtego Księżyca w całej swej kulistości i okazałości, oraz migotanie niezliczonych gwiazd tańczących od milleniów po nieboskłonie, zostały przytłumione przez blask z głębi lasu. Jego jasność mogłaby bez wątpienia konkurować z jasnością samego Słońca, ale zniknął równie nagle, jak się pojawił, i trwał nie dłużej niż sekundę.
światłość w swej kulistości? Księżyc w swej kulistości? Rany... Nie czujesz, że to brzmi z lekka groteskowo?
W ogóle wpadłeś w tym akapicie w taki patos, że ciężko to traktować poważnie.
Rethagos pisze: Dzika przyroda nie jest skłonna poświecić swojego życia dla jednego drapieżnika.
Zdanie - wydmuszka... Drapieżnik to też raczej dzika przyroda... Do tego dlaczego fakt, że mantikora nie ma już swojej zdobyczy oznacza, że dzika przyroda nie chciała się poświęcać?
Rethagos pisze:Dzika przyroda nie jest skłonna poświecić swojego życia dla jednego drapieżnika.
Jej współplemieniec pognał przed siebie,
Błąd podmiotu domyślnego. Z tych zdań wynika, że to współplemieniec dzikiej przyrody...
Rethagos pisze:Ciche, gardłowe ale pojedyncze ryknięcia mantikory odstraszającej głodnych pobratymców od jej zdobyczy.
Dlaczego "ale"? Gdzie tu jakieś przeciwstawienie? (już pomijając kwestię interpunkcji)
Rethagos pisze:Trzask łamanych gałęzi, szczęk stali, łomot drzew potraktowanych dziwnym czymś w kształcie migoczącego sześcianu, połyskującego metalicznie w świetle gwiazd – to wszystko niemal równocześnie.
Jeżeli nie umiesz czegoś opisać, to się porządnie zastanów, czy warto to wplatać. Jak Ty nie umiesz oddać słowami swojej wizji, to co ja mam zrozumieć pod hasłem "połyskujące dziwne coś"?
Rethagos pisze:Noc nie musiała długo czekać na ciszę, ale bynajmniej nie było jej jeszcze dane delektować się mistycznym splendorem.
Znów patos wpadający w groteskę. Noc delektująca się ciszą, która jest mistycznym splendorem? Rany... Przesada straszna z tego ciągnie.
Rethagos pisze:które z biegiem czasu stłumiło dźwięk szemrzących liści.
na pewno stłumiło? A nie raczej zagłuszyło? Te liście nagle przestały szumieć, bo dziwne coś wydaje dziwny dźwięk?
Rethagos pisze:Jednak nieszczęścia chodzą parami:
A przed chwilą narrator mi wmawiał, ze w takiej atmosferze musi być jedna, pojedyncza czarna owca... Jak już rzucasz takimi myślami, to zadbaj o to, żeby wszystko razem spójne było.
Rethagos pisze:Z ogniska blasku sprzed kilku minut, z pokaźnego, niegroźnego aczkolwiek niepokojącego obiektu, którego obudowa połyskiwała metalicznie w świetle gwiazd, dochodziło dziwne buczenie, które z biegiem czasu stłumiło dźwięk szemrzących liści.
Obiekt uniósł się w powietrzu i utworzył w nim tajemniczą, szeroką, postrzępioną szramę, z którego biło światło. Nie tak mocne jak poprzednio, ale wystarczające, aby oświetlić istotę stojącą niedaleko niego.
Kilka rzeczy:
1. morze przymiotników, które mi niczego nie mówią. "coś niegroźnego [ale skąd to wiemy?], ale wzbudzającego niepokój [ale czyj? i dlaczego? dla mnie na razie jest "dziwnym czymś"] w obudowie" - no i co? Kupa słów bez większego sensu.
2. powtórzenia [pogrubione]
3. Wmawiasz mi tajemniczość itd., a ja tego nie czuję. Czuję, że narrator nie umie się wysłowić i przez to ja w ogóle niczego nie widzę... A to sprawia, że za cholerę nie czuję nastroju, tej "dziwności" itd.
Rethagos pisze:Ni stąd, ni zowąd, wyciągnął ręce, zakute w żelazne, przedziwnie ornamentowane rękawice, przesadnie powiększające jego dłonie.
Co Ty masz z tą dziwnością? Opisz mi to?! Określenie "coś było dziwne" jest kompletnie nieplastyczne. Wyobraź to sobie i chociaż zasygnalizuj, jak to wygląda. Dziwne to mogą być rękawice grawerowane w latające krowy, ale chyba nie o to Ci chodziło?
Rethagos pisze: Znaki zamrugały kilka razy, i wtem z rękawic posypały się dziesiątki – nie, setki – iskier, wdzięcznie szybujących w stronę dziwnej maszyny. Rozgrzana stal spotęgowała jasność w środku lasu.
Czego stal znowu się rozgrzała? Rękawic, czy obiektu [który nawiasem mówiąc nagle stał się maszyną, a ja nadal nie wiem, jak wygląda].
Rethagos pisze:Człowiek miał już zapewnione bezpieczeństwo ze strony drapieżników. Przynajmniej na te kilkanaście minut. Taka ilość światła wcale nie była zachęcająca dla ewentualnych napastników, zwłaszcza dla istot przyzwyczajonych do mroku, i skutecznie odstraszyła wszelkie zwierzęta z okolicy.
Strasznie rozwlekasz prostą myśl. Trzy zdania, zeby stwierdzić, że silne światło odstrasza zwierzęta... Trochę za dużo.
I cóż... Całość brzmi, jakby celem gościa było odstraszenie zwierząt... A to już zupełnie psuje jakiekolwiek napięcie w tym fragmencie. Ja się domyślam, że nie o to chodzi, ale musisz uważać, jak dawkujesz informacje, na co zwracasz uwagę czytelnika w pierwszej kolejności itd.
Rethagos pisze:Pył, który się uniósł pod wpływem uderzenia, zdołał przykryć i ugasić niewielki ogień wewnątrz niej, ale ona już była zdecydowanie nie do użytku.
Niepotrzebnie rozdymasz zdanie oczywistością. Mówisz mi wcześniej, że coś się spaliło, ba!, zwęgliło... Więc gdyby dalej miało działać, warto by było to zaznaczyć, w przeciwnym przypadku nie.

Dojechałam do pierwszych trzech kropeczek w nawiasie... Zajrzę tu jeszcze, chociażby z ciekawości, o co tam z tymi kucykami chodzi i żeby sprawdzić, czy akcja doda Twojemu pióru trochę lekkości. Ale na razie pas.

Czyta się to ciężko. Popełniasz dużo błędów, do tego niestety kreujesz bardzo nieplastyczne opisy. Wszystko jest niespójne, poprzetykane nic nieznaczącymi wstawkami. Nie koncentrujesz się na tym, co naprawdę ważne, przez co czytelnik zwyczajnie się gubi.
Dobrze by było, gdybyś sobie na spokojnie planował, co w danej scenie, opisie tak naprawdę chcesz pokazać. Bo mam wrażenie, że te najważniejsze rzeczy zostają w Twojej wyobraźni, a na papierze pozostaje tylko tło z "dziwnymi" wstawkami.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”