Temat ten jest miejscem, w którym na słowa zmierzą się Addy i Lan. Każdy zarejestrowany użytkownik może przyznać punkty jednemu z nich, według podanego schematu:
Pomysł – max 20 punktów. (ogólny pomysł na rozwinięcie tematu, opisanie świata itd.)
Styl - max 20 punktów. (nie trzeba tłumaczyć)
Realizacja tematu - max 10 punktów. (też nie trzeba)
Schematyczność - max 10 punktów. (im więcej punktów, tym mniejsze chodzenie utartymi ścieżkami)
Błędy – max 20 punktów. (ort, gram, styl oraz językowe – im więcej punktów, tym mniej błędów)
Ogólnie - max 20 punktów. (wrażenia ogólne, przesłanie, wartości itd. Itp.)
Ocena końcowa (punkty razem): 100 (podliczone punkty)
Tematyka pracy widnieje w tytule.
TEKST PIERWSZY
O skazańca ucieczce...
- … dlatego, na mocy prawa, danego mi przez Naczelnego Wodza, jako główny prokurator miasta Lil, ogłaszam wyrok… - w tym momencie mówiącemu przerwały głośne krzyki protestu, po chwili stłumione przez strażników - … za działania przeciwko Naczelnemu, uprowadzenie jego statku, świętokradztwa, morderstwa i wiele innych, mniej ważnych, skazuję cię na śmierć przez powieszenie. Egzekucja odbędzie się za tydzień, tuż po wyjeździe Naczelnego Wodza. Chwała jego imieniu! – Głos tłustego prokuratora szybko umilkł, gdy nikt nie podchwycił jego okrzyku. Małymi, świńskimi oczkami wpatrywał się w stojącego bez ruchu, z dumnie uniesionym czołem skazańca. Wydawało się, że ci dwaj mężczyźni, tak inni od siebie – nie zważając na dzielącą ich odległość i dość nietypową sytuację – rzucą się na siebie. Mimo wszystko nic się nie stało, tylko prokurator odwrócił wzrok.
- Wyprowadzić go! – krzyknął i zszedł z podwyższenia wśród ogólnego pomruku niezadowolenia.
Tego dnia słońce zachodziło krwawo – jakby zwiastując zbliżającą się egzekucję. Po niecałej godzinie wszyscy mieszkańcy rozeszli się do swoich domów, aby ukryć się przed strażnikami. Na placu nie było już nikogo. No… prawie nikogo. Bowiem w cieniu jednego z drzew stał czarnoskóry mężczyzna co chwila unoszący do ust kufel.
Na jego ustach błądził cień uśmiechu – nie był to jednak objaw radości i nie dodawał poważnej twarzy uroku. Wręcz przeciwnie – sprawiał, że nabierała demonicznych rysów i przerażającego wyrazu.
Jednak w tej chwili nikomu nie przeszkadzał jego wygląd. Stał cicho, wpatrując się w zapadającą noc. Słuchał, jak zamykają się kolejne okiennice w oknach, i czekał. Musiał czekać.
*
Loch był ciemny i zimny. Gdzieś nad nim słychać było czyjeś kroki, a rytmiczne kapanie doprowadzało go do szału. Jedynym pocieszeniem było to, że nie spędzi tu dużo czasu. Tydzień, to nic w porównaniu z tym, co mogli wymyślić. Mimo to zdawał sobie sprawę, że prokurator, który dybał na niego dziesięć lat, nie pozwoli, by ostatni tydzień jego życia był spokojny. Nie, na pewno zmieni ten czas w piekło.
Mężczyzna uśmiechnął się pod nosem i – choć niektórym może się to wydać dziwne – zaczął nucić starą, tawernianą piosenkę. Nie martwił się. śmierć nie jest straszna – jest piękna i był z nią pogodzony. Ból, a co to jest ból? Wszystko da się przeżyć z godnością – przykładem jest jego życie.
Zamknął oczy przypominając sobie kolejne etapy egzystencji, w trakcie których poznał i stracił wiele bliskich osób. Powoli jego umysł został opanowany przez wspomnienia.
Całe życie walczył. Nie miał wyboru. Okupowany kraj nie był bezpiecznym miejscem, a gdy zaborcy dowiedzieli się, że należy do Stowarzyszenia Białej Róży, zamordowali jego rodzinę. Nikt nie przeżył…
To był trudny okres. Pamiętał chwilę, w której wrócił do domu. Pierwszą oznaką były drzwi – już wtedy powinien poznać. Nie były zamknięte, a jedynie przymknięte. Gdyby nie to, iż był to jego dom, nigdy by tam nie wszedł. Był doświadczonym szpiegiem, wiedział, co to oznacza, ale strach o rodzinę był większy. Rodzina była jego całym życiem. Z dziwnym spokojem – tak różnym od lęku, który czuł w sercu – otworzył drzwi i zrobił pierwszy krok. Jego wzrok omiótł wnętrze domu, a on nie mógł już utrzymać kamiennej maski na twarzy. Krew. ścieżka krwi, jakby ktoś ciągnął konającą osobę po ziemi. Serce podskoczyło mu do gardła. Wbiegł do sypialni. Jego żona leżała naga na łóżku. Miała poderżnięte gardło. Patrzył na nią chwilę, mając nadzieję, że się obudzi. Na siłę powstrzymywał łzy. Byli ze sobą tak krótko, niecały rok… jak wiele stracili…?
Wiedziony niejasnym uczuciem, odszedł od łóżka żony i przeszedł do sypialni rodziców. Dwoje ludzi w kwiecie wieku leżało na ziemi w dwóch wielkich kałużach krwi. A jego syn – mający zaledwie dwa miesiące – obok nich. Wyszedł na korytarz, gdzie uderzył go nagle zapach cygar. Nie myśląc nawet o tym, co robi, wszedł do salonu. Na kanapie, jak gdyby nigdy nic, siedział zastępca prokuratora. Jego usta wykrzywione były w głupim uśmiechu, a świńskie oczka skierowane były wprost na niego.
- Witaj Mergonie, a więc jesteś członkiem stronnictwa, zwolennikiem króla, tak? Zdrajca! – wstał niespodziewanie. – Twoja głupota zabiła tych ludzi, nie ja! – krzyczał – Zabiły ich twoje poglądy!
Dwóch ludzi złapało go od tyłu – poczuł jeszcze tylko silny cios w głowę i osunął się w ciemność.
Nie wiedział, co było później. Obudził się w lochu, zeznawał – przyznając się do działalności w Białej Róży – lecz nie wydając żadnego nazwiska czy kryjówki. Przez cztery dni musiał mierzyć się z torturami i własnym, skrywanym bólem. Po tym czasie wyciągnęli go dowódcy stowarzyszenia. Nie obchodziło go, jak tego dokonali. Nie cieszył się z pomocy, jaką otrzymał, nie miał nawet gdzie wracać. Jednak najgorsze było to, że nie mógł płakać. Nie potrafił. Z jednej strony wiedział, że umarli, a z drugiej, nie chciał w to wierzyć. Wiedział, że ich śmierć nie była jego winą. Był pewien, że ktoś go zdradził, a jego dusza domagała się śmierci zdrajcy. W tej sytuacji liczyć mógł tylko na jedną osobę – Nab był zawsze przy nim…
Z zamyślenia wyrwał go krzyk dobiegający z sali obok – pewnie strażnicy z a j ę l i s i ę jednym z więźniów – pomyślał. – Ciekawe, czy Nab już wie? Czy był na placu? Pewnie nie. Prawdopodobnie siedzi teraz na Smoczym Zębie – swoim statku, paląc fajkę i wrzeszcząc na załogę.
Prawie roześmiał się, widząc w myślach przyjaciela, lecz zamiast tego kaszlnął i plunął krwią. Cóż, strażnicy byli bardzo d e l i k a t n i i połamali mu żebra, a przynajmniej jedno. Skulił się starając się nie myśleć o bólu.
Tak…, jego pragnieniom stało się zadość. Dzięki swoim znajomościom Nab zlokalizował zdrajcę. Mergon zamarł, poznając tożsamość człowieka, który wymordował jego rodzinę. To Tyren – chłopak, który zawdzięczał mu życie już chyba dziesięć razy. I to on go zdradził! Wydał zastępcy prokuratora! Przez jeden rozkaz zniszczył mu życie. To była straszna chwila, chwila, w trakcie której pragnął, żeby wszystko się skończyło. Pragnął umrzeć, by nie musieć myśleć, by nie czuć.
- Przepraszam – powiedział Tyren patrząc mu w oczy, po czym umarł w chwilę po tym, jak nóż Naba zatopił się w jego ciele.
I co to p r z e p r a s z a m miało zmienić? Nic. Nie przywróciło mu rodziny, nie wyleczyło pustki w jego sercu. Zwykłe, bezsensowne słowo. Po chwili siedział w mieszkaniu Naba i pił. Pili razem, w milczeniu, ciesząc się swoją obecnością, a Mergon czuł tak potrzebne mu wsparcie…
W tym momencie drzwi lochu otworzyły się. Mergon nie ruszył się nawet z miejsca. Podniósł tylko głowę i wpatrywał się w dwóch mężczyzn podchodzących do niego, a kiedy poczuł pierwsze uderzenie, pozwolił swojemu umysłowi odlecieć i dryfować w zakamarkach pamięci.
*
W małym pokoiku nad karczmą, siedział szczupły mężczyzna. Wyglądał na zaniepokojonego. Do pomieszczenia nie dostawało się żadne światło. Grube zasłony osłaniały okna, a świece były pogaszone. W tych ciemnościach, i pokój i brodaty mężczyzna wyglądali strasznie i surowo.
Nagle dało się słyszeć ciche skrzypnięcie otwieranych drzwi – siedzący człowiek drgnął, ale nie sięgnął po nóż leżący obok.
- Witaj Czarnoksiężniku – doszedł do niego cichy szept, od strony wejścia.
- Witaj Panie – odpowiedział, a w tym momencie w przejściu pojawiła się sylwetka wysokiego, barczystego mężczyzny. – Wejdź i usiądź.
Mężczyzna nie odpowiedział, ale wszedł do pokoju.
- Jak mam się do ciebie zwracać? – zapytał obserwując czarnoskórego gościa.
- Możesz mi mówić Bern. A teraz powiedz, pomożesz mi?
Czarnoksiężnik przez chwilę wahał się, ale dostrzegając lekkie zniecierpliwienie na twarzy wojownika, spytał:
- Masz wszystko, o co cię prosiłem?
- Tak – powiedział tamten i wyciągnął dwa małe woreczki. – Zrobisz to?
- Dobrze – zgodził się i sięgnął po pakunki. W chwili, gdy wyjął je z ręki Berna poczuł coś lepkiego - spojrzał na swoją dłoń.
- Jesteś ranny! Pozwól, że to opatrzę…
- Dzięki za troskę, ale już to zrobiłem. Zdajesz sobie sprawę, że składniki, o które prosiłeś, trudno dostać?
- Tak… a rana nadal krwawi. Gdybyś pozwolił mi…
- …magiczne sztuczki – mruknął czarnoskóry wojownik.
- …których ty potrzebujesz!
- Poradzę sobie.
- Słuchaj, to co chcesz zrobić, jest… no…, powiedzmy, że wymaga wiele energii i absolutnej sprawności. Jeżeli nie chcesz trafić do więzienia, a przy okazji zabrać tam mnie, pozwól mi wyleczyć twoją ranę.
Przez chwilę, wojownik wpatrywał się wściekłym wzrokiem w czarodzieja, ale w końcu westchnął cicho i zaczął odpinać skórzany kaftan. Tymczasem on uśmiechnął się i wyjął z torby dwie maści i spirytus.
- Najpierw zdezynfekuję… – powiedział, po czym spojrzał na ranę – …będzie bolało.
- No co ty? – odpowiedział ironicznie. – Zaczynaj.
Czarodziej odkorkował flaszkę i przelał ranę. Jedynym dowodem na ból, jaki zadał Bernowi, były jego napięte mięśnie, gdyż twarz zachowała ponure, spokojne rysy. Nie zapytał, co się stało. Wiedział, że wojownik i tak nie będzie chciał o tym mówić. Zaczął natomiast delikatnie nakładać maść wokół rany.
- Długo jeszcze?
- Już kończę – odpowiedział, wyciągnął różdżkę i wyszeptał zaklęcie. Rana zaczęła się zasklepiać i już po chwili pozostała po niej tylko mała blizna.
- Ile czasu zajmie ci przygotowanie…
- Sześć dni – odpowiedział, zanim Bern dokończył. Mężczyzna spojrzał na niego posępnie.
- Nie spóźnij się – szepnął zakładając kaftan i skierował się do drzwi. – Dzięki – rzucił jeszcze i wyszedł.
Czarodziej siedział chwilę w osłupieniu, po czym przejrzał zawartość worków. Było wszystko, w takim razie jutro będzie mógł zabrać się do pracy.
Pokręcił z niedowierzaniem głową – czarnoskóry wojownik był zdecydowany wprowadzić swój szalony plan w życie, a on miał mu w tym pomóc.
- świat stanął na głowie – pomyślał i poszedł spać.
*
Mergon leżał na zimnej, kamiennej podłodze nie mogąc się ruszyć. Próbował znaleźć jakąś część ciała, która go nie bolała. W końcu doszedł do wniosku, że nie tknięte są jedynie palce lewej ręki. Cóż, zawsze to jakieś pocieszenie…
Ten ból przypominał mu chorobę, na którą zapadł w rok po śmierci żony. Jak idiota zignorował pierwsze objawy, pozwalając, by zabójczy wirus rozprzestrzeniał się w jego organizmie.
Najpierw były to tylko zawroty głowy. Kiedy się zaczęły, stwierdził, że to pozostałość po bójce, którą stoczył ze strażnikami. Lekko zaniepokoiły go bóle kości i stawów – lecz zamiast zgłosić się do medyka, popłynął z Nabem w rejs, pijąc co noc, by móc zasnąć. Nie było to mądre i jego przyjaciel zdawał sobie z tego sprawę. A gdy zaczęły się nudności, zmienił kurs i popłynął do najbliższego portu. Zajęło to tydzień – znaleźli się w Deralos, mieście Naczelnego Wodza. Nie było to bezpieczne, ale nie mieli wyboru, ponieważ Mergon strasznie cierpiał i tracił przytomność na całe godziny. Zeszli na ląd, a Nab miał nadzieję, że nikt nie pozna w nich stronników króla.
Tak… pamiętał ten straszny ból, kiedy obudził się w małym, brudnym pokoiku. Nie miał siły się ruszyć. Było mu lodowato, choć przykryty był czterema kocami i płaszczem przyjaciela, który siedział przy nim cały czas, nie mogąc poradzić sobie z wysoką temperaturą.
W końcu, łamiąc obietnicę daną Mergonowi, odnalazł medyka, który po wnikliwym badaniu stwierdził, że nic już nie może poradzić, a chory umrze za parę dni.
Lekarz nie zdawał sobie sprawy, że gdy to mówił, cierpiący wojownik był przytomny. W chwili – gdy usłyszał, że ma umrzeć w taki sposób, coś się w nim zbuntowało. Nagle zaczął walczyć z chorobą, poświęcając temu całą energię. Tymczasem Nab szukał kogoś, kto mógłby go uratować.
Mergon uśmiechnął się i postanowił, że teraz też się nie podda. Prokurator chce go złamać. Pokazać wszystkim, że ci, którzy walczą z zaborcą, kończą swoje życie w bólu i upokorzeniu. Zależy mu, by poprowadzić na śmierć człowieka pokonanego i załamanego.
- Niedoczekanie – pomyślał i skupił się na opanowaniu bólu.
Nie było to łatwe. Wtedy…, wtedy Nab przyszedł mu z pomocą – jak zawsze. Odnalazł czarodzieja, któremu przez tydzień udało się zabić wirusa szalejącego w jego organizmie. A dziś… dziś Nab płynie na zachód, przewożąc dowódcę stowarzyszenia do kryjówki na Zis – wyspę będącą bazą wypadową stronników króla. Zresztą ukrywał się tam sam monarcha, zmuszony do ucieczki z Lil – starej stolicy.
Był sam, ale wiedział, że nie może się poddać. Nawet nie po to, by coś pokazać innym, udowodnić, ale… dla samego siebie. Walczył całe życie, poświęcając wszystko i wszystkich – co prawie go złamało. Prawie… bo zawsze udawało mu się zachować godność. Nigdy nie wyzbył się swoich przekonań. Nigdy nie zdradził przyjaciół czy współpracowników. Nigdy nie przyjął propozycji zastępcy prokuratora, mianowanego po kilku latach głównym prokuratorem, by przystać do Naczelnego Wodza. I nie zrobi tego teraz, choćby miało mu to uratować życie! Bo co to za życie? Egzystencja, bez godności, bez poczucia, że jest się w porządku względem samego siebie.
W celi nie było okna, nie wiedział więc, ile czasu tu spędził i ile pozostało mu jeszcze na podsumowanie życia. Zastanawiał się także, kiedy dostanie coś do picia – inaczej nie przeżyje do egzekucji. Cóż, byłoby to dość ciekawe, ale zdawał sobie sprawę, że nie dadzą mu umrzeć. Nie zakatują go, tylko wymęczą – tak, aby błagał o litość. I chyba tylko jego życiowa przekora sprawiła, że usiadł opierając się o ścianę, przybrał na twarz ironiczny uśmieszek i zamknął oczy. Miał nadzieję, że techniki samoleczenia, które poznał podczas wielu podróży, pomogą opanować ból. Na szczęście nie stracił zbyt dużo krwi. O dziwo, strażnicy nie użyli noży – a była to jedna z ich ulubionych rozrywek. Nie żałował jednak, że ominęła go ta z a b a w a.
Po jakimś czasie ból zaczął się zmniejszać, nie widział jednak, czy była to zasługa medytacji, czy tylko uroił sobie to uczucie. W sumie, nie było to ważne. Nie teraz. Dlatego postanowił nie przerywać zabiegów aż do następnej wizyty strażników.
*
W migotliwym świetle pochodni, dwóch niskich mężczyzn wchodziło do grobowca. Było to dziwne miejsce na spotkania, ale wiedzieli, że tylko tu nikt ich nie podsłucha.
- Jak myślisz – spytał jeden z nich – czego on chce?
- Dokonać największego rabunku, o jakim słyszałem, przynajmniej tak mówił.
- Tak, tylko po co?
- żeby wkurzyć Prokuratora.
- Myślisz, że…
- Cicho – przerwał zaniepokojonemu mężczyźnie – nie nasza to sprawa. Za odpowiedni procent wejdziemy w tę akcję. Jak na razie plan jest jasny.
Drugi mężczyzna nic nie odpowiedział, obrzucił tylko towarzysza zdziwionym spojrzeniem i dalej szli już w milczeniu.
Komnata, do której przed chwilą weszli, robiła się coraz większa, a pochodnia tylko w niewielkim stopniu oświetlała jej wnętrze. Stanęli na środku, plecami do siebie i nasłuchiwali. Rodowy grobowiec książąt Lil nie był zbyt przyjemnym miejscem i chociaż nie uchodzili za lękliwych, obaj woleliby być dziś gdzie indziej.
- Dziękuję, że zechcieliście przyjąć moją ofertę – usłyszeli nagle cichy głos, a z ciemności wysunął się czarnoskóry mężczyzna.
- Tak… - próbował opanować nagły strach. – Mamy jednak parę pytań.
- Co? – wojownik podszedł bliżej, ale wystarczyła chwila, aby się opanował. - Dobra, pytajcie.
- Najpierw przedstawmy się, skoro mamy pracować razem…
- Mów mi Rekol.
- Dobrze, ja jestem Panit, a on Gost.
- Przejdźmy do rzeczy – widząc irytację czarnoskórego wojownika, Panit uśmiechnął się.
- Jak zamierzasz przeprowadzić akcję? Nie będę ryzykował nie mając pewności, że jesteś normalny.
- Plan jest prosty. Wy podchodzicie z dwóch stron i ogłuszacie strażników. Najgorszą robotę zrobię sam, wy macie umożliwić mi powrót.
- Fałszywka będzie gotowa?
- Tak, mała podmiana i do rana nikt nie zauważy różnicy.
- Jesteś pewny?
- Wykonawca jest pewny – warknął wojownik i Panit zmienił temat.
- Ile dostaniemy?
- Dwadzieścia tysięcy, zgodnie z umową.
- Dobrze, kiedy zaczynamy?
- Za trzy dni, w nocy.
- To będzie największa kradzież w tym stuleciu! – odezwał się nagle Gost i spojrzenia obu wojowników spoczęły na nim.
- Masz rację – powiedział w końcu Rekol. – Muszę iść, jeszcze dużo do zrobienia. Wyjdźcie za pół godziny. Spotkamy się za trzy dni.
Rekol nie czekał na odpowiedź, zniknął w ciemności i nie było nawet słychać jego kroków.
Panit i Gost stali w milczeniu. Dwadzieścia tysięcy… to dość dużo jak na jeden skok. Nie będą żałować.
Kiedy minął ustalony czas, ruszyli, oświetlając drogę dogasającą pochodnią.
*
I znów przyszli… wiedział, że przyjdą i był na to gotowy. Znów znosił ich zniewagi, walczył z bólem i rosnącym zrezygnowaniem. Kiedy wyszli, przez długi czas zbierał w sobie siłę, by się podnieść. Przepłukał gardło aby pozbyć się metalicznego smaku krwi w ustach, po czym napił się. To była cudowna chwila, coś co dało mu nadzieję. Nie na ocalenie – nie był głupi – ale na to, że może przetrwać, że da radę.
Dwa dni… nawet trudno było mu myśleć, że tylko tyle czasu mu zostało. Zastanawiał się, czy nie lepiej było, gdy nie wiedział. Gdyby dalej cierpiał i rozpamiętywał swoje życie w samotności, nie zdając sobie sprawy z tego, że tak mało zostało mu czasu.
Dwa dni… w nocy znów przyjdą, wiedział o tym. Ostatni raz, a później koniec.
Uśmiechnął się smutno i ponownie pociągnął długi łyk wody. Była trochę zatęchła, ale mokra, a to był jej największy atut. Nab uważał, że woda to napój biedoty i pijał ją tylko w ostateczności. Rum, to było to, co lubił najbardziej, a Mergon musiał przyznać mu rację… ale dziś woda wydawała mu się nadzwyczaj dobra. Cóż, już niedługo nawet to nie będzie mu potrzebne…
Niespodziewanie pomyślał o Gabi, pierwszy raz od trzech lat. Poznał ją w porcie, dziewięć lat po śmierci rodziny. Była piękna, jej uśmiech rozjaśniał okolicę, a jej głos dźwięczał jak muzyka, ale on nadal miał w pamięci to, co spotkało jego bliskich. Podświadomie czuł, że nie może pozwolić sobie na miłość, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto postanowi wykorzystać drogich mu ludzi, aby go dopaść. Bolało go to, ale gdy próbował wytłumaczyć to Gabi, spotkał się z niezrozumieniem. Ta kobieta była niezależna, nienawidziła, gdy ktoś za nią decydował i układał jej życie. Uważała, że ma prawo z nim być, tylko dlatego, że go kocha. Twierdziła, że Mergon nie ma prawa odrzucać jej, tylko po to, by zapewnić jej bezpieczeństwo. I w końcu jej upór pokonał jego strach, wylądowali w łóżku. Dwa dni później Mergon odnalazł ją martwą w jednym z tawernianych pokoi. Wydawało mu się, że oszaleje. To było fatum – nie mógł znaleźć innego wyjaśnienia.
Tego dnia po raz pierwszy postanowił zabić zastępcę prokuratora i tylko Nab powstrzymał go od tego nieprzemyślanego kroku. Może to był właśnie błąd… może powinien był zabić go tamtej nocy. Uniknąłby wtedy śmierci bliźniaków – najlepszych złodziei na usługach monarchy…
Mimo wszystko, ich śmierć nie była jego winą. Nie mógł zrobić nic, by jej zapobiec. Nie było to jednak szczególnie pocieszające. Zwłaszcza w chwili, gdy patrzył na ich martwe ciała rozwieszone – jak mówił prokurator – dla przykładu, na ścianie więzienia.
Ocknął się z rozmyślań i odłożył naczynie z wodą. Opanowało go poczucie bezradności, jedno z tych odczuć, których nienawidził.
Jego życie było serią tragicznych wypadków, składających się na ciąg nieszczęść, których doświadczył podczas swojego czterdziestoletniego życia. Jednak jakiś pierwotny instynkt nie pozwalał mu tak łatwo poddać się śmierci. Wiedział, że jest ona nieunikniona i był z nią pogodzony, ale nie mógł się poddać. To nie leżało w jego naturze. Nie mógłby żyć ze świadomością porażki, tak samo jak nie mógłby umrzeć w spokoju, wiedząc, ze tym samym zdradził swoje ideały.
Trzeba żyć, tak jak chce się umrzeć, przez całe życie…, a gdy w końcu zjawi się śmierć, brzęczącą kosą zapowiadając koniec, należy umrzeć tak, jak się żyło lub jeszcze lepiej..
Ideały… honor… patriotyzm… – to nie były puste słowa. To była wartość – symbol siły… symbol walki.
Kiedyś… dawno temu stały przed nim dwie ścieżki. Mógł zostać żołnierzem w jednostkach Naczelnego lub trafić do opozycji. Dokonał wyboru, przeszedł do stronników króla. W jednej chwili dowiedział się wszystkiego o państwie, jego tradycjach i nagle – nie wiedząc nawet kiedy – pokochał wszystko, co wiązało się z tamtą rzeczywistością. Pragnął przywrócić państwu suwerenność, wygnać nieprzyjaciela – niech siedzi u siebie ze swoimi przekonaniami. Niech trzyma na uwięzi swoje dzieci i niech nie miesza się w ich życie. Dlatego teraz, będąc tak blisko śmierci, nie bał się. Jego życie było odbiciem jego przekonań i chociaż nie raz zabijał, lub kłamał, to czuł, że było to słuszne. Poza tym śmierć, która –w przekonaniu prokuratora – miała być karą, dla niego wydawała się nagrodą. Nadzieją na spotkanie wszystkich, których stracił. I mimo, iż chciał żyć, nie potrafił myśleć o śmierci jak o wrogu.
Pozwolił myślom toczyć się dalej. Czyny, które prokurator zamieścił w swoim oświadczeniu, były jedynie małą cząstką tego, co zrobił. A najzabawniejsze było właśnie uprowadzenie statku – niewielkiego żaglowca – tuż sprzed nosa Naczelnego Wodza. Pamiętał, że Nabowi także podobała się chwila, w której został kapitanem Dimacha. Nie wspominając, że w kajucie kapitańskiej było mnóstwo złota – co także przypadło mu do gustu.
Gdy dopłynęli do Zis, odznaczeni zostali przez samego króla, który wygłosił przy tym długą mowę o potrzebie ostrożniejszego działania. Mergon zdał sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie potraktował tych słów poważnie, tak samo jak Nab. Obaj porywali się na najbardziej szalone zadania, dokonując perfekcyjnych przygotowań, ale nie myśląc o konsekwencjach. Jednak, mimo niebezpieczeństwa, kochał tak żyć – na krawędzi. Zawieszony pomiędzy dwoma światami; ale już niedługo miało się to skończyć… jeszcze dwa dni. Tylko dwa dni...
*
- Późno przychodzisz, Berosie.
- Strażnicy kręcili się koło twej kryjówki, Czarnoksiężniku. Skończyłeś już? – czarnoskóry wojownik wsunął się jak cień, do małego pokoju.
- Obiecałem, że będzie gotowy, spójrz… - wskazał ręką na stolik.
- To jest…, genialne… – szepnął podchodząc bliżej - …fenomenalne…
- Wierna kopia, tak jak chciałeś – powiedział czarodziej z lekkim uśmiechem przyglądając się, jak mężczyzna dotyka powierzchni falsyfikatu.
- świetna robota – Beros odwrócił się nagle i podał mu worek złota. - Teraz widzę już tylko jeden problem, jak się z tym zabrać?
- Pomyślałem i o tym. Patrz uważnie – podszedł do stolika i nachylił się nad swim d z i e ł e m, szepcąc jakieś ciche słowa.
- Kurczę… – Beros ze zdumieniem wpatrywał się w małą, czarną kulkę leżącą na stole.
- Powiedziałbym raczej, że jest to niesamowite, ale można określić to i w ten sposób – odparł czarodziej podrzucając kulkę do góry. – Kiedy już dostaniesz się na miejsce, połóż ją na ziemi i polej tym eliksirem – wręczył mu szklaną fiolkę – a ponownie ujrzysz, świetną podróbkę, którą raczyłem dla ciebie zrobić, oczywiście za drobną opłatą. I nie zapomnij, że czar przestanie działać o świcie – uśmiechnął się na chwilę, po czym spoważniał. – Chciałbym ci dać coś jeszcze – odwrócił się i wyjął z szuflady kolejną buteleczkę. – To eliksir wzmacniający, mam nadzieję, że nie będzie ci potrzebny.
Beros przez chwilę wahał się, ale w końcu przyjął prezent, a schowawszy wszystko do kieszeni, wyszedł w czarną noc.
Dwóch strażników szło prosto w jego stronę. Jeszcze go nie widzieli, dlatego cicho cofnął się w ciemną uliczkę, a po chwili zniknął na drugim jej końcu. Do zrealizowania swojego planu potrzebował jeszcze tylko jednej rzeczy: szybkiego, bezpiecznego transportu. Skierował się więc do Tanesa – mistrza tutejszego Cechu Złodziei, który przypadkiem winny mu był przysługę. Zdawał sobie sprawę, że ten człowiek wie o wszystkim, co dzieje się w Lil, choć rzadko dzielił się informacjami. Poza tym, z oczywistych względów, nie chciał wchodzić w paradę Cechowi…, wolał ostrzec Tanesa o swoim skoku.
Kiedy doszedł do małego, zdewastowanego pomnika, ujrzał młodego chłopca – mającego najwyżej czternaście lat – opierającego się niedbale o cokół.
Uśmiechnął się pod nosem, podszedł do niego i usiadł na ławce obok.
- W nocy będzie padać – rzucił spokojnie, patrząc nadal przed siebie.
- Jest taka możliwość, ale wszystko zależy od naszego szczęścia - padła cicha odpowiedź od strony pomnika.
- W takim razie, obym miał szczęście, bo zależy mi na słońcu.
- Poszukajmy go.
Chłopiec uśmiechnął się i podrzucając jabłko ruszył żwawym krokiem w stronę niewielkiego domu.
Beros nie zastanawiam się ani chwili, po prostu podążył za nim. Kilka minut później, obaj zniknęli za zielonymi drzwiami.
*
To już koniec – pomyślał, ale jego umysł nie zaakceptował tej wiadomości. Mimo wszystko było to tak nierealne, tak niesprawiedliwe, że nie mógł w to uwierzyć. A jednak, świadomość nieuchronnej zagłady była mu coraz bliższa. Nie zważał już na ból, który wstrząsał jego ciałem. Nie myślał o upokorzeniach, jakich doświadczył przez ostatnie sześć dni. Jego umysł oscylował wokół wspomnień i chwil, w których wiedział, że żyje i chciał, nadal tego doświadczać. No i Nab… wyszli razem z niejednej opresji, a teraz wszystko ma się skończyć. Zostawi go, tylko dlatego, że jakiś idiota, zabawiający się w pana i władcę, postanowił uśmiercić go właśnie w tej chwili.
Ile jeszcze mógłby zrobić? Ile przeżyć…, a tak, przez jedną zwaloną akcję, a raczej, przez brawurowe działanie szpiega, wpadł prosto w ręce prokuratora Lil, człowieka, który pragnął jego klęski.
Nagle na schodach dało się słyszeć ciężkie kroki. Mergon wstrząsnął się, bowiem zdawał sobie sprawę z tego, co zaraz nastąpi.
Pierwszym uczuciem, jakie poczuł, była panika. Przez parę sekund pozwolił sobie na ten zwykły, ludzki odruch, po czym wziął dwa głębokie oddechy i zaczął się uspokajać. Ta chwila musiała nadejść. Długo się do niej przygotowywał i godnie stawi czoła temu zadaniu. Podniósł się i oparł o ścianę. Bolało go całe ciało i ledwo utrzymywał się w pozycji stojącej.
Kroki słychać było coraz bliżej. Zaraz tu będą… klamka się poruszyła… boże, jeszcze tylko chwila… chrzęst zamka i niewyraźny zarys postaci – Idziemy!
*
Piwnica jednego z niewielkich sklepików służyła im za bazę wypadową. Panit i Gost siedzieli przy stoliku, przeglądając plany budynku do którego mieli się włamać. Była to jedna z lepiej strzeżonych placówek, ale plan Rekola był dobrze przemyślany, a wszystko przewidziane na moment, w którym Naczelny wyjeżdżał z miasta.
Za pół godziny mieli ruszyć. Rekol siedział w słomianym fotelu, rozmyślając nad tym, czego chce dokonać. Dużo ryzykował… to prawda, ale jeżeli mu się uda, zyska coś cenniejszego, a prokurator wpadnie w szał. Cóż… będzie to jedno z ciekawszych wspomnień, o ile przeżyje.
- Jesteście gotowi? – spytał, przypatrując się dwóm mężczyznom siedzącym przed nim.
- Tak – odparli razem zwijając plany i przygotowując się do wyjścia.
- Dojście do budynku zajmie nam piętnaście minut. Starajcie się nie zwracać na siebie uwagi, jest już po godzinie policyjnej, więc musimy być ostrożni.
- Ale większość strażników będzie eskortować wyjazd Naczelnego…
- Gost, tylko dlatego m o ż e nam się udać.
- Masz rację. Dzięki uprzejmości mojego przyjaciela, załatwiłem wam papiery umożliwiające wejście do budynku. Prosiłbym więc, abyście nikogo nie zabijali, przynajmniej do czasu, kiedy podłożę fałszywkę, biorę oryginał i spadam, ale będziecie musieli mi pomóc. Nie zmniejszę go.
- Jak uciekniemy?
- Rozdzielimy się tuż za bramą. Udajcie się pod pomnik Krela, tam ktoś was ukryje.
- A ty?
- Cóż, mam nadzieję, że będę właśnie wyruszał w krótką podróż do Deralos.
- Karawana kupiecka? – W głosie Panita słychać było nutkę niedowierzania. – Jak udało ci się to załatwić?
- Mój przyjaciel ma wielkie wpływy. Zresztą, to ten sam gość, który was ukryje.
- A co z…?
- Też u niego – odpowiedział wyprzedzając pytanie. – Jak tylko będziecie bezpieczni, pieniądze zostaną wam wręczone – Uśmiechnął się ponuro – całe dwadzieścia tysięcy.
Przez chwilę w pokoju panowała dziwna cisza, mącona jedynie równymi oddechami trzech mężczyzn.
- To co, idziemy?
Nie odpowiedzieli mu, ale spokojnym krokiem skierowali się do wyjścia. Na zewnątrz było ciemno. Zegar, na najwyższej wieży kościoła wybił godzinę pierwszą. Gdzieś z daleka słychać było odległe echo uroczystości pożegnalnej, a na rynku dwóch zaspanych mężczyzn pilnowało szubienicy przygotowanej dla jakiegoś nieszczęśnika.
Rekol pilnował, aby nie szli za blisko siebie. Nie chciał jednak tracić ich z oczu. Uliczki wokół nich były ciemne i pogrążone w smutnej ciszy, a wszystkie okiennice dokładnie zamknięte. Przynajmniej nikt nie będzie mógł powiedzieć, że nas widział – pomyślał i zauważając spojrzenie Panita gestem nakazał mu skręcić. Byli już blisko, więc zatrzymali się, czekając na pojedyncze uderzenie zegara, oznajmiające minięcie pół godziny.
W szarych płaszczach, w jakie zaopatrzył ich Rekol, prawie zlewali się z otoczeniem i tylko ich oczy lekko błyszczały, gdy patrzyli na budynek, który mieli zaraz okraść.
- Największa kradzież w historii – szepnął Gost.
- Oby była udana – Rekol odsunął od siebie wątpliwości, uśmiechnął się nieprzyjemnie
i ruszył do przodu, a tuż przed nim kroczyło dwóch wynajętych złodziei. Odetchnął głęboko i skręcił, obserwując jak jego towarzysze rozmawiają z wartownikami. Po chwili obaj zniknęli za bramą. Teraz musiał czekać, aż dadzą mu znak. światło w pierwszym z okiem świadczyć będzie o tym, że boczna furtka została otwarta.
Powiał zimny wiatr, ale na nim nie zrobiło to wrażenia. Poły płaszcza trzepotały za nim, gdy robił dwa pierwsze kroki w stronę murów, po czym ciemność wokół budynku rozproszyło światło sączące się z jednego z okien. Nie czekając więcej ani chwili, pewną ręką pchnął furtkę. Tuż za nią dostrzegł Gosta, który w następnej sekundzie wracał już na swoje stanowisko.
A więc zaczęło się. Pobiegł w stronę wejścia, zastanawiając się jednocześnie ile czasu zajmie mu dojście do celu. Ma tylko pół godziny do odjazdu kupców, a oni nie będą czekać, mimo całej przychylności Tanesa.
Zatrzymał się słysząc kroki z korytarza naprzeciwko. Ktoś, najprawdopodobniej jeden z wartowników, szedł spokojnie, można by nawet rzec, niedbale, co znaczyło, że do tej pory nikt nie zauważył wtargnięcia.
W bezruchu czekał aż mężczyzna przejdzie, po czym ruszył dalej. O ile dobrze pamiętał, musi iść tym korytarzem do końca, a następnie zejść do podziemi. Wsunął rękę do kieszeni i odnalazł małą kulkę – fundament całego planu.
Przyspieszył, zauważając zejście w dół, ale z jego twarzy zniknął uśmiech, kiedy dosłyszał jakieś krzyki. Zostali nakryci! Rozsądek nakazywał mu natychmiastową ucieczkę, ale nie zamierzał odejść stąd nie spróbowawszy nawet dokończyć zadania. Przeskakując po parę schodków, zbiegał coraz głębiej pod ziemię. Stopnie stały się mokrawe – widać budynek nie był odpowiednio zabezpieczony i zalewała go woda.
Zwolnił. Gdzieś po prawej stronie paliła się pochodnia – strażnik. Uśmiechnął się triumfująco i jak duch zbliżał się do jasnego punktu. Stojąc tuż przy granicy widoczności policzył przeciwników. Nie było ich wielu. Po prostu trzech, lekko znudzonych mężczyzn grało w karty. Widać nie dotarła do nich wiadomość o włamaniu.
Rekol wyciągnął zza paska trzy małe i cienkie strzałki, nasączone silnym środkiem nasennym.
- Dobranoc – powiedział cicho i nie czekając aż strażnicy odwrócą się w jego stronę
wycelował i rzucił pierwszą z nich. Następnie przełożył kolejną do prawej ręki i ponowił atak w chwili, gdy mężczyzna wstawał od stołu. Drugi trafiony. Trzeci zdążył już sięgnąć po nóż, kiedy ugodziła go strzałka. Wystarczyło już tylko parę sekund, aby wszyscy zasnęli, a Rekol odnalazł klucze, których pilnowali.
Poszedł dalej i ponownie natrafił na schody. Widząc, że nie ma wyboru, zaczął schodzić, aby ponownie trafić do wąskiego korytarza, oświetlonego trzema pochodniami. W następnej sekundzie dostrzegł drzwi. Drzwi, za którymi odnajdzie to, czego szukał. Wymacał kulkę i uśmiechnął się przekręcając klucz w zamku.
*
Przybrał na twarz sarkastyczny uśmiech i postąpił pierwszy krok do przodu. Jego serce kołatało, jak szalone, pragnąc wyrwać się z więzienia, jakim było ciało. Jasność, otaczająca wysoką postać stojącą w drzwiach, sprawiała, że nie potrafił ocenić, który to ze strażników.
Nie zważając na ból, który wstrząsał jego ciałem, szedł dalej, zbliżając się do swojego oprawcy. Nie pozwoli się poniżyć! Nie pokaże strachu, bólu, cierpienia.
Prawdopodobnie upadłby, gdyby nie drzwi, których się złapał. Czekając na jakiś nieprzyjemny komentarz podniósł wzrok i z bliska spojrzał w twarz strażnika.
- Idziemy! – powtórzył ponownie i złapał go za ramię.
*
Szubienica była już gotowa. Tłum ludzi milczał, zamiast radośnie wiwatować, co wprowadzało w zakłopotanie prokuratora, który uwielbiał obserwować ostatnie chwile skazańców. Był przy każdej egzekucji, ale ta będzie wyjątkowa. Będzie zwieńczeniem pracy ostatnich paru lat. Z radością będzie patrzył, jak Mergon zwisa na sznurze.
Czekali już tylko na chwilę, w której słońce oświetli plac, dopiero wtedy będzie można rozpocząć egzekucję. Widownia, w niemym proteście obserwowała przesuwający się cień i ze smutkiem przypatrywała się, wiszącemu na rękach dwóch strażników, człowiekowi. Nie poruszył się jeszcze ani razu, odkąd go tu przyprowadzili. Nie otworzył nawet oczu. Podejrzewali więc, że był nieprzytomny.
To dziwiło prokuratora, ale jednocześnie cieszyło. Jak widać, przeklęty zdrajca nie był taki twardy, za jakiego się uważał. Na pewno, gdyby nie stracił przytomności, błagałby o litość. Jak każdy.
Jeszcze tylko chwila – pomyślał, patrząc na cień ześlizgujący się z podestu szubienicy. Czas na przemówienie.
- Dziś – wstał i spojrzał po ludziach – wraz z nastającym dniem, ukarzemy zdrajcę. Dla wszystkich powinien to być dzień radosny, bowiem ginie kolejny człowiek który, szerzy kłamstwa i próbuje zniszczyć naszą wspólnotę. Dlatego proszę o rozpoczęcie egzekucji.
Dwóch strażników podciągnęło nieprzytomnego mężczyznę pod szubienicę.
- Ocucić go!
Dwa wiadra wody chlusnęły w twarz Mergona, jednak w tym momencie zaczęło się dziać coś dziwnego. Dało się słyszeć delikatne stuknięcie. Strażnicy odskoczyli zdziwieni, kiedy bezwładne ciało, które trzymali, zniknęło, a na ziemi, tuż obok, pojawiła się mała, czarna kulka. Jednocześnie rozległy się spontaniczne wiwaty, pomieszane z okrzykami zdziwienia i potokiem wulgaryzmów sypiących się z ust prokuratora.
Tymczasem w cieniu jednego z drzew stało dwóch mężczyzn z uśmiechami radości przyglądających się widowisku na głównym placu. W dwóch workach podróżnych schowane mieli pieniądze za największy skok w życiu. Z innej strony pewien czarodziej oglądał wynik swej pracy.
Cóż…, można uznać, że był to plan doskonały, bowiem karawana kupiecka zbliżała się właśnie do Deralos, skąd dwóch przyjaciół miało przesiąść się na Smoczy Ząb i odpłynąć do Zis
************************************************************
TEKST DRUGI
Ucieczka Skazańca
Suche patyki trzaskały pod ciężkimi butami.
Biegł ile sił w nogach, brnąc po kolana w gęstej mgle. Przedzierał przez krzaki i krzewy, lawirując między drzewami. Gałęzie smagały mężczyznę po twarzy, dzikie jeżyny raniły skórę zostawiając liczne zadrapania.
Zwolnił. Zapadający zmrok i wciąż podnosząca się mgła znacznie utrudniały szybkie poruszanie. Nawet ujadanie psów, które goniło go tyle kilometrów, umilkło. Pościg został przerwany lub znacznie zwolnił, co dawało uciekinierowi pewną przewagę i chwilę odpoczynku. Zgięty w pół, jedną ręką, podtrzymywał się najbliższego drzewa, oddychał, z trudem łapiąc powietrze. Serce waliło jak oszalałe.
Kiedy tętno, bardzo powoli, wróciło do normy, skazaniec ruszył w dalszą drogę. Był wysoki i dobrze zbudowany. Włosy mocno przyprószone siwizną ścięte tuż przy samej skórze, nos wielokrotnie złamany i trzytygodniowy zarost, nadawały twarzy agresywny i wojowniczy wyraz. Jak u drapieżnika. Prawe ucho mężczyzny miało oberwaną małżowinę.
Spędził za kratami ponad dwadzieścia lat. Prawie ćwierć wieku, przez własną głupotę i brak samodyscypliny. To była chwila, moment, coś w niego wstąpiło, a życie uległo zmianie, Nieodwracalnej. W długi, zakichany, pierdolony koszmar.
Wspomnienie chwili słabości, wracało do niego jak bumerang, wypełniając cały czas, każdy sen. Budząc poczucie winy, zajmując myśli, trawiąc wnętrze jak nowotwór, nawet rozmowy z psychologiem nie pomogły. Ksiądz też zdał się na nic.
Zajęty własnymi myślami, oszukany przez mgłę i mrok, nie zauważył znacznego spadku terenu. Nogą zahaczył o wystający korzeń, poleciał do przodu próbując zamortyzować upadek, ale dłonie trafiły w mlecznobiałą pustkę. Uderzył barkiem o ziemie i potoczył się w dół zbocza.
Naczelnik więzienia, John Długie Pióro, był Indianinem z plemienia Delawarów. Szary garnitur z trudem opinał jego potężną sylwetkę. Mężczyzna miał prawie dwa metry i gabaryty szafy trzy drzwiowej. Wymachiwał rękami, wykrzykując przy tym rozkazy i polecenia. Ryczał jak ranny niedźwiedź
Tłum strażników i policjantów, oddelegowanych pod komendę naczelnika, tłoczyło się na kawałku płaskiego, odkrytego terenu, czekając na rozkazy i jednocześnie usiłując zejść z oczu rozwścieczonego dowódcy.
Księżyc wspinał się nieśmiało na niebo, kiedy z lasu wyszedł chudy mężczyzna w sflaczałym kapeluszu. Obok niego biegało cztery psy. Dwa dobermany, husky i labrador. Stary Orwell, hodowca i niezły trener, często wynajmował swoich podopiecznych oraz własne umiejętności policji. Najczęściej do szukania zaginionych turystów lub tutejszych dzieci.
- Masz go? – zapytał Długie Pióro.
- Nie – odparł Orwell.
- To, co tu robisz? – warknął. – Mówiłem nie wracaj bez niego.
- Noc idzie. I mgła.
- No i? – Indianin rozłożył ręce.
Stary pogładził brodę. Zarost miał twardy, siwy i długi.
- W nocy nic nie znajdziemy, a tylko ludzi możesz pogubić. On też daleko nie zajdzie w takich warunkach.
- A skąd to możesz wiedzieć? Będzie miał całą noc przewagi nad nami.
- Jest tylko człowiekiem, też musi odpoczywać i nie zna terenu.
- Sprowadziłem cię tutaj, żebyś wytropił skazańca, a nie dawał mi rady! – naczelnik tracił panowanie nad sobą.
- Moje psy są zmęczone, ja też i twoi ludzie ledwo na nogach stoją.
Indianin rozejrzał się w około. Policjanci i strażnicy w brudnych mundurach siadali gdzie popadnie. Na gołej ziemi, zwalonych pniach, oparci plecami o drzewa. Kilku rozbiło namioty. Ktoś rozpalił ognisko.
- Dadzą rade – stwierdził naczelnik. – Za to biorą pieniądze. Jeszcze nikt nie uciekł z tego więzienia i to się nie zmieni. A już na pewno nie za mojej kadencji.
- Odpoczynek, to też broń – odparł stary.- Jutro będą wypoczęci, energiczni i pełni zapału do roboty.
- Ten zakład karny – wycedził przez zęby Długie Pióro. – Nie ma sobie równych w całym kraju. żadnych trupów, żadnych udanych ucieczek i ma tak zostać. Rozumiesz?!
Echo porwało ostatnie słowo.
W odpowiedzi jeden z psów Orwella wyszczerzył zęby, ukazując ostre, ociekające śliną kły. Indianin cofnął się pół kroku.
- Spokój Cindy – polecił tropiciel i pogłaskał zwierze. Suka zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różki, siadła, wywaliła jęzor i wesoło zamiatała ogonem. Ulubienica starego, zawsze była w pobliżu.
Naczelnik przez chwile patrzył w senne oczy rozmówcy. Wiedział, że nic nie wskóra. Nawet, jeżeli pogoni swoich ludzi, to Orwell i tak nie ruszy się z miejsca do rana, a bez niego będą się tylko kręcić w kółko. Bez żadnego efektu.
- Obyś miał racje – syknął na odchodne Długie Pióro.
Stary zsunął kapelusz na tył głowy, podszedł do swojej półciężarówki. Starego chevroleta, któremu zamontował na pace metalową klatę dla psów. Wyciągnął z szoferki torbę i usiadł na najbliższym ściętym drzewie, obok młodej pani policjant. Kobieta właśnie kończyła jeść konserwę.
Orwell pogrzebał w worku i wyjął spory kawałek suszonego mięsa. Z kieszeni wydobył scyzoryk. Psy półkolem siadły przed panem, a duże ślepia obserwowały każdy jego najmniejszy ruch.
- ładne zwierzęta – powiedziała policjantka głaskając Cindy.
Tropiciel nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi. Odkroił kawałek mięsa, włożył do ust i zaczął przeżuwać. Jeden z psów, młody doberman, zaskamlał żałośnie.
- Masz racje przyjacielu – odezwał się Orwell. – Wybacz, że sam na to nie wpadłem.
Odkroił kolejny kawałek i rzucił psu. Ten porwał mięso i natychmiast pożarł. Kobieta nie wiele myśląc, zgrzytając łyżką o brzegi puszki, wywaliła resztki konserwy tuż przed labradorem. Zwierze z wywalonym językiem wpatrzone w tresera czekało na swoją działkę, nie zważając na leżącą mielonkę. Policjantka rozczarowana wstała z zamiarem opuszczenia, tego nader interesującego aczkolwiek milczącego towarzystwa, kiedy Orwell dał głos.
- Mądry pies je tylko to, co da mu właściciel.
Pani policjant nie była pewna, czy te słowa do niej są kierowane Najbliżsi ludzie siedzieli oddaleni parę metrów, grzali się przy ognisku, więc to chyba raczej do niej było.
- Gdzieś o tym słyszałam.
- Jedz Cindy – polecił.
Dwa razy powtarzać nie musiał. Konserwa zniknęła w mgnieniu oka.
- Podobno z tego więzienia jeszcze nikt nie uciekł? – zapytała. Próbowała wykorzystać sytuacje, że stary się odezwał
- Wcześniej też uciekali. Tylko bardzo szybko z powrotem lądowali za kratami. – Po chwili zastanowienia dodał. – Wcześniejsze przypadki był za innych naczelników.
- Dlatego ten się tak wścieka? – Kobieta wskazała Indianina. - Drży o swoją reputacje?
- Poniekąd. Długi Pióro to dobry człowiek, który sumiennie wykonuje powierzoną mu prace, ale bardziej martwi się żeby dostać uciekiniera żywego i w jednym kawałku.
- Nie rozumiem – odparła i usiadła na swoim miejscu.
Orwell pogłaskał brodę.
- Chodzi o Indian. Jeżeli dowiedzą się, że Theriault uciekł, znajdą go w tym lesie przed nami i zarżną.
- Co on im zrobił? – spytała.
Stary spojrzał na nią, jakby właśnie spadła z księżyca. Blask oddalonego ogniska ledwo do nich docierał i Orwell nie widział dokładnie jej twarzy. Kpi czy naprawdę nic nie wie. Ton jej głosy świadczył raczej za tym drugim, a za młoda jest, żeby to pamiętać.
- Przełożeni nie podali żadnych wiadomości?
- Na odprawie dostaliśmy tylko po zdjęciu poszukiwanego. Jego imię, nazwisko i to wszystko.
Tropicielowi, to wyjaśnienie wystarczyło. Typowe zagranie biurokratów.
- Christopher Theriault został skazany na dożywocie, za gwałt i morderstwo dziewiętnastoletniej Indianki.
- Dożywocie? – jakby nie dosłyszała.
- Taaa – wymruczał Orwell. – Dla niego, tak było lepiej. Na ulicy zadźgałby go pierwszy napotkany czerwonoskóry.
Pokręcił głową przypominając sobie zamieszanie i rozgłos towarzyszący tej sprawie.
- Cała Kanada o tym huczała.
- W takim razie po co ucieka skoro wie, że grozi mu takie niebezpieczeństwo?
Treser podrapał zarośnięty policzek. Policjantka potarła ramiona, aby je trochę rozgrzać. Noc przywlokła ze sobą północny chłód. Stary w przypływie człowieczeństwa, wyjął z auta koc i nałożył kobiecie na ramiona.
- Dziękuje.
- Minęło już ponad dwadzieścia lat, może myśli, że już o nim zapomnieli – kontynuował tropiciel. - Ale krzywd Indianie łatwo nie zapominają, dla nich to jeszcze bardzo świeża sprawa.
- Ta ucieczka jest beznadziejna.
Przy każdym słowie z ust buchały kłęby pary.
- Jeżeli dotrze do przełęczy White Pass i przemknie na Alaskę, może mu się udać.
Otworzył oczy.
Szczekanie stawało się coraz wyraźniejsze.
Do życia przywrócił go deszcz. Gesty, zimny i orzeźwiający, spadający na kark i prawo część twarzy. W ustał czuł metaliczny smak krwi. Językiem sprawdził zęby, były w porządku, tylko górna warga przy upadku pękła, jak dojrzała wiśnia. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi.
Powoli wracał pamięć. Ucieczka, przedzieranie przez las, zbocze. Jak na zawołanie odezwał się ból, pamiątka po nie dawnym zderzeniu z drzewem. Uderzenie automatycznie pozbawiło uciekiniera przytomności. Pomacał głowę. łuk brwiowy rozwalony, na połowie twarzy zaschnięta krew.
Przetoczył się na plecy. Wyciągnięty na wznak oddychał ciężko. Klatka piersiowa podnosiła się i opadała budząc przenikliwy ból w dolnej partii żeber. Przez cienką więzienną bluzę dostawał się chłód ciągnący od gleby.
Znowu złowieszcze szczekanie, zwiastujące rychły koniec wolności.
Ponaglany przez zbliżający się pościg i zdeterminowany bliskością upragnionego celu, zmusił ciało do kolejnego wysiłku. Najpierw powoli podniósł głowę, opiera się na łokciach aż w końcu siada. Rozejrzał się w około. Był w wąskiej kotlinie o dość stromych zboczach porośniętych drzewami. Słońca nie widać i nie może określić ile minęło od świtu. Szczekanie słychać dosyć wyraźnie, więc stracił dużo czasu.
Wstaje.
Nagle drzewa i krzaki ożywają. Las wiruje, ziemia ucieka spod nóg. Oczy przysłoniła czarna kurtyna i Theriault stracił równowagę. Ląduje na czworakach. W takiej pozycji dociera do najbliższego drzewa, przytrzymując się pnia staje na równe nogi. W głowie jeszcze młyn, żołądek podchodzi do gardła.
W lesie za plecami dały o sobie znać zwierzaki Orwella.
Nie chce wracać do więzienia, ani zginąć w trakcie ucieczki. Nie, nie teraz, kiedy jest tak blisko wolności, spokoju i czystego sumienia. Odrywa się od drzewa, chwile chwieje, robi dwa szybkie kroki i chwyta kolejnego pnia. Idzie, jak dziecko uczące się chodzić, od ściany do fotela, aż wpada w ręce rodziców.
Wspinanie po zboczu jest znacznie trudniejsze niż przypuszczał, stosuje tą samą metodę. Byle czegoś się złap
2
Tekst nr 1:
Pomysł – 15 punktów
Styl - 15 punktów
Realizacja tematu - 10 punktów
Schematyczność - 6 punktów
Błędy – 18 punktów
Ogólnie - 5 punktów
Ocena końcowa:69 punkty
Tekst nr 2:
Pomysł – 11 punktów
Styl - 8 punktów
Realizacja tematu - 10 punktów
Schematyczność - 5 punktów
Błędy – 12 punktów
Ogólnie - 4 punkty
Ocena końcowa: 50 punktów
Pomysł – 15 punktów
Styl - 15 punktów
Realizacja tematu - 10 punktów
Schematyczność - 6 punktów
Błędy – 18 punktów
Ogólnie - 5 punktów
Ocena końcowa:69 punkty
Tekst nr 2:
Pomysł – 11 punktów
Styl - 8 punktów
Realizacja tematu - 10 punktów
Schematyczność - 5 punktów
Błędy – 12 punktów
Ogólnie - 4 punkty
Ocena końcowa: 50 punktów
Ostatnio zmieniony pn 08 maja 2006, 20:41 przez Nefayuki, łącznie zmieniany 1 raz.
Ich bin Nitroglycerin... l??sche Feuer mit Benzin...
Wer mich in seinen Venen f??hlt... wird mir nicht mehr entflieh’n...
See the fallen angels pray... for my sweetest poison...
I crash and I burn and I freeze in hell... for your poison...
Wer mich in seinen Venen f??hlt... wird mir nicht mehr entflieh’n...
See the fallen angels pray... for my sweetest poison...
I crash and I burn and I freeze in hell... for your poison...
3
Tekst 1
Pomysł -15 punktów
Styl -19 punktów
Realizacja tematu- 6 punktów
Schematyczność-9 punktów
Błędy - 19 punktów
Ogólne-10 punktów
Ocena końcowa: 78 punkty
Tekst 2
Pomysł- 10 punktów
Styl-14 punktów
Realizacja tematu-9 punktów
Schematyczność -3 punkty
Błędy- 14 punktów
Ogólnie -10 punktów
Ocena końcowa : 60
Pomysł -15 punktów
Styl -19 punktów
Realizacja tematu- 6 punktów
Schematyczność-9 punktów
Błędy - 19 punktów
Ogólne-10 punktów
Ocena końcowa: 78 punkty
Tekst 2
Pomysł- 10 punktów
Styl-14 punktów
Realizacja tematu-9 punktów
Schematyczność -3 punkty
Błędy- 14 punktów
Ogólnie -10 punktów
Ocena końcowa : 60
4
Tekscior 1:
Pomysł - 16 punktów
Styl - 18 punktów
Realizacja tematu - 8 punktów
Schematyczność - 9 punktów
Błędy - 17 punktów
Ogólne - 12 punktów
Ocena końcowa: 80 punktów
Tekscior 2:
Pomysł - 11 punktów
Styl - 13 punktów
Realizacja tematu - 9 punktów
Schematyczność - 3 punkty
Błędy - 14 punktów
Ogólne - 10 punktów
Ocena końcowa: 60 punktów
Pomysł - 16 punktów
Styl - 18 punktów
Realizacja tematu - 8 punktów
Schematyczność - 9 punktów
Błędy - 17 punktów
Ogólne - 12 punktów
Ocena końcowa: 80 punktów
Tekscior 2:
Pomysł - 11 punktów
Styl - 13 punktów
Realizacja tematu - 9 punktów
Schematyczność - 3 punkty
Błędy - 14 punktów
Ogólne - 10 punktów
Ocena końcowa: 60 punktów
5
TEXT 1:
pomysł - 15 pkt
styl - 17 pkt
realizacja tematu - 10 pkt
schematyczność - 9 pkt
błędy - 18 pkt
ogólne - 17 pkt
ocena okńcowa: 86 pkt
TEXT 2:
pomysł - 12 pkt
styl - 10 pkt
realizacja tematu - 10 pkt
schematyczność - 5 pkt
błędy - 5 pkt
ogólne - 10 pkt
ocena końcowa: 52 pkt
pomysł - 15 pkt
styl - 17 pkt
realizacja tematu - 10 pkt
schematyczność - 9 pkt
błędy - 18 pkt
ogólne - 17 pkt
ocena okńcowa: 86 pkt
TEXT 2:
pomysł - 12 pkt
styl - 10 pkt
realizacja tematu - 10 pkt
schematyczność - 5 pkt
błędy - 5 pkt
ogólne - 10 pkt
ocena końcowa: 52 pkt
"But I'm on the outside, I'm looking in
I can see through you, see your true collors
Cause inside you're ugly, You're ugly like me
I can see through you, see to the real you.."
I can see through you, see your true collors
Cause inside you're ugly, You're ugly like me
I can see through you, see to the real you.."
6
Tekst nr 1
pomysł: 16 pkt
styl: 17 pkt
realizacja tematu: 9 pkt
schematyczność: 9 pkt
błędy: 19 pkt
ogólne: 14 pkt
ocena końcowa: 84 pkt
Tekst nr 2
pomysł: 12 pkt
styl: 14 pkt
realizacja tematu: 9 pkt
schematycznosść: 5 pkt
błędy: 14 pkt
ogólne: 11 pkt
ocena końcowa:65 pkt
pomysł: 16 pkt
styl: 17 pkt
realizacja tematu: 9 pkt
schematyczność: 9 pkt
błędy: 19 pkt
ogólne: 14 pkt
ocena końcowa: 84 pkt
Tekst nr 2
pomysł: 12 pkt
styl: 14 pkt
realizacja tematu: 9 pkt
schematycznosść: 5 pkt
błędy: 14 pkt
ogólne: 11 pkt
ocena końcowa:65 pkt
"Gdy zdusze dybucze obdziera ze skóry
Nie dla niego usta twe , lecz wilcze pazury.
Kiedy zdusze dybucze ciało jego włóczy.
Nie dla niego usta Twe, ale dzioby krucze. "
Na dłuugich wakacjach. Adios.
Nie dla niego usta twe , lecz wilcze pazury.
Kiedy zdusze dybucze ciało jego włóczy.
Nie dla niego usta Twe, ale dzioby krucze. "
Na dłuugich wakacjach. Adios.

7
Tekst pierwszy
-------------------
Pomysł - 2
Styl - 5
Realizacja - 3
Schematyczność - 2
Błędy - 10
Ogólnie - 2
Końcowa: 24
Za długie (męczące).
Tekst drugi
---------------
Pomysł - 10
Styl - 7
Realizacja tematu - 2
Schematyczność - 2
Błędy - 10
Ogólnie - 5
Końcowa - 36
koniec opowiadania - pójście na łatwiznę? (niedosyt)
zdrówko
-------------------
Pomysł - 2
Styl - 5
Realizacja - 3
Schematyczność - 2
Błędy - 10
Ogólnie - 2
Końcowa: 24
Za długie (męczące).
Tekst drugi
---------------
Pomysł - 10
Styl - 7
Realizacja tematu - 2
Schematyczność - 2
Błędy - 10
Ogólnie - 5
Końcowa - 36
koniec opowiadania - pójście na łatwiznę? (niedosyt)
zdrówko
8
Tekst 1
pomysł 11
styl 10
realizacja tematu 2
schematyczność 9
błędy 19
ogólnie 11
ocena końcowa 62
tekst 2
pomysł 7
styl 9
schematyczność 5
błędy 15
ogólnie 8
ocena końcowa 44
pomysł 11
styl 10
realizacja tematu 2
schematyczność 9
błędy 19
ogólnie 11
ocena końcowa 62
tekst 2
pomysł 7
styl 9
schematyczność 5
błędy 15
ogólnie 8
ocena końcowa 44
9
OFICJALNE WYNIKI PIERWSZEJ BITWY
ADDY VS. LAN:
ZWYCIęZCą ZOSTAJE LAN
Tekst pierwszy - Lan - suma: 483 pkt; średnia: 69 pkt
Tekst drugi - Addy - suma: 367 pkt; średnia: 52,4 pkt
GRATULUJEMY ZWYCIęZCY!
Ranking wygranych dostępny w osobnym temacie.
ADDY VS. LAN:
ZWYCIęZCą ZOSTAJE LAN
Tekst pierwszy - Lan - suma: 483 pkt; średnia: 69 pkt
Tekst drugi - Addy - suma: 367 pkt; średnia: 52,4 pkt
GRATULUJEMY ZWYCIęZCY!
Ranking wygranych dostępny w osobnym temacie.