Derry, 1972
Mamo,
Rozmawiałem ostatnio z Alanem o Bloody Sunday. W ogóle dużo z nim prawiłem na różne tematy. Było już pod wieczór, mroźno i wietrznie - zupełnie jak w tej chwili. Wracaliśmy z roboty. Spytałabyś pewnie – z jakim Carrolem, u diaska? Tym Carrollem? Od tych Carrollów?
Tak, od tych. Wątpię jednak byś go poznała, tak się zmienił. Dzisiaj to mój dobry kumpel. Można z nim pogadać szczerze (i nie tylko pogadać, mamo...) Z dzieciństwa pamiętam pewien epizod związany z nim. Opowiem Ci, skoro już przy tym jesteśmy. Razem budowaliśmy babki z piasku. Po pewnym czasie wychodził z piaskownicy i przy tym zawsze zostawiał swoje zabawki: kolorowe łopatki, łyżki do piasku i smoki. Gdy znikał, kradłem większość z tych rzeczy. Aż wstyd przyznać, że mogłem komuś czegoś tak zazdrościć. Wyskakiwałem z tej piaskownicy i leciałem do nas, a piasek sypał się ze mnie jak z piaskowego potwora. Niby głupstwa, a człowiek po tylu latach pamięta.
Cóż, jest lojalistą. I między Bogiem a prawdą - czuję do niego jakiś niesmak za to. Pamiętam dziadka Patricka z tą jego siwą brodą i błyskiem w oku. Wciąż słyszę te jego opowieści. O tym, co to było przed powstaniem a co to się wydarzyło jeszcze kiedy indziej. Zawsze wydawał mi się taki typowy. Typowy starzec znad morza, marynarz co to wszędzie był. Ale w zasadzie był nikim i kradł mi pieniądze, bo dla takich jak on nie było roboty. Dziadkowi Carrolla wiodło się z kolei znacznie lepiej. A i nie miałby pewnie nic przeciwko przeprowadzeniu moich przodków na drugą stronę rzeki Shannon. Ale Alan jest moim przyjacielem. I to najbardziej chore w tym wszystkim, że jest nim. Przyjacielem katolika i pieprzonym lojalistą zarazem. Jednocześnie kimś, z kim można umierać i kimś, dla którego twoje życie nie jest warte złamanego pensa.
Ale dla mnie on jest „niby-lojalistą”. W gruncie nie trzyma z żadną ze stron, a w zasadzie to i na całe Troubles nie ma jakiegoś konkretnego spojrzenia. Tak, tak; mówi, że w istocie jest protestantem, nawet często to zaznacza (bo musi?), ale zachowuje bierność. Za obojętność wobec swoich ziomków dużo płaci i za to, że z nimi trzyma również. Dobry, równy chłopak z Alana, choć przyznam, że nie ma łatwo żyć w takiej cholernej, rozdwojonej jaźni. Jego ojciec to też niezła ziółko! Gra na trąbce z black and tans; raz nawet widziałem go paradującego w ogrodzie w tym pomarańczowym, wesołym uniformie. W ogóle myślę, że Alan dla swoich to trochę taki niewygodny pryszcz, którego należy za wszelką cenę wydusić. Tak mi go żal...
Jakoś od `63 pracujemy w warsztacie samochodowym tuż pod Crossmaglen, tj. z domu, bez postojów jakieś czterdzieści minut drogi. Praca. No cóż, bywa różnie – i gorzej, i lepiej. Jak to mówią, fortuna kołem się toczy, ale przyznaję bez bicia, że przynajmniej póki co koło raczej się nie toczy. Fortuna nam nie grozi. W warsztacie rzęchy nie do opanowania. Stare Fordy i inne dziadostwa. Wszystko coraz bardziej przerdzewiałe, niesprawne. Coraz mniej działa, przybywa zabytków; i jeszcze te bomby. W zasadzie nie mam pojęcia w czym komu z tych pieprzonych lojalistów mógłby przeszkadzać zakład starego O`Donnella, o którym mówi się wszędzie, że to człowiek poczciwy i przyznaję otwarcie – to prawda! Na pewno nie mogło chodzić o mnie, to znaczy na pewno nie tylko o mnie. Zresztą, kto rozumie tych popieprzeńców. W każdym razie widzisz, mamo, że my z Alanem to czasem jesteśmy jak tacy saperzy, bez żartów.
*
Po całodniowej robocie wsiedliśmy do mojego auta. Pokonując pola w końcu dotarliśmy na Blaney Rd, główną drogę do miasta. Wokół niej rosną gęste, zielone krzewy; za nimi jednak tylko pola i pola, to wznoszą się to opadają między kamiennymi murkami. W międzyczasie napotkaliśmy patrol chłopaków z Irlandzkiej Armii Republikańskiej (Mick i spółka), stukających karabinami w szyby. Nie za bardzo wiedziałem czemu tam stali o tej porze. Była noc. Zresztą, już zmęczony nawet nie wystawiłem ręki by ich pozdrowić. I wtedy nagle wykrystalizował się temat Bloody Sunday. Dobrze się stało. Jeszcze chwila a bym zasnął. Bodaj wczoraj minęła pięćdziesiąta druga rocznica tej rzeźni. Pięćdziesiąt dwa lata – to nie za wiele, pomyślałem. W Krwawą Niedzielę 1920 roku na Croke Park, Royal Constabulary dobrało się do skóry naszym. Mecz gaelicki, parę dni wcześniej w gazetach były ogłoszenia... Czego to ci biedni ludzie nie robili, by wejść na ten mecz. I wreszcie ta cholerna Niedziela. I wreszcie ten mecz. Krzyki mężczyzn, każdy dopinguje swoim, najlepiej jak może. Ktoś gwiżdże, ktoś wbiegł na murawę, jakiś dzieciak. Nagle na boisko wjeżdżają wozy pancerne. Kilka. Brytyjscy żołnierze nawet nie muszą wychodzić z tych swoich aut-twierdz, by ostrzeliwać tłumy. Seria za serią, ładują jak w zwierzęta; napadli taborem, twierdzą. Kilkadziesiąt rannych, czternaścioro zabitych... A ja gdy się nad tym zastanawiałem wciąż mi w głowie pobrzmiewało pytanie – „cholera jasna! jak to jest, że się strzela do cywili? Jakie to uczucie mordować niewinnych?” Nie znam sensu ich cierpienia, nie tylko tu, w Irlandii, choć może tu zwłaszcza... W ogóle wyspy, to całe królestwo, Zjednoczone Królestwo - to dla mnie jeden wielki paradoks. Oni wszyscy, którzy sprawują władzę, najwyższe urzędy - to uzurpatorzy. Nawet we własnym państwie, na własnej wyspie. Nie tylko w Irlandii... Choć może tu zwłaszcza... Ten paradoks jest przytłaczający, niech go szlag. A ja muszę żyć w tej rzeczywistości. I poznawać i karmić się tym paradoksem jak chlebem. A gdy nie ma chleba, pozostaje mi tylko to. Moja rzeczywistość... Beznadziejnych stosunków między ludźmi. Żyję w tej atmosferze – knowań, spisków i biedy. Tak tu jest. Brytole mogą pracować wszędzie. My możemy co najwyżej szorować im buty. Wielka Brytania to ostoja praw, dorobku cywilizacji i ruchu praw człowieka, psia mać. To w istocie bezlitosna machina, pobudowana z bali drzew kłamstwa, kradzieży, gwałtów. Narzędzie tortur, bardzo wymyślne narzędzie tortur, które ukręca ludziom karki godności. Wierzcie mi, te wyspy to jedno z bardziej popieprzonych miejsc na ziemi. Budują naszym getta, wyrzucają naszych z domów, z pracy...
Wkurzam się, uderzam pięścią w kierownicę. Już nic więcej nie powiem. A Alan, no cóż, jak to Alan – jeszcze milczy. Pewno zaraz stwierdzi, że nie może się ze mną do końca zgodzić albo że mnie ponosi. Taki z niego bliżej nieokreślony królewszczyk. Jemu czasem naprawdę należy się kneecapping.
*
Przyszło nam żyć w cholernym czasach. To nie jest wyrzut. Nie mam o to pretensji do świata. Zresztą, mieć tutaj o cokolwiek pretensje – to niedorzeczność. Można by mieć równie dobrze pretensje do wszystkiego. I można je mieć. Albo spróbować żyć. Z nimi, innej drogi nie ma. Każdy rodzi się z jakąś misją do wypełnienia, wierzę w to. Przetrwać, nie dać się zabić, nie dać się zabić innym - to tutaj było moją misją. Nie tylko zresztą moją. Widzisz, mamo... To wszystko co się o nas myśli, co się wypowiada w zaciszu domu, spokojnie; nad ciepłą herbatą, to gówno prawda zasadniczo. Przyznałabyś mi rację. Oni nie rozumieją sytuacji, w której znaleźliśmy się tu wszyscy.
Teraz coś innego. Dam przykład. Ci tutaj, katolicy, my, jesteśmy hipokrytami! Nas nazywa się obłudnikami, mordercami. Może nawet sekciarzami. Ale to my wszyscy tkwimy na dnie tego wielkiego, śmierdzącego kubła na odpady, na którego wierzchu powiewa Union Jack. I jak tu nie dać się wymieszać w tym anglosaskim tyglu, śmieciom, które bezustannie spadają nam na głowy...? Jest tylko ten, nie inny Bóg. On chyba jako jedyny od bodaj ośmiuset lat daje nam wiarę w zjednoczenie i nadzieję na to, że nie zginiemy jako naród albo że chociaż będzie lepiej. Nie to, że patos... Taka jest prawda. A ja naprawdę wierzę.
Partyzantka... Cóż, ostatnio odszedł do diabła stary lojalista Ferguson, któremu strzelili w głowę gdy siedział na kiblu – faktem jest, że odszedł śmiercią mało rycerską. Zdarzają się i takie przypadki. Ale to nie reguła i proszę wierzyć, nawet do tych sytuacji można przywyknąć pod warunkiem, że jest się częścią tego konfliktu. Inni nie zrozumieją. Albo będą nas nienawidzić, albo robić z nas bohaterów.
*
W ogóle żeby zrozumieć dzisiejszą walkę potrzeba lat, wielu lat. Na rzeczy, które się tutaj dzieją, tu na Północy my patrzymy w inny sposób. Wierzę, że tak właśnie będzie wyglądała wojna gdy wybuchnie gdzieś indziej w „cywilizowanej” Europie. Jak tu, w Irlandii Północnej. Jak tu, w hrabstwie Armagh. Z ukrycia.
Marazm XIX wieku mamy już za sobą i pseudo-romantyzm wojny, która zabija, zabija. Zabija. Czy przemyślana eliminacja swojego wroga uwłacza szlachetnemu mężczyźnie? Dzisiaj są tacy, którzy tak myślą. Że lepiej dać się rozpruć niż znieść „hańbę”. A przecież czasy się zmieniły. Świat się zmienia. I walka się zmienia. Naszych ostatnich romantyków wykończyli po Easter Rising a walka jeszcze trwa, jeszcze to czuję, to jest ważne. To nie jest jak z II wojną, której smak pamięta dziś już tylko niewielu a jej treści rozwleczono i nakazano wyznawać, pamiętać. Nie mówię, że to jest złe, ale też nie o to chodzi. My wszyscy tutaj ciągle czujemy pański bat. Ciągle wojna.
Może rzeczywiście do jakiegoś stopnia walka nie powinna być tak wynaturzona, mimo że daje tylko śmierć. Ale trudno jest wybić się z tej skorupy. Dziadek mówił, że uczyli go od czasów Cromwella - zabić starca jego protezą jest w porządku. Ja patrzę na wszystko przez pryzmat mojej rzeczywistości. Życie mam jedno, nie? I to wcale nie ignorancja. To myślenie to instynkt. Irlandia uczy życia. U mnie, w Armagh - Crossmaglen jest tak, że trzeba uważać, gdzie się stawia kroki. Jeden błąd często kosztuje życie. Jeden zły krok to bardzo kosztowna pomyłka. Można stracić wszystko – w tym cnotę i zęby. Żeby jednak było jasne – nie boję się tych lojalistycznych partyzantów – zresztą w samym Crossmaglen ich nie ma. Tu mamy wojsko i policję, czyli coś znacznie gorszego – bo i legalnego w świetle prawa.
*
Wstąpiłem do IRA po tym, jak RUC zgarnęli moją żonę, Jessie. Royal Ulster Constabulary to bezwzględna organizacja. Powiedziałbym, że jest ona iście brytyjska w swej hipokryzji. To najprawdziwsi bandyci. O tym, mamo, co ci zaraz opowiem, dziś pisze mi się już łatwo. Ale to wciąż dla mnie trudna historia.
Było to cztery lata temu. Początek wiosny. Robiłem w warsztacie gdy zadzwonił telefon. Moja Jessie miała wolne, w weekend planowaliśmy wyjechać nad morze. Gdy ją opuszczałem nie miałem obaw choć czułem, że od dobrego czasu mieli mnie na oku. Sąsiedzi mówili potem, że ci gnoje zajechali „normalnym” autem, tzn. nie jedną z tych wielkich ciężarówek. Zapewne znaleźli jakiś pretekst by wyciągnąć ją z mojego domu. Pretekst jednak na tyle rzekomo prawdziwy, by moja Jessie im zaufała. Musieli wiedzieć wszystko – gdzie i kiedy pracuję, kiedy wychodzę/wracam z pracy. I tak mi ją zabrali... Nie wiem dokąd. Na komisariat? Może do lasu, a może do domu któregoś z tych zbirów? Nie wiem. W każdym razie jeszcze tego samego dnia została zgwałcona.
Mijają lata, Brytole nadal swoje – a mówią, że pewnie się sama nadstawiła, naprawdę. Taki mieli wyraz twarzy, gdy z nimi rozmawiałeś. Boże! Gdybyście wiedzieli, jak w tamtej chwili cierpiałem. Jak płakałem w swojej bezradności, bezsilności wobec tego zbrodniczego systemu. Wzięli mnie na przesłuchanie, nic im nie powiedziałem. Po prostu beczałem. Siedziałem oparty o drewnianą poręcz krzesła i płakałem. Czy my ciągle musimy tkwić w średniowieczu, czy sądy muszą być zaprzedane landlordom i taki policyjny landlord czy musi być panem w całym hrabstwie, nawet w moim domu?
Cała ta sprawa jest zawiła. Tamtego feralnego dnia jakoś po południu jeden z gliniarzy znalazł Jessie porzuconą za miastem. Zabrał do szpitala i to chyba wtedy zadzwonili po mnie. Od razu wskoczyłem w auto i gnałem jak mogłem furą O`Donnella. W międzyczasie wydarzyło się coś... Wydarzyło się najgorsze. Gdy już ją położyli, przebrali i tak dalej, zostawili na moment bez opieki. Zniknęła, potem jakaś piguła zaczęła biegać po szpitalu żeby ją znaleźć. Mówi – nagle krzyki! Straszne krzyki! Ona już leżała na szarych płytach.
Wyskoczyła z okna, po prostu.Tak to jest, gdy się pija takie ilości alkoholu, dowiedziałem się. Właśnie, bez jaj. Zrobili z niej alkoholiczkę. Przeszukali mój dom, znaleźli parę butelek po urodzinowej whisky pod zlewem i jeszcze inne gorszące ślady. Stwierdzili, że co tu komu po alkoholikach i w ogóle przeklęli mój ród na kolejne trzy pokolenia. Na całe szczęście, w mieście nikt im nie wierzył, bo bym się w ogóle posypał.
Przybyłem do szpitala. Choć już ją zebrali, nie zmyli wielkiej kałuży krwi z ulicy. A i jej rozbite zęby na parkingu przed szpitalem znajdowałem jeszcze przez kolejne dwa tygodnie. To w krzakach, to przy krawężniku, zawsze się napatoczył gdy jechałem wypełniać jakieś papiery. Zbierałem jeden po drugim i wsadzałem do portfela niby łuski karpia na święta. Wszystko działo się tak szybko, że już nawet nie wiem dokładnie czy dzwonili do mnie po przywiezieniu jej, czy po tym, jak wyskoczyła z okna. Nie wiem. Zanim poszedłem do tego przeklętego miejsca, w którym ją położyli na zimnym, metalowym stole, spędziłem kilka dłuższych chwil w kaplicy (piętro nad kostnicą)... Zimny dreszcz nie schodził mi z pleców, trząsłem się cały. Ale zdołałem uklęknąć i wyśpiewać starą religijną pieśń dziadka. Zacząłem modlić się wcale nie o ratunek dla siebie. Raczej o Jego miłość do Jessie. Wierzę, że ona teraz z nim jest i że nie mogę jej zawieść. Wierzę, że jej ofiara nie pójdzie na marne i prędzej czy później nasz dzień nadejdzie i zaczniemy żyć nowym życiem w wolnym państwie.
W prosektorium zaczęło robić mi się niedobrze aż w końcu wstałem i ledwo co zdążyłem wyściubić nos za drzwi a zwymiotowałem okropnie. Podłoga korytarza, wykafelkowana, pokryła się żółcią i czerwienią niemal aż pod nogi przechodzącego doktora, który tylko spojrzał na mnie z góry. Parę dni później pochowałem ją, skromna ceremonia. Pomyślałem wówczas - tak dopełniła żywota moja młodziutka żona, piękna Jessie Farrell, którą ty mamo, pokochałabyś całym sercem.
*
Co zrobiłem po tym wszystkim? Odwiedziłem mojego kumpla Micka. Miał broń i trzymał z IRA. Był na pogrzebie z kilkoma innymi chłopakami. Dał mi trzy sztuki pistoletu glock i „armallite”. Powiedział, że mogę na niego liczyć. Dwa dni później znałem już nazwiska tych skurwieli z RUC.
Pierwszy – constable David McNiece to facet, którego często widziałem jadąc do Donnella. Na oko po 30-tce, krótko przystrzyżony z wrednym grymasem na twarzy. On i jeszcze kolejny, Thomas Morrow, często zatrzymywali się u wylotu Blaney Rd. Przeszukiwali bezwzględnie, nawet w gacie zaglądali jak im coś nie pasowało. A skąd miałem pewność, że to akurat ci dwaj? I w ogóle, że to sprawka RUC? To długa historia, więc niech wystarczy, że po prostu byłem pewien.
Gdy wszedłem do mieszkania tego pierwszego, akurat jadł kolację. Za oknem był ciemny, bardzo ciemny wieczór. McNiece siedział przy okrągłym drewnianym stole tuż obok żony i jakiejś starej kobiety. Pewnie matki – faktem jest, że dobrze jej z oczu patrzyło. Płonące świeczki na ścianie lekko oświetlały wnętrze mieszkania, pogrążone w półmroku i spowite dymem z fajki, którą kopciła stara. Wypaliłem dwa strzały w klatkę, lecz niechcący trafiłem też jednym pociskiem w głowę, tak że czaszka constabla Davida McNiece`a rozprysła, brudząc niebieską koszulę żony a krew bryzgnęła wysoko na siwe włosy matki. Byłem naprawdę roztrzęsiony... Nie myślcie, że zabiłem gościa z zimną krwią. Strzępki zakrwawionych włosów i czaszki constabla leżały na stole, tuż przy zupie, którą jadł. Stara siedziała cicho wryta w bujany fotel, który zastygł w bezruchu. Spojrzałem na jego żonę. „Gdybyś ty znała swego męża, skurwysyna...” - pomyślałem nerwowo, potem szybko wyskoczyłem z domu, jeszcze zanim usłyszałem kobiecy krzyk. Mick w samochodzie już czekał. Następnie wyjechaliśmy za Crossmaglen. Morrow mieszkał na drodze dojazdowej do miasta, lecz nie na Blaney. Czułem się coraz gorzej. Mdliło mnie, przeobrażałem się w marmurowy posąg, widziałem jak przez moje blade ręcę wychodzi duch. Jechaliśmy coraz szybciej. Wsadziłem głowę między nogi, bojąc się, że zwymiotuję. Przed oczami miałem obraz Jessie... Zaraz przypomniałem sobie o zębach... Dobry Boże... I jeszcze ten pieprzony gliniarz i jego żona z kawałkiem mózgu męża na koszuli...
- Willy! ja to zrobię, ok? - Mick, uśmiechnięty rudzielec, siedział w tym od kilku lat. Jego ojciec i dziadek też byli w IRA i też czuli za pierwszym razem to, co ja wówczas. Mick wiedział, co przechodziłem. Ten egzamin, który zdaje się (lub nie zdaje) raz w życiu. Taki tutejszy egzamin dojrzałości.
- Ok.. - Podniosłem głowę i przylgnąłem do chłodnej szyby. Była zima, padał śnieg. Stanęliśmy. Mick wziął spluwę, założył kominiarkę, przeżegnał się i wyskoczył z auta, trzaskając. Zaparkowaliśmy przed starym domem. Mój Boże, musiał on pamiętać jeszcze tan war. Światła paliły się w każdym pomieszczeniu. Nagle w oknie zatańczyła sylwetka człowieka średniego wzrostu. Chlusnęło krwią. I jeszcze raz. I raz. I raz. Krzyki...
- Willy... - Znowu trzasnął drzwiami. Zdjął kominiarkę i wsadził klucze do stacyjki. Nie widać było po nim zdenerwowania. Na jego zaróżowionych policzkach krył się tylko cień mrozu grudniowej nocy. - Co?
- Pieprzony Thomas Morrow odszedł. Sé do bheatha abhaile! - Piękny język... Te ostatnie słowa w ustach Micka trochę mnie pocieszyły - „witaj w domu!”. Mówię - „trochę”, a to raczej najlepsze co mogłem usłyszeć w tamtej chwili. Co innego równie ukoiłoby moje zszargane nerwy i rozkojarzone zmysły? - Willy, udało się! Jesteśmy żołnierzami, którzy swoje życie zaślubili Irlandii... Wiesz o tym, nie? - Niektórzy przyszli z lądu po drugiej stronie fal – Podjąłem twoją ulubioną pieśń, mamo, pociągając nosem. - Tej nocy stajemy na szańcu dla sprawy Irlandii, w doli i niedoli, wśród armat grzmiących i palb karabinów... - Zaśpiewamy żołnierską pieśń! - Śpiewaliśmy razem. Brzuch już nie tańczył kankana. Opadłem w fotel i westchnąłem jakby na znak, że mi minęło. Że zdałem egzamin... Wtedy zorientowałem się, że Mick wywiózł nas gdzieś na wzgórza. Wody płytkich jezior błyszczały w księżycowym świetle. Usłane śniegiem pola to pojawiały, to znikały i opadały jak skrzydła spienionej fali, by w końcu przepaść za ścianą ciemnego lasu.
- Jak, Willy?
- Do dupy – Spojrzał na mnie i pokiwał ze zrozumieniem. Przekręciłem głową i strzeliło niemiłosiernie. - Ale już lepiej. Dokąd mnie wieziesz?
- Do republikanów. Niech się dowiedzą, co ci zrobili te parszywe gnoje. - Do IRA..?
- Tak.
- Ktoś z nich i tak wiedział o całej akcji, co? - Przypuszczałem. - Spokojnie. Wiedzieli. I cały czas byliśmy przez nich ubezpieczani. Ci gnoje z RUC tak łatwo nas nie dorwą. Prędzej oni zdechną niż my. - Tak, to był mój chrzest bojowy. Od tamtej pory chciałem dwóch rzeczy. Wygnania Brytoli i zbawienia mojej Jessie... Tylko to się liczyło, mamo.
*
- Alan, jak w domu? - Właśnie wyjeżdżaliśmy z warsztatu. Kamienie, które wysypał O`Donnell na podwórzu, chrzęściły nam pod kołami. Rozrosłe gałęzie moreli szorowały przy wyjeździe po szybach samochodu. - A... No wiesz... Jak może być? W Belfaście byłoby gorzej! - Uśmiechnął się ponuro. - A właśnie... Słuchaj, Alan. Twój ojciec. Powiedz mi, on często jeździ do Belfastu na próby? - Mój ojciec... Popieprzeniec z niego. - Poprawił się w fotelu i nerwowo zakasłał. - A jeździ, jeździ. Raz w tygodniu przynajmniej. Wiesz, ma dobrą pensję to może sobie pozwolić. Zresztą, nie wiem czy teraz też tak jest. Nie wiem co u niego. - Co ty wygadujesz? Jak to? - Byłem zdziwiony. Mimo że jego rodzina wyrzekła się syna i musiał ze mną szorować brudne, stare auta matka dawała mu na czynsz i chleb. Myślę, że ją jedną kochał i dla niej czasami odwiedzał ojca. - Pieprzę ich wszystkich. Mam już dość tego całego syfu... Cholera, Willy... Jak ja się boję, że pewnego razu znajdę swoja bombę pod autem... - Mówiłem ci już, że tobie nic nie grozi – Wkurzał mnie czasem swoją gadką. To była wojna, ja byłem żołnierzem, nikt z moich kolegów nie strzeliłby nigdy do cywila. Nigdy. - Ty jesteś dobry, ty jesteś dobry, Willy... Ja wiem. Ale tyle się teraz słyszy o Belfaście. - Prawie płakał jak to mówił. - Ojciec, cholera jego jasna, ciągle przynosił takie nowiny. Jedne weselsze od drugich. - Mówiłem! - Zahamowałem gwałtownie. Stanęliśmy pośrodku ośnieżonej drogi. Wiatr dmił wściekle. Słyszałem jak Alan cicho płacze. Jak łza spływa za łzą... Na koszulę... Złapałem jego głowę w ręce i wyartykułowałem. - Tobie nic nie grozi. Śpij spokojnie. - Przepraszam... Przepraszam, Willy...
*
W pewnym momencie skręciliśmy z asfaltowej drogi w bocznicę. Wiejska, stara dróżka ciągnęła się daleko po purpurowy horyzont. Samochodem strasznie rzucało. Mick dał mi papierosa, ale chyba z całego tego zamieszania zapaliłem drugą stroną, filtr, i uśmiechnąłem się w zakłopotaniu. Wtedy on wybuchnął głośnym śmiechem i walnął mnie przez łeb, po przyjacielsku. Rzucił mi całą paczkę pall mall. Mrugnął, jak gdyby sugerując – tym razem uważaj. Jechaliśmy jeszcze czas jakiś, obaj wyciągając ręce przez okno z dymiącymi petami w palcach. Chłodne powietrze orzeźwiło mnie zupełnie.
To był kamienny, wiejski dom. Dość długi, lecz też nie zaraz tak duży. W zasadzie ledwo widoczny z drogi i okolicznych wzgórz. Okna zasłonięto ciemnymi firanami, tak że odniosłem wrażenie, że w domu nikogo nie było. Dojechaliśmy. Ziemia była wilgotna, błotnista. Gdzieniegdzie leżały resztki topniejącego śniegu. Wiatr dmił, rzuciłem raz jeszcze oko na dom. Obok niego wznosił się jakiś stary, też kamienny budynek, wyglądający na stajnię. Stalowe drzwi do niej były lekko uchylone. Kilka małych, powybijancyh okien, za którymi kryła się nieprzenikniona ciemność i parę kroków dalej pusta buda, dopełniały widoku tego siedliska. Obok mignął jakiś cień, lecz zniknął zaraz za drzewami, okalającymi całe podwórze.
- Mick, draniu! Witaj! - Drzwi domu otwarły się. Zza nich wyszedł postawny gość. Blady brunet, na oko 40-tka. W skórze motocyklisty podszedł do auta, rzucając na mnie kątem oka. Choć starał się zachować wrażenie, jak gdyby miał mnie w dupie, za przeproszeniem, mamo, to i tak wiedziałem, że bacznie mi się przyglądał. - Niech Bóg cię błogosławi, Doherty – Mick silnie trzasnął drzwiami auta i uścisnął jegomościa z całych sił. Uśmiechał się szczerze, jakby zobaczył kogoś naprawdę sobie bliskiego.
- To on, hę? - Skinął na mnie nieznajomy. Teraz zauważyłem, że ten Doherty żuł gumę. Miał krótką, czarną brodę. Z rękami w kieszeniach zaczął mi się już jawnie przyglądać. - Tak, to William Anthony McKinney. Przeżył piekło... - Doherty pokręcił z niedowierzaniem głową. Podszedł do mnie bliżej i uścisnął rękę. Patrzyły na mnie dwa, czarne reflektory. Za nimi... Czaiła się wielka czułość i współczucie. - Dobry Jezu, wszyscy tu się modlimy za te twoją dziewkę – Trochę skrzywiłem się na tę „dziewkę”. Ale pomyślałem, że mówi szczerze. I chyba zanim to powiedział nawet połknął gumę, bo już nie ruszał całą szczęką. - Zamówiona msza, bracie. - Dziękuję... Co do modlitwy... Nie zaszkodzi.... - Doherty raz jeszcze pokręcił głową, ale już jak gdyby zrezygnowany i kopnął butem w koło samochodu. Nagle zza krzaków wybiegło kilku facetów. Długowłosi, zziajani, rzucili się na Micka. Jednego z nich kojarzyłem. Chyba raz mu robiłem auto. - Mick, gnojku! - Krzyknął jeden z nich. Przepychali się wszyscy jak sfora psów, jak małe koty, które w ścisku garną po mleko do matki-kotki, przepychając jedno drugie. - Brendy, ty bestio! Złaź ze mnie, kurde! Odwalcie się! - Mickowi udało się w końcu wyrwać. Poprawił kurtkę, spojrzał na mnie porozumiewawczo, uchachany. - Wybacz... To South Armagh Brigade!
- Największe szychy, znaczy się! - Dodał któryś z tego zbiegowiska. Krótko wymienili między sobą spojrzenia, spojrzeli na Doherty`ego i część z nich, która chyba wcale nie zauważyła mojej obecności, wbiegła do domu. Czworo z nich zostało. - To Aiden, Seamus, Colin i Neville. - Doherty wystąpił przed nich. Wszyscy uśmiechali się do mnie serdecznie i uścisnęli mi ręce. - Słuchaj, Willy. Mogę, nie? Wszystkim nam tutaj jest ciężko. To co się tutaj dzieje to nie jest zabawa. To prawdziwie... jest wojna. Widzisz to chyba, nie? To wojna, w której się ginie, w której się traci – cholera, wszystko, kuźwa. A jeśli jest wojna, to są tylko dwie strony, ty wiesz... - Staliśmy tak przed tym domem, chłód szczypał policzki; tylko kiwałem głową. - I... Sam zobacz no. Na nas tu. Musimy się kryć jak szczury na naszej ziemi. Ta piątka dzikusów co tak wparowała do chałupy – przywiozłem jakąś lepszą strawę dzisiaj, rzucili się, mają najmniej w domach. Taki Sean ma dwa dzieciaki na głowie, ledwo co mu nogi wyrosły, a... A taki Denis! Albo Carrock! Zwinęli im ojców... - My wiemy, my wiemy.. Wszystkim jest ciężko. Ale może wejdziemy do środka? Jeszcze chwila, a zamarznę, Doherty... - Colin cicho zaproponował. Rzeczywiście sprawiał wrażenie, jakby skostniał. Pocierał ręce i nerwowo podskakiwał. Kto wie, jak długo już bawił na dworze w tę chłodną noc. - No, Doherty, daj jużże spokój... - Któryś z czwórki, blondyn, wyciągnął papierosa i zapalił. Rzucił paczkę Colinowi. Seamus, chudzielec o bladych, zapadłych policzkach też opowiedział się za chłopakami. Doherty oblizał górną wargę, pokiwał głową. Miałem wrażenie, że zaraz na kogoś z nas skoczy. Potem spojrzał na mnie rozmydlonym wzrokiem i wszedł do domu, a za nim my wszyscy. Mick klepnął mnie raz jeszcze w plecy.
Ku mojemu zdziwieniu, wewnątrz było gwarno. Ponura przemowa „wodza” jakby nigdy nie miała miejsca albo wygłosił ją ktoś bardzo dawno i minęły już wszelkie złe wspomnienia. Za wąską sienią mieściła się kuchnia, tam ogromny bałagan, piekarnik na chodzie i gwiżdżący czajnik. Jakaś nieznajoma twarz z rogalem w ustach ukłoniła się lekko przede mną i wymamrotała jakieś imię, nie mam pojęcia jakie. Unosił się zapach ciasta, w kuchni krzątała się jeszcze jakaś osóbka, ale nawet na mnie nie spojrzała. To była niska kobieta, ze zdeterminowaną miną to rusz albo zbierała coś z podłogi, albo w pośpiechu znikała za tylnym wejściem do domu. Było przytulnie, mimo całego syfu. Dalej za kuchnią, za niewielkimi drzwiami kolejny pokój. Tym razem znacznie większy. Na ziemi przy drzwiach leżało kilka kartonów, w dalszej części stoły przywalone były metalowymi puszkami od konserwy. W kącie pokoju, czyli w miejscu między wielką szafą a telewizorem, kolejne kartony, a w nich chleby, chleby i jeszcze raz chleby. Aiden i Seamus leżeli rozwaleni na kanapie, pozostali z Mickiem pakowali do kartonów, zaklejali taśmą; biegali z żarciem, to tu, tam...
- Chodź, na strych. - Akurat miałem im pomóc, gdy nagle wziął mnie pod ramię Neville. Średniego wzrostu masywny koleś. Dał mi przy okazji szklankę gorącej herbaty. Za jakiś czas wdrapałem się po wąziutkich, stromych stopniach na górę. Schody znajdowały się w klitce za kuchnią. Na poddaszu było ciemno. W jednym pokoju z uchylonymi drzwiami ktoś głośno chrapał. W innym, ku mojemu zdziwieniu świeciła się lampka. W łóżku leżała mała, ruda dziewczynka, której jakiś jegomość czytał bajkę, leżąc tuż obok. - Dave! - Uśmiechnął się na mój widok, kiwnął a potem ryknął ku uciesze dziecka. - Tak, tak. Nie rozlej. Nasza Stokrotka nie lubi, gdy fajdamy na podłogę!
Wziąłem duży łyk i potem znowu pojawił się Colin, trochę już zniecierpliwiony. Zaprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia, w zasadzie jak gdyby do biura (można by tak powiedzieć, gdyby nie było tu tak mizernie). Na biurku stał mały krucyfiks i świeciła lampa. Naprzeciw mnie wielkie okno przysłonięte purpurową płachtą. Obok na ścianie jakieś święte obrazki i wyblakła zielonkawa farba.
- Wybacz rozgardiasz. - W kącie pokoju stał Doherty. Stał tak, by nie odsłaniając płachty widzieć co się dzieje za oknem, ewentualnie lekko ją uchylając. Nie patrząc na mnie, mówił. - Widzisz, co się dzieje. Teraz jest sielsko, ale to się w każdej chwili może zmienić. Więc wybacz mi, ale ta atmosfera mi się jakoś niespecjalnie udziela. Tak teraz patrzę... Tam chłopaki, tam... I tam... _ Zmarszczyłem brwi, nie rozumiejąc do końca. - No, warta, straż i tym podobne rzeczy. Jak akcja minęła?
William Noel Nash
1
Ostatnio zmieniony sob 19 sty 2013, 15:16 przez Ollars, łącznie zmieniany 2 razy.
wyje za mną ciemny, wielki czas