Zdezorientowany [opowiadanie] - mjm - cz. 1

1
Herman EDIT: Jest to tekst użytkownika mjm. Został wstawiony przeze mnie z powodów małych niedogonień phpBB. Wszelkie uwagi kierować do niego.
----------------------

Jesteśmy niewolnikami czasu i przestrzeni. Zamknięci w celi.
Tak, to prawda, ale tylko częściowa. Bo czymże jest to więzienie, skoro posiadamy klucz do zamka w ścianie krat? Ten klucz to moc, która sprawia, że żadna niewola nie musi być dojmująca i ostateczna. Moc kreacji. Dziś wiem, że jest potężna. Pozwala bowiem stworzyć również samego siebie.

Odkładam na bok szklankę z zimnym, zielonym płynem i sięgam po cygaro. Odpalam. Doktor F. - mój najwierniejszy i jedyny przyjaciel - nie spuszcza ze mnie wzroku, zza swoich lekko przybrudzonych binokli. Tylko na chwilę, ukradkiem (myśli, że tego nie widzę) spogląda na wydatne biodra i wyraźnie zarysowaną pupę Dee - mojej bogini, archetypicznej kochanki, starożytnej kusicielki.
Dee nachyla się nade mną z miseczką pełną mandarynek. Kładzie ją na stoliku, tuż obok szklanki wypełnionej zielonym, dobrze zmrożonym Mojito. Lekko muska moje wargi i znika. Zostawia nas samych na werandzie willi, wśród zielonych czupryn palm, wygrzewających się w słońcu.
Doktor F. ociera pot z czoła. O tej porze roku na Bermudach jest cholernie gorąco.
- Więc? Ratajczak, opowiesz mi w końcu tę historię?- rzuca po chwili, z nieumiejętnie ukrywanym niemieckim akcentem.
- Jasne, że opowiem. Nie mogę się wręcz doczekać.


***

Mieszkałem na osiedlu jakich wiele, nie tylko w tym mieście, ale i w całym kraju. Byłem... Mały. Tak. Maleńki. I przestraszony. Nie potrafiłem przedzierać się przez życie. Stosowałem uniki i wewnętrzną propagandę. Kląłem na tych co na górze, a nawet na tych co niżej, bo i oni - miałem wrażenie - brali mnie za zupełną miernotę.
Jeździłem samochodem sprzed siedemnastu lat, płaciłem wysoki czynsz i próbowałem odłożyć kilka groszy, ale nigdy nie udawało mi się dojść do znaczniejszej sumy.
Średnia krajowa - tylko na tyle wyceniał mnie system.
Nie byłem nędzarzem, nie byłem zamożny. Codziennie pokonywałem tę samą trasę do pracy. Każdego ranka gniłem w korkach, które zapychały ulice niczym wata. Onanizowałem się co wieczór - na dobry sen, po wypiciu kilku piw. Myślałem o krągłych dupach i słonych cipeczkach koleżanek z pracy, sąsiadek z bloku, aktorek rodzimych seriali i kurewek z pornosów.
W weekendy serwowałem sobie łupaninę głośnych dźwięków, w wypełnionych po brzegi knajpach. Chodziłem tam ze znajomym z czasów studiów - równie smutną postacią jak ja. Przed każdą wyprawą motywowaliśmy się w domu przy butelce wódki. Przekonywaliśmy się, że tym razem wszystkie dupy będą nasze.
Byliśmy jak szybkie i zwinne gepardy. Cóż z tego, że potrafią gonić z prędkością mojego auta, skoro na dziesięć polowań sukcesem kończy się góra jedno? W dodatku niepisane prawo sawanny mówi, że łatwiej upolować zwierzynę starszą....
Dlatego, raz na trzy miesiące, wyrzucałem się na nocną taksówkę do domu, z postojem na stacji i kupnem ruskiego szampana po drodze.
One? Zawsze wyły tak samo. Ich twarze zlewają się w jedną. Ich imiona oscylują w przedziale tych, które są najbardziej typowe - między Anną, Moniką i Katarzyną. Przedstawicielki handlowe, pracownice agencji PR, sekretarki, urzędniczki. Kochające Madonnę, Michaela Jacksona - przeboje lat osiemdziesiątych i tłustego kutasa w ustach. Opis zbyt uproszczony? Być może, ale na inny mnie nie stać.

Pracowałem w dziale analiz i przygotowania dokumentacji urzędu wojewódzkiego. To ambitne z pozoru zadanie sprowadzało się do pilnowania porządku w obiegu pism. Choćbym nie wiem jak się starał, nie potrafiłem dostrzec w nim głębi na miarę Kafki, być może dlatego, że nie mam jego umysłowości. Nie potrafiłem wnieść do systemu niczego oryginalnego, nie chciałem i nie umiałem go usprawnić, mimo że czułem jego absurd. Brzydziłem się nim.
W pracy miałem opinię człowieka cichego i spokojnego, pozbawionego jednocześnie siły przebicia. Tę z pewnością miał Tomasz, młodszy o dwa lata kolega, który przyszedł na stanowisko kilka miesięcy po mnie, lecz szybko mnie przeskoczył.
Tomasz mnie nie cierpiał. Przypuszczam, że dlatego, że przede mną nie mógł odgrywać swego spektaklu. Miał zwyczaj prawić gawędy, opowiadać dowcipy, konfabulować o setkach przygód, które były jego udziałem. Chciał grać pierwsze skrzypce i w tej orkiestrze rzeczywiście dostał rolę solisty - jednak wg mnie fałszował.
Kolejna z postaci, której nie mogę pominąć, to Yoka - czyli Jolanta Maćków.
Yoka była w początkowym okresie dla mnie kimś bliskim, a przynajmniej pokładałem w niej nadzieję. Była sekretarką szefa naszego działu i jako jedyna na początku mej pracy przywitała mnie otwarcie i bezpośrednio. Ujrzałem w niej coś na kształt dobrego duszka, albo i anioła stróża - w dodatku o wyjątkowo ponętnej dupie.
Przez pierwsze tygodnie chadzaliśmy razem na fajkę. Szybko okazało się, że Yokę i mnie łączyły podobne przeżycia z okresu młodości. Oboje pochodzimy z małych miasteczek, oboje w szkole średniej piliśmy dużo tanich win, uciekaliśmy z lekcji religii i paliliśmy marihuanę.
Czar przyjaźni prysł po miesiącu, kiedy z długiego urlopu wrócił mój szef. Wtedy też - jako nowy pracownik - zostałem mu przedstawiony.
"Dyrektorze Kosiński to nasz nowy specjalista z działu analiz - Krzysztof Ratajczak."
Dyrektor Kosiński - gruba, spasiona, ociekająca tłuszczem świnia o dwóch podbródkach i świdrujących oczkach, o mocnym, tubalnym głosie. Ułan, zawadiaka, ubrany w garnitur. Dyrektor Kosiński był samcem alfa a jego nimfą w stadzie była właśnie Yoka. Nie przypuszczałem, że funkcjonował taki podział ról. Nagle moja super- seksowna Matka Teresa, zmieniła się w moich oczach w kogoś w rodzaju agenta Smitha z Matrixa, w wypraną z myśli ( uświadomiłem sobie, że ta dziewczyna jest głupia) strażniczkę systemu, na czele którego stał Kosiński.
Zresztą nasza relacja przeszła metamorfozę obustronną - mianowicie, kiedy Yoka odkryła, że nie należałem do faworytów szefa (taki zaszczyt dosięgnął Tomasza) odsunęła się ode mnie.
W trójkącie Yoka, szef i ja szybko okazało się, że to właśnie ja byłem najsłabszym ogniwem. Więdły mi uszy, kiedy Kosiński sypał jak z rękawa aluzjami seksualnymi pod adresem Yoki, nazywał ją kwiatuszkiem, pączusiem, czasem dla zabawy łapał za talię i sadzał sobie na kolanach.
Działo się to na oczach wielu ludzi, a Yoka wtedy szczebiotała, śmiała się do woli i droczyła z szefem hasłami w stylu: "Panie dyrektorze! Bo zaraz zadzwonię do żony". Kosiński puszczał oczko i odpowiadał, że jego stara i tak wszystko wie i mu pozwala, bo jej się już nie chce.
Z relacji więc wypadłem. Straciłem względy Yoki, nigdy nie miałem względów szefa, bo widział we mnie zamkniętego w sobie gbura. Tomaszek, kiedy awansował, zrobił się dla mnie po cichu nieznośny i miałem wrażenie, że próbował mnie poniżyć, a z całą pewnością obgadywał za plecami.
W całym tym teatrzyku były też postacie pozytywne np Janina Karczewska - Pani Jasia, na stanowisku od 15 lat. Na początku widziałem w niej zwykłą biurwę, jednak po kilku tygodniach zaczęła się odkrywać i uświadomiłem sobie, że pani Jasia należała do skromnego grona "opozycjonistów". Tak samo jak ja brzydziła się żartami szefa, podważała także jego kompetencje. Jako jedyna rozumiała doskonale system. Wielokrotnie ratowała mnie z opresji, gdy pod niewłaściwy adres wysłałem jakieś pismo, lub gdy zapomniałem wysłać je w ogóle. Robiła swoje i mówiła niewiele.
Miałem wrażenie, że czuła moje męczarnie i po cichu mi kibicowała. Nie wiedziałem tylko, jakiego rozwiązania dla mnie pragnęła: czy chciała bym się przełamał i wziął sprawy w swoje ręce, czy też wyczuwała, że to nie miejsce dla mnie i liczyła, że któregoś dnia powiem "do widzenia "?

***

Ja jednak nie mówiłem nic. W skrytości ducha jedynie widziałem siebie jak w ostatnim dniu wchodziłem do budynku urzędu. Tak - ten film nosiłby tytuł "Ostatni dzień Krzysztofa Ratajczaka". Przewijał mi się przed oczami w tysiącach wariantów, dziesiątki tysięcy razy w głowie zmieniałem scenariusz, wymazywałem końcówkę, dopisywałem kilka kwestii, zmieniałem słowa. Zdarzały się wieczory, gdy obraz towarzyszył mi także tuż przed zamknięciem oczu. Już po masturbacji a jeszcze przed krótkim pacierzem (wypowiadałem go na wszelki wypadek).
W takich chwilach widziałem siebie, jak na codziennym, porannym zebraniu na lekceważące pytanie szefa: "a co nasz Krzysiu dziś napłodzi ?" odpowiadałem: "Panie Kosiński, irytuje mnie pana protekcjonalny ton, dziś nie zrobię absolutnie nic, gdyż od jutra mnie tu nie będzie!" To była jedna z wersji, zresztą ta bardziej delikatna.
W innym wariancie pisałem list do Kosińskiego, w którym - ładnym, przejrzystym i eleganckim językiem - tłumaczyłem mu dlaczego uważałem go za buca, świnię i chama, dlaczego brzydziłem się tą robotą, dlaczego sądziłem, że marnuję swój czas i dlaczego nie miałem ochoty patrzeć już na te zszarzałe gęby.
Wyobrażałem sobie też wariant ultra, w którym wkradałem się w zakamarki zwojów mózgowych wszystkich w naszym dziale za pomocą wysłanego maila na tzw everyone'a. Widziałem, jak naglę z szaraczka stawałem się herosem, tytanem, wolnym jak ptak buntownikiem.. Tak to widziałem, tuż przed snem.
Gorzej bywało rano, kiedy budziłem się i po kilkunastu sekundach błądzenia po mieszkaniu, obraz w wyobraźni, z którym zasypiałem, wracał do mnie. Wtedy jednak smakował zupełnie inaczej. Smakował porażką.
Kiedy rano znów myślałem o tym, jakim kutasem był mój szef, docierało do mnie, że byłem tylko frustratem, że żyłem urazami, nienawiścią i niechęcią i że nikt mojej batalii nie słyszał, do nikogo nie docierała i niczego nie mogła zmienić, a całą winę za marną, moją egzystencję ponosiłem wyłącznie ja.

Bo kim mógłbym być, gdyby nie urząd wojewódzki, blok nr 15, mieszkania 10 na osiedlu Mickiewicza i gdyby nie mój stary Ford Fiesta? Po eliminacji tych atrybutów w mojej głowie pojawiała się pustka.
Żyłem z dnia na dzień, od poniedziałku do piątku, od początku miesiąca do jego końca, od Wielkanocny do Bożego Narodzenia, od urlopu do urlopu. Zawsze mogło być gorzej, a przecież kiedy nie słyszałem tandetnych opowieści Tomaszka, czy też niewybrednych żartów Kosińskiego wydawało mi się, że było całkiem dobrze.

***

Tego wieczoru długo siedziałem przed ekranem. Pulsujące światło męczyło moje oczy. Błądziłem kursorem po płaszczyźnie w poszukiwaniu czegokolwiek: ciekawych linków, śmiesznych filmików, zwyczajnie - jak co dzień. Zabijałem czas przy użyciu prawej dłoni, a w szczególności palca wskazującego.
Nurkowałem w głębiny stron, przeskakiwałem na odnośniki, płynąłem z nurtem czatu, wkładałem swoje cegiełki do dyskusji na forach, jednym okiem śledziłem wpisy na portalach społecznościowych, słuchałem muzyki, sprawdziłem stan konta, przeczytałem wszystkie czołówki portali informacyjnych, pokusiłem się także o kilka tekstów publicystycznych, oglądałem ulubione teledyski.
Magma bezsensu opanowała moje ciało i umysł. Byłem zmęczony i rozczarowany. "Jak zwykle" - usłyszałem w głowie własne słowa.
Po raz tysięczny przeczytałem o wojnie na górze, o kolejnych oskarżeniach, o prognozach gospodarczych, po raz setny obejrzałem ten sam teledysk, po raz dwudziesty piąty ściągnąłem na twardy dysk tabulaturę do wyuczenia na gitarze. Po raz trzysta siedemdziesiąty siódmy, albo i po raz tysięczny zagościłem na jakimś forum.
"Dość." - Podniosłem się niemrawo. "Jutro czwartek, dzień przedostatni." - Próbowałem skupić myśli na czymś konkretnym. - "Tak. Jutro czwartek. Wstanę, pojadę. Zleci, zawsze zlatuje. "
Poczłapałem do kuchni.
Zapaliłem papierosa i stanąłem przed oknem. Dym leniwie owijał żarówkę. Wieloma ramionami muskał sufit. Patrzyłem na chmury odcinające się od brunatno - granatowego nieba. Papieros mi nie smakował. W końcu zgasiłem peta w popielniczce. Zasunąłem żaluzje. Przez chwilę stałem jeszcze przed oknem i przyglądałem się odbiciu swej twarzy na szybie. "Tak - ten tutaj, to właśnie ja. Niestety Ja."
Jednym z najgorszych rodzajów rozczarowania jest rozczarowanie samym sobą. Podobnie z nudą, gdy nudzisz się we własnym towarzystwie. Myślałem o tym, jaki chciałbym być, jaki zestaw cech gwarantowałby mi szczęście i sukces. Czasem się nad tym zastanawiałem, jednocześnie szydząc z samego siebie.
Zgasiłem światło i wróciłem do pulsującego ekranu. Włączony komputer wiernie na mnie czekał.
Usiadłem, by po raz kolejny dojść do wniosku, że nie wiem czego szukam.
"Wejdę na swój profil." - Podjąłem decyzję po kilkunastu bezcelowych kliknięciach.
Ten pomysł był o tyle ciekawy, że nigdy tam nie zaglądałem. Mój profil, odkąd go założyłem - a było to dobre trzy lata temu, był profilem martwym. Opublikowałem na nim zaledwie dwa zdjęcia i to wszystko.
Uważałem portale społecznościowe za tanią odpowiedź na ludzką potrzebę popularności i "zaistnienia". Nie widziałem sensu w opowiadaniu o swoich prywatnych sprawach. Zresztą tak naprawdę nie miałbym o czym opowiadać, bo w moim życiu nie działo się nic.
Tym razem jednak postanowiłem tam zajrzeć - tylko i wyłącznie z nudy.
Po kilku minutach grzebania w skrzynce mailowej udało mi się odnaleźć login i hasło. Niebieskie logo poinformowało, że dotarłem do miejsca "gdzie są wszyscy". Wkleiłem login i wpisałem hasło (przeglądarka ich nie pamiętała) - chwila mielenia i na ekranie wyskoczyła strona z dużym podpisem: Krzysiek Ratajczak. Obok fotografia: roześmiana twarz i ciepłe sympatyczne spojrzenie - wybrałem najlepszą z możliwych.
Na pierwszy rzut oka na profilu nic się nie zmieniło. Wiało nudą taką samą jak wtedy, gdy gościłem tu po raz ostatni. "Dobra. Zaliczone" - pomyślałem.
Już miałem wyjść, kiedy zauważyłem pulsujący komunikat: "masz nowe wiadomości!". Zaskoczyło mnie to. Nie spodziewałem się, że będę miał coś do zrobienia.
Kliknąłem na link z pocztą. Najwidoczniej administracja portalu chciała mnie poinformować o nowinkach i aktywności znajomych.
Podstrona otwierała się wyjątkowo długo. W końcu na ekranie pojawiła się lista maili.
Krzysiek Ratajczak miał sześć nowych wiadomości. Błądziłem kursorem po ekranie z niedowierzaniem. "No dobrze. Sprawdźmy pierwszą z brzegu." - Otworzyłem nie patrząc, kto był autorem. Przede mną rozwinęła się treść:

"Cześć Słońce. Wyspany? :) Ja czuję się świetnie.
Byłeś niesamowity wczoraj, było mi boosko ;)
PS. Podsyłam parę fotek. Tylko dla Ciebie!
Buziaki kotku. Twoja Yoka."

"Co to ma być? " - Przez chwilę pozostawałem w całkowitym bezruchu, wpatrywałem się w pulsujący ekran.
Nadawca wiadomości: [email protected]. Cofnąłem się do strony z wszystkimi mailami - pięć nieprzeczytanych, ostatni przeczytany od: "Yoka".
"Tylko spokojnie. To na pewno jakaś pomyłka." Szereg znaków zapytania, niczym oddział wermachtu podczas kampanii wrześniowej, przetaczał się przez moją głowę.
Data wysłania wiadomości: 28 października, środa - czyli dzisiaj.... Jeszcze raz sprawdziłem nadawcę: [email protected]. Odbiorca: [email protected]. Wszystko się zgadzało.
Mail miał trzy załączniki. Kiedy najechałem na pierwszy z końcówką jpg poczułem wahanie. Kliknąłem. Zdjęcie wczytywało się po kawałku - łóżko, biała pościel, stopa.
Fotka przedstawiała półnagą Yokę, uśmiechającą się zalotnie w stronę obiektywu. Leżała na dużym łóżku, w jakimś ładnym pomieszczeniu, które ze względu na szufladki z lampkami po obu stronach, wyglądało na pokój hotelowy.
Zbliżyłem oczy do ekranu, by upewnić się, że dobrze widzę.
Tak - pomyłka nie wchodziła w grę. Na zdjęciu była Yoka. Leżała, przykryta częściowo prześcieradłem. Tkanina zasłaniała jej łono, ale nie pełne piersi, które bezkarnie wyskoczyły na wierzch.
Jak zamurowany patrzyłem na to zdjęcie, próbując uciszyć burzę w swojej głowie. Przed sobą miałem otwarty mail od koleżanki z pracy, która przysłała mi swój akt.
Załącznik numer dwa - z jeszcze większym oporem najechałem kursorem na link. Kolejny z rozszerzeniem jpg.
To zdjęcie również przedstawiało Yokę, tym razem siedzącą na skraju łóżka. Była zupełnie naga. Między rozwartymi udami trzymała misia, który zasłaniał jej cipkę. Uśmiechała się słodko. Fotka zrobiona była w tym samym wnętrzu. Zauważyłem też kolejny szczegół: na szafce po drugiej stronie łóżka stała taca, a na niej dwie lampki i otwarta butelka szampana...
Patrzyłem na to zdjęcie i czułem wyraźne kłucie w brzuchu. To musiała być jakaś pomyłka. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Widocznie Yoka wpisała zły adres. " Ta wiadomość nie mogła być adresowana do mnie" - pomyślałem z odcieniem smutku, ale i ulgi. " To z pewnością pomyłka. Nie powiem o tym nikomu" - powziąłem wewnętrzne postanowienie i prawie automatycznie opuściłem swój profil, następnie wyłączyłem komputer.
Położyłem się próbując nie myśleć o tej dziwnej historii. Tuż przed zaśnięciem onanizowałem się wyobrażając sobie, że biorę Yokę w pokoju hotelowym, na dużym, białym łóżku.

***

Każdy poranek jest bolesny, ale ten był taki wyjątkowo. Wstałem owinięty jeszcze ciężkim i niezdrowym snem. Krążyłem chwilę prawie po omacku po mieszkaniu, starając się nie patrzeć w stronę okien. Nie cierpiałem światła słonecznego tuż po przebudzeniu.
Dotarłem do łazienki, która wydała mi się brudniejsza niż zwykle. Sięgnąłem po szczoteczkę do zębów, wycisnąłem pastę na zaschnięte włosie.
Podczas mycia przypomniałem sobie zdarzenie z wieczora. Miałem tak każdego poranka przed pracą. Budziłem się i po chwili docierały do mnie strzępki myśli, koncepcji i stanów emocjonalnych, które towarzyszyły mi tuż przed snem - tak jakby system operacyjny w mojej głowie każdego ranka się aktualizował. Chwilę po przebudzeniu wczytywał wszystkie, niestety często bolesne, dane.
Musiałem ustalić jakąś strategię. Kretynizmem byłoby podejść do Yoki i z uśmiechem na twarzy wyznać, że przeczytałem jej maila i obejrzałem zdjęcia z gołą dupą.
Gdybym wyznał, że czytałem i widziałem to co mi wysłała, na pewno bym ją zawstydził, po drugie mogłoby to być odczytane jako rodzaj wścibstwa. Efekt byłby z pewnością jeden - Yoka jeszcze bardziej zniechęciłaby się do mnie.
Postanowiłem nie robić nic - udać, że niczego nie widziałem, zagrać głupa. Jeśli sama by zapytała miałem odpowiedzieć, że nie wiem, niczego nie czytałem, dawno nie wchodziłem na portal. Zresztą taka wersja byłaby prawie zgodna z prawdą. Zobowiązałbym się też bez zaglądania skasować tego maila.

Z ułożoną strategią ruszyłem do pracy. Moja wiekowa Fiesta wyczołgała się z podwórka, następnie wyjechała z osiedla, po to, by na pierwszej z głównych ulic stanąć w korku. Tak było każdego dnia i nie inaczej dzisiaj. Dżdżownica aut sunęła powoli w stronę świateł.
Jazda w korku ma w sobie coś mistycznego. Pozwala poczuć brzemię materii. Nie chodzi tylko o kilogramy czy tony. Raczej o jej upór, bezwład i skłonność do utrzymywania status quo. Wiedzieli o tym dawni mistrzowie wschodu - prawdziwym więzieniem jest materia. To ona sprawia, że nie możemy być wolni jak ptaki w niebiesiech.
Auto zawyło boleśnie, gdy wrzuciłem jedynkę. Byłem już blisko świateł. Tuż obok skrzyżowania widniał, wbity w ziemię niczym totem, duży bilbord z twarzą nastoletniego czterdziestolatka.
"Kamil Winczorek" - szaman medialny, imagolog - jak napisał kiedyś Kundera.
Patrzyłem na jego znienawidzoną gębę, która po cyfrowej obróbce była ładną, młodzieńczą buzią. Jego gęba była znakiem. Stała się wręcz niezależna od niego, krążyła w milionach odsłon, w setkach zdjęć, dziesiątkach karykatur. Żyła swoim życiem - niezwykle plastyczna - czasem z ładnie przyczesaną grzywką, innym razem z irokezem, jeszcze innym z odbitym śladem damskich ust na policzku - wszystko zależało od fantazji fotografa.
Zastanowiłem się czy i moja facjata byłaby tak płodną materią. Czy i z mojej gęby dałoby się wykreować dziesiątki różnych twarzy? Odpowiedź mnie zasmuciła. Nie potrafiłem się zmultiplikować. Byłem dosłowny i ociężały jak samochód sunący w korku.


***
Przed urzędem wojewódzkim każdego ranka gnieździły się dziesiątki aut.
Po paru minutach, w końcu udało mi się zaparkować. Na miejscu, które zwykle było moje, stał teraz kurierski bus. Panowie w żółtych czapeczkach wyciągali z niego paczki i przesyłki dla urzędu. Przez moment chciałem zwrócić im uwagę, że zaparkowali na fragmencie zarezerwowanym jedynie dla pracowników, ale ostatecznie zabrakło mi odwagi. Ruszyłem w stronę drzwi.
Spojrzałem na zegarek. Byłem spóźniony i to dobre piętnaście minut. W duchu wzywałem wszystkie demony by odegnały fatum opierdolu od Kosińskiego, by przegnały go z biura i wysłały na jakieś spotkanie.
Inaczej opierdol był murowany. Zdarzało mi się spóźniać seriami, zresztą nie tylko mi, ale tylko ja dostawałem za to po uszach. Kosiński stawał przy moim biurku i mówił np coś takiego: "Ratajczak. Na drugi raz sraj przed snem, jeśli nie nadążasz rano". Z reguły nie udawało mi się nic odpowiedzieć, przełykałem tylko ślinę.
Czasem oliwy do ognia dolewała Yoka i dorzucała z kpiarską intonacją: "Panie Dyrektorze, proszę się nie denerwować - Krzysiu już się poprawi" - po czym złośliwie chichotała.

Schody zdawały się nie mieć końca. Starałem się nie biec, ale instynktownie przyspieszałem kroku. Niechcący trąciłem jakąś kobietę z innego działu, kiwnąłem jej głową przepraszająco.
W końcu znalazłem się na drugim piętrze. Kompletnie zziajany stanąłem przed drzwiami biura. "Spektakl czas zacząć " - pomyślałem naciskając klamkę.
Drzwi uchyliły się z piskiem. Gdy przekraczałem próg wyraźnie słyszałem toczącą się rozmowę, która w momencie mego wejścia gwałtownie ucichła. Zdziwiło mnie to, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Chciałem jak najszybciej ocenić sytuację.
Kosińskiego nie zauważyłem. "To dobry znak" - pomyślałem. - " Może gdzieś pojechał ?".
W pokoju były trzy osoby, tuż przy drzwiach dwie panie segregowały pisma, przy oknie, obok mego stanowiska siedziała Jasia Karczewska.. Było tak, jak co dzień, a jednak inaczej. Z reguły rano kobiety szczebiotały wesoło i opowiadały sobie historyjki, dzieliły się przeżyciami z minionego wieczoru. Tym razem panowała cisza.
Powiedziałem głośno "dzień dobry", ale miałem wrażenie, że nikt mi nie odpowiedział. Słyszałem jedynie klepanie w klawiaturę. "Dziwne" - pomyślałem, wyczuwając lekkie zaniepokojenie. Powiesiłem płaszcz w szafie. Światło słoneczne, wpadające do wnętrza przez wysokie okna, męczyło oczy. Chciałem przejść za swoje biurko i zasunąć żaluzję, gdy z pokoju obok wyszedł Tomaszek. (odkąd awansował miał swój pokój).
Jak zwykle kiedy wyskakiwał na scenę główną naszego teatru, miał wymalowany pokazowy uśmiech. Do tego był wbity w czarny, dobrze skrojony garnitur, a we włosach mieniła się spora dawka żelu.
- Cześć Tomasz - rzuciłem w jego stronę. Tomaszek nie wiedział skąd usłyszał pozdrowienie, rozglądał się po sali jakby szukał drażniącej, bzyczącej muchy. Gdy zobaczył mnie, na jego twarzy pojawił się grymas, który automatycznie wymazał wcześniejszy uśmiech. Tomaszek spojrzał na mnie i widziałem wyraźnie, że się zawahał. W jego oczach dostrzegłem strach.
- Cześć Krzysiek - wydusił z wysiłkiem, po czym gwałtownie się obrócił i zniknął z powrotem w pokoju.
Wentylator ustawiony w kącie rytmicznie mielił powietrze. Po chwili do wiatraczka przyłączyła się drukarka, która wypluła z siebie jakieś pismo. Usiadłem przy komputerze, próbując zachowywać się naturalnie.
Jasia Karczewska o tej porze zwykle grywała w pasjansa i gaworzyła z kobietami, teraz jednak spoglądała na mnie z dziwną miną. Miała na twarzy wymalowany zagadkowy, porozumiewawczy uśmiech - jakby chciała przekazać, że "oboje wiemy o co chodzi". Nie mogłem jednak pojąć dlaczego.
W pewnym momencie wstała i rzuciła w przestrzeń: Idę zrobić kawę. Ktoś ma ochotę? - powiedziała to tak jakby wcale nie czekała na odpowiedź. Wychodząc zza biurka chwyciła wypluty przez drukarkę tekst i bez słowa położyła go koło mnie.
Na samym środku widniał duży, pogrubiony napis: "GRATULUJĘ!!! POWODZENIA NA NOWEJ DRODZE ŻYCIA!!!". Do tekstu dołączona była buźka i podpis : J.K.
Wpatrywałem się w te słowa, próbując znaleźć jakiś sens, lecz nic nie przychodziło mi do głowy.
Gdy spojrzałem na panie od segregacji pism, jakby na komendę schowały głowy między stertę papierów. Szum wentylatora stawał się drażliwy. Chciałem zapytać kogoś o przebieg porannego zebrania, ale nie wiedziałem jak się za to zabrać.
"Cholera - co jest grane?" - Przypływ niepokoju stawał się coraz bardziej wyraźny. Musiałem stąd wyjść, choćby na chwilę, uporządkować myśli.
Wstałem i sam nie wiem czemu wydukałem niewyraźnie: "Idę do toalety".
W momencie kiedy się podnosiłem, panie od segregacji jak po wciśnięciu pauzy na ułamek sekundy zamarły w bezruchu.

Na korytarzu gwałtownie odetchnąłem. "Dziwny ten poranek" - pomyślałem. Niepokoił mnie też brak Kosińskiego, o tej porze zwykle kręcił się po biurze. Przedrzeźniał się z paniami od pism, żartował z Tomaszkiem, albo dworował sobie ze mnie. Oczywiście była szansa, że gdzieś pojechał i to byłby najlepszy scenariusz.. Chyba, że w grę wchodziło co innego.
Podszedłem do drzwi z trójkątem. Naprawdę chciało mi się szczać.
W toalecie było pusto. Stanąłem przed pisuarem i wyjąłem małego. Strumień zaczął uderzać o powierzchnię. Uczucie opróżniania pęcherza podziałało na mnie pozytywnie. Umyłem ręce i wytarłem je o spodnie. Brakowało papieru.
Na korytarzu kręciło się sporo ludzi, w kolejkach przed biurami siedzieli petenci, gońcy z firm kurierskich roznosili paczki, pracownicy sąsiednich działów łazili z teczkami dokumentów. Kiwnąłem kilku osobom na dzień dobry. "Ne ma się co przejmować, dzień jak co dzień" - myślałem zbliżając się do biura.
- Tygrysku... - Usłyszałem jakieś słowa. To za mną
- Tygrysku! - Ktoś najwidoczniej wołał. Odwróciłem się.
Przede mną stała Yoka. Poczułem kłucie w żołądku. Dobry nastrój prysł jak bańka mydlana. Próbowałem sobie przypomnieć strategię na wypadek "sprawy zdjęć".
- Cześć Yo... - nie zdążyłem wypowiedzieć jej imienia. Yoka rzuciła mi się na szyję. Jej usta dotknęły moich warg.
- Było mi bosko - wyszeptała. Czułem wyraźnie, że miałem spięte ramiona. Nie wiedziałem, co zrobić. Odsunąłem się na odległość kroku.
- Yoka, co ty...?
- Nie sądziłam, że taki z Ciebie żywioł - nie dała mi dokończyć - ale.. jak w łóżku, tak i w życiu. - Znów próbowała rzucić mi się na szyję. Tym razem jednak chwyciłem ją za ramiona.
- Yoka, o czym ty mówisz? - powtórzyłem głośniej.
- No jak to o czym? Widziałeś zdjęcia? - zapytała z niewinną miną.
"Zdjęcia " - zapaliła mi się czerwona lampka.
- Nie. To znaczy: tak - wybełkotałem - to znaczy... Nie widziałem - poprawiłem się, czując, że grzęznę. - Jakie zdjęcia? - próbowałem nadać swemu głosowi neutralny charakter.
- No jak to jakie głuptasku? - Yoka śmiała się. - Z naszej ostatniej nocy.
- Z NASZEJ nocy? - wykrztusiłem.
- No tak - odpowiedziała już spokojniej, chyba zauważyła moje zdenerwowanie - Coś jest nie tak misiu?
- "Misiu"? Yoka, co ty mówisz! - traciłem panowanie nad sobą
- Nie podobało ci się? - zmieniła ton - A więc, nie było miło?
- Nie. Było... To znaczy: nie było. Nic nie było! - znów podniosłem głos.
Obróciła się na pięcie.
- Nie sądziłam, że możesz być tak bezczelny! - warknęła i przyspieszonym krokiem ruszyła w stronę biura.
- Poczekaj! - Puściłem się za nią. Zdołałem złapać ją za ramię.
- Przepraszam - wyplułem czując, że to było na miejscu, choć za cholerę nie mogłem dociec dlaczego. Musiałem pozbierać to wszystko w jedną całość.
- Usiądźmy - wskazałem na krzesła dla petentów - na chwilkę. Musimy pogadać. - Yoka próbowała zdjąć moją dłoń z ramienia, ale ostatecznie dała za wygraną.
Usiedliśmy.
- Słuchaj... - nie wiedziałem od czego zacząć. - Trochę mnie zaskoczyłaś...
- Ha! Więc sądziłeś, że niczego nie będzie? - przerwała mi gwałtownie. - Że bzykniemy się i po wszystkim? Że będziemy udawać, że nic się nie stało?
Łapałem powietrze, próbując tworzyć w głowie jakieś argumenty - ale za czym, bądź przeciw czemu?
- Chyba zaszło jakieś nieporozumienie... Ja nie wiem o czym ty mówisz - wyplułem przygotowany na ciężki słowny nokaut
- Nie wiesz o czym mówię! - Yoka podniosła głos. - A przedwczoraj kiedy mnie bzykałeś na tym tandetnym dywanie, wiedziałeś?
- Bzykałem? - wyszeptałem, zadając to pytanie chyba bardziej sobie niż jej.
- A co? Może głaskałeś mnie?
- Yoka, to jakieś śmiertelne nieporozumienie.
- Aha więc nieporozumienie. Mam zapomnieć? Czyli wcale się nie otworzyłeś? Zabawiłeś się mną, co? - spojrzała na mnie, a ja bałem się podnieść wzrok. - Przeleciałeś mnie jak inne. Pewnie było ich wiele? - Zauważyłem, że gniotła z nerwów torebkę. - A teraz mam zapomnieć? No jasne. Przecież ty chwilę po tym zapomniałeś. Już nie pamiętasz. jest ci wszystko jedno - i tak zwalniasz się z pracy! - wzięła głęboki oddech i zamilkła.
Chwilę siedzieliśmy w ciszy, aż w końcu dotarły do mnie jej słowa.
- Zwalniam się z pracy?
- No a co? Liczysz na to, że po tej połajance Kosiński da ci medal? - Na twarzy Yoki zagościł uśmiech.
- Połajance?
Yoce jakby gwałtownie poprawił się humor
- Ależ to było piękne! - wykrzyknęła. W oczach pojawił się błysk.
Chciałem spytać, o czym mówiła, ale doszedłem do wniosku, że za dużo razy zadawałem jej to pytanie. Postanowiłem zmienić taktykę.
- Podobało ci się? - rzuciłem starając się wymusić na swojej twarzy uśmiech.
- To było niesamowite - wyraz ekscytacji nie schodził jej z buźki - Wiesz... Nie sądziłam, że stać cię na to, dopóki nie poznałam cię bliżej.
- Ja też nie sądziłem - ciągnąłem maskując niepewność.
- Tygrysku- Yoka na chwilę zapomniała o swoim śmiertelnym obrażeniu. - Kiedy tylko zaczepiłeś mnie na portalu... W ten sam wieczór wiedziałam, że jesteś inny niż tu... Niż na co dzień - wykrzyknęła.
"Na portalu" - przemknęło mi przez głowę.
- Dlaczego wydałem ci się inny, przecież to tylko ja Krzysiek, ten sam co zwykle ?
- Dowcipnisiu, świetnie się ukrywasz - klepnęła mnie w ramię. - A Kosińskiego rozwaliłeś całkowicie. Wyobraź sobie, że nie wylazł dziś nawet na zebranie. Pojawił się tylko w drzwiach, biały jak ściana, i zdołał wybełkotać, że zebrania nie będzie. Pokazałeś mu.
Zastanawiałem się jak długo jeszcze brnąć w jej paranoję.
- Podobało ci się to, co zrobiłem?
- To było wspaniałe misiu. Zupełnie tak, jak mi pisałeś na portalu - "Ostatni dzień Krzysztofa Ratajczaka" - i jeszcze się spóźniłeś! Wszystko według planu!
Słowa wypowiedziane przez Yokę pobrzmiewały mi w głowie. "Przecież... Skąd... ?" - Zerwałem się z krzesła.
- Ostatni dzień Krzysztofa Ratajczaka? Skąd o tym wiesz? - krzyknąłem.
- Uspokój się misiu Co w ciebie wstąpiło? - spojrzała na mnie zaniepokojona.
- Skąd znasz te słowa: "Ostatni dzień Krzysztofa Ratajczaka". Skąd je znasz? - próbowałem nie podnosić głosu, ale miałem z tym problem.
- Jak to skąd? Przecież sam mi o tym opowiadałeś.
- Ja? Opowiadałem? Kiedy?
- No na portalu. Nie pamiętasz? - Wpatrywała się we mnie z pytającym wyrazem twarzy.
- Nie rozmawialiśmy nigdy na żadnym portalu! rozumiesz? Nigdy! - krzyknąłem. Kątem oka widziałem, jak kilka osób przechodzących korytarzem zatrzymało się i obróciło głowy w naszym kierunku.
- Tym razem dość. - Yoka wstała. - Nie będę kontynuować tej rozmowy. Nie poznaję cię Krzysztof. - Ruszyła w stronę biura. Przystanęła tuż przed progiem.
- Rozumiem, że odkąd się zwolniłeś, nie chcesz już mnie znać?
- O czym ty mówisz? Nie zwolniłem się!
Nie odpowiedziała. Spojrzała na mnie wymownie i weszła do biura.
To co się działo było kompletnym nonsensem - jak puzzle, bez kilku brakujących elementów. Ruszyłem w stronę biura pełen najgorszych przeczuć.

***

Drzwi otworzyły się z jękiem. Poraziło mnie światło słoneczne, które wpadało do pokoju przez okno na przeciw wejścia. Na środku stała jakaś postać, widziałem sylwetkę, ale nie mogłem rozpoznać kto to, mrużyłem oczy.
Dopiero gdy podszedłem bliżej, poznałem twarz Kosińskiego.
Poczułem się tak, jakby ktoś wrzucił mi do butów ołowiu. Nie wiedziałem czego mam się spodziewać, w głowie naprędce próbowałem sklecić jakieś wytłumaczenie spóźnienia.
Staliśmy na przeciwko siebie.
- Dyrektorze... - zacząłem cicho.
- Pańskie wypowiedzenie zostało przyjęte - przerwał mi gwałtownie. Jego twarz była blada.
Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę swojego gabinetu.
Zostałem sam na środku biura. Zaległa głęboka cisza. Panie od segregacji wpatrywały się we mnie bez ruchu. Znad swego komputera patrzyła też Jasia. Na jej twarzy malował się uśmiech.
"Wypowiedzenie?" - starałem się znaleźć uzasadnienie tego co powiedział Kosiński, jednak trafiałem na pustkę. Jeszcze do tego ten dziwny ton. Nigdy nie zwracał się do mnie per "Pan".
Musiałem coś zrobić. "To jakieś cholerne nieporozumienie" - myśli kotłowały mi się w głowie.
- Na co się patrzycie? - warknąłem do bab od segregacji. Gwałtownie spuściły wzrok. Nie poznawałem siebie, chyba po raz pierwszy od trzech lat odezwałem się do nich w ten sposób.
Podszedłem do gabinetu prezesa. Nacisnąłem klamkę. Nogi miałem jak z waty.
Drzwi uchyliły się łagodnie. W środku, po prawej stronie siedział Kosiński, przy swoim dębowym, rzeźbionym biurku. Gdy wszedłem nie zareagował, dopiero po chwili podniósł głowę by, gdy tylko mnie zobaczył, znów wrócić do pisania.
Stałem w progu.
- Panie Dyre..
- Wszystko już sobie wyjaśniliśmy, Ratajczak - gwałtownie wszedł mi w słowo. Mówił podniesionym tonem.
Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
- Panie Dyrektorze... Nie wiem o co chodzi. To jakieś nieporozumienie - wybełkotałem. - Jeśli sprawa dotyczy mego spóźnienia... - Kosiński pisał, demonstracyjnie nie zwracając na mnie uwagi. Nagle rzucił długopis i poderwał się z krzesła.
- Nieporozumienie? To jest wg Ciebie nieporozumienie? Wynoś się stąd! - darł się na całe gardło. Jeszcze nigdy nie widziałem go tak wzburzonego. - Nie chcę cię na oczy widzieć, rozumiesz! - Jego twarz stała się purpurowa.
- Ale panie dyrektorze! - krzyknąłem. - Nie wiem o co Panu chodzi! Jakie wypowiedzenie? Proszę mi wyjaśnić, co się stało!
Słowa, które wykrzyczałem, najwyraźniej zbiły go z tropu. Zamilkł i wpatrywał się we mnie.
- To ty nie wiesz co się stało? - zaczął po chwili ściszonym głosem. - Nie wiesz co się stało? Samo ci się napisało, co?
Schylił się nad klawiaturą. Coś wpisał i kliknął myszką.

"Protekcjonalne i pogardliwe odzywki pod moim adresem nigdy nie spotkały się z mojej strony, z żadną reakcją - mimo, że w głębi duszy uważam pana za wieprza, prostaka ubranego w garnitur."

Kosiński schylony nad ekranem odczytywał jakieś zdania:

"Mierzy Pan ludzi swoją miarą, człowieka nieokrzesanego i grubiańskiego. Znosiłem to długo, obserwując jak niszczy pan mnie i kilka innych osób z zespołu, tylko dlatego, że - mówiąc kolokwialnie - nie nadajemy na tych samych falach. Zawsze irytował mnie Pana bezceremonialny sposób podejścia do pracownika oraz faworyzowanie jednych kosztem drugich. Dziś nareszcie koszmar się kończy. Uważam Pana za świnię bez charakteru i mimo, że to mnie Pan zawsze uważał za pionka, którego można przestawiać, dziś udowadniam, jak bardzo pan się mylił. Nawet nie wyobraża Pan sobie, jak wielką radość sprawia mi pisanie tego listu, a jeszcze większą to, że mówię "good bye". Tak, Panie Kosiński. Składam wypowiedzenie z pracy. Mam nadzieję, że po tym, co tu napisałem nie będzie Pan się wahał ani chwili z jego przyjęciem.. "

- Kosiński przerwał i spojrzał w moją stronę. - Czytać dalej? - Nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. Znów schylił się nad ekranem:

"Mam nadzieję, że nigdy już nie trafię na ludzi Pana pokroju, choć wiem, że podobnych cwaniaczków jest wielu. Charakterystyczna cecha takich jak Pan to również ślepa służalczość wobec "wyższych stopniem", czego zresztą byliśmy świadkami, kiedy zjawiła się delegacja z warszawki. Zmusił mnie Pan do tworzenia prezentacji w Power Poincie i grania komedii na temat rzekomych projektów, które realizujemy. O reszcie nie chcę nawet wspominać. Jak już powiedziałem wcześniej zwalniam się - koszmar przebywania z Panem pod jednym dachem właśnie się kończy."

- Kosiński oderwał się od ekranu. - Podpisano: Krzysztof Ratajczak - zakończył i spojrzał na mnie.
- Panie dyrektorze... To jakaś pomyłka. - powiedziałem powoli cedząc słowa. - Ja tego nie napisałem.
Przez moment wpatrywaliśmy się w siebie w ciszy.
Kosiński wylazł zza biurka. Stanął jakieś piętnaście centymetrów ode mnie.
- Nie wystarczy ci, że wysłałeś to każdemu? Chcesz mnie dalej ośmieszać? Coś ci powiem Ratajczak. Masz rację. Nie doceniałem cię. - Patrzył mi w oczy. - Uważałem, że nie masz jaj. Kiedy byłem w wojsku takich jak ty się gnoiło. - Nie ściągał ze mnie wzroku, mówił powoli. - Wiesz dlaczego się ich gnoiło? Bo sami się o to prosili. Każdy, kto nie umie walczyć o swoje, nie jest godzien szacunku. Tak jest w życiu Ratajczak - przerwał na chwilę. Zrobił kilka kroków w tył - Tym listem odzyskałeś mój szacunek. Zawsze uważałem cię za ciotę. Tak między nami. Musisz się jeszcze wiele nauczyć, choć przyznam, że nie spodziewałem się tego po tobie. Ośmieszyłeś mnie wysyłając to do wszystkich, ale skoro już tu przyszedłeś, to powiem ci, że również się cieszę, że już nie będę oglądał twojej mordy - powiedział to cicho, zrobił ruch ręką jakby chciał przyczesać włosy i wrócił do biurka.
Stałem cały czas w progu. Patrzyłem na jego nalaną twarz. Obserwowałem jak fałdy tłuszczu wyłaziły mu zza kołnierza. Usiadł za swoim masywnym, dębowym biurkiem ciężko przy tym wzdychając. Sięgnął po papierosa z paczki Marlboro, która leżała przy klawiaturze. Odpalił.
W pewnym momencie, ku własnemu zdziwieniu usłyszałem swój głos:
- Nie mów do mnie na "ty", wieprzu - Słowa jakby zawisły w powietrzu.
Reszta, która się wydarzyła w ciągu kilku następnych sekund, działa się już poza mną, można powiedzieć samoczynnie. Chyba nigdy nie wykonywałem czynności tak "automatycznie."
Obróciłem się, chwyciłem za klamkę i otworzyłem drzwi. Wyszedłem. Następnie, ile tylko miałem sił, pierdolnąłem nimi tak mocno, że paprotka powieszona tuż przy wejściu znalazła się na podłodze.
W głównym biurze wszyscy nie siedzieli a stali przy swoich stanowiskach, i bez najmniejszego ruchu, wpatrywali się we mnie. Nikt nie wydobył z siebie choć słowa. Przejechałem wzrokiem po twarzach pań od segregacji, Tomaszka oraz Jasi Karczewskiej, która jako jedyna się uśmiechała. Przeszedłem przez całe biuro i otworzyłem główne drzwi na korytarz.
- Do widzenia - powiedziałem głośno.
- Do widzenia - odpowiedział mi chór stojących na baczność postaci.
Zbiegłem po schodach, by znaleźć się na ulicy.

****
Są chwilę w życiu, gdy jesteśmy całkowicie zespoleni ze światem, gdy nasze wibracje są tożsame. Mimo, że przez tysiące lat próbowano nas tresować, wygładzać i regulować niczym rzeki, nie udało się ujarzmić bestii, którą na co dzień chowamy w konwenansach.
Ostateczne zespolenie daje jedynie instynkt, atawizm, który sprawia, że widząc mokrą myszkę między pośladkami masz ochotę wsadzić tam swój gorący korzeń, a czując uderzenie pięścią w twarz chcesz oddać.
Stałem na chodniku i głęboko oddychałem. Masy świeżego tlenu dostawały się pod moje zwoje podkorowe. Patrzyłem na tłum przewalający się przez ulice i miałem uczucie, jakby na tą krótką chwilę przewalał się specjalnie dla mnie, jakbym to ja był w centrum wszechrzeczy, napędzając samym sobą całą mechanikę świata. Tak dzieje się w chwilach wielkiego napięcia, gdy szczęśliwiec wygrywa miliardy na loterii, albo gdy zbrodniarz ucieka przed pogonią wściekłych psów, gotowych rozerwać go na strzępy.
Czułem się tak, jakbym był lżejszy. Puściły szwy od pancerza, który zakładałem każdego dnia - przez trzy lata. Już nie miałem go na sobie, nie potrzebowałem go.
Euforia jednak nie trwała długo.
Oddech wracał do normy. Rozejrzałem się za autem, trzeba było zatankować, wybrać pieniądze z bankomatu. Zwyczajne myśli zaczynały przebijać się na ekran mej świadomości, a wraz z nimi poczułem strach - wolno wsysający się w zakamarki umysłu.
Docierało do mnie, że kurwa mać! Właśnie straciłem pracę! Brak pancerza nagle stał się dziwnie ciężki. Rozglądałem się dokoła, nie wiedząc co ze sobą począć. Wyciągnąłem fajkę - szukałem ratunku.
Ludzie kręcili się na przystanku tramwajowym, jakiś żulik przechodził obok mnie, na sąsiedniej ulicy kierowcy po stłuczce wykłócali się o to czyja wina. Wszystko działo się jakby za szybą, a ja stałem w szczelnym, przezroczystym pomieszczeniu oddzielającym mnie od świata i zastanawiałem się co dalej.
Przypomniałem sobie dziwną kartkę od Karczewskiej, później rozmowę z Yoką, a na samym końcu list, który rzekomo wysłałem do Kosińskiego. Musiałem wyjaśnić co się stało. To postanowienie było jedynym punktem zaczepienia. Musiałem rozwikłać zagadkę.
Obróciłem się w stronę auta. Przekręciłem kluczyk w zamku i wgramoliłem do środka.
Silnik zawył z wysiłkiem.
Ruszyłem niemrawo. Noga na sprzęgle mi drżała. Nie wiedziałem gdzie jechać. Trasa na pamięć nagle przestała być oczywista. Do domu? Ale po co?
Musiałem dać sobie czas. Skręciłem do centrum. Prowadziłem rozkojarzony, kilka razy nerwowo zahamowałem, byłem niepewny. W głowie snułem hipotezy.
Ktoś zrobił mi głupi żart, a może to prowokacja? Ktoś za mnie wysłał mail do szefa i wszystkich pracowników? - "Przecież to niedorzeczne. Nie miałem, aż takich wrogów, byłem za mało ważny by podkładać mi świnię. Więc o co chodzi?" - Próbowałem sklecić z tego jakiś sens. "A może zadzwonić do Kosińskiego, przeprosić?" Nie - ta myśl zdecydowanie mnie odrzuciła. W głębi duszy widziałem mały promyk zadowolenia w tym wszystkim, nie chciałem go zgasić. Tym promykiem było wspomnienie chwili, kiedy z całej siły pierdolnąłem drzwiami od jego gabinetu.

Byłem tuż przy rynku, gdy poczułem w kieszeni spodni wibrujący kawałek plastiku. Sms. Zatrzymałem się w strefie płatnego parkowania. Wyciągnąłem komórkę. To od Yoki. Ręce mi się trzęsły. Czytałem, starając się niczego nie przeoczyć.
"Zapomniałam spytać na korytarzu. Mam rozumieć, że już nie chcesz ze mną napić się kawy?"
Gapiłem się w ciąg wyrazów i znów nie umiałem ich rozszyfrować. Dość. Pora zagrać w tę grę, nawet jeśli nie znałem zasad.
Wybrałem numer. Na ekranie ikonka wychodzącego sygnału zmieniła się w napis "Yoka". Moment oczekiwania.
- Halo?
-Cześć Yoka. Możesz rozmawiać?
- Tak - odpowiedziała cicho, wyczułem, że z udawanym zaskoczeniem.
- Dzwonię w sprawie spotkania. - Zdecydowałem się improwizować. - Oczywiście, że chcę się napić z Tobą kawy.
- ....
- Jesteś tam?
- Tak.
- No więc, kawa aktualna?
- Tak - odpowiedziała po chwili ciszy, zachowując naburmuszony ton. - A będziesz milszy, niż rano, czy znowu mnie zignorujesz...?
- Yoka... - Myślałem gorączkowo nad czymś wiarygodnym - Nie zignorowałem cię. Przepraszam. Byłem, wiesz.... Podenerwowany. Sama rozumiesz. Zwalniałem się i tak dalej...
- No było słychać. Szkoda, że nie zdążyłam wybiec ze swego gabinetu - głos Yoki stal się weselszy. -
Ok. To kawa tam gdzie zwykle?
- Yyy... Taak. - Zabrnąłem. - A możesz mi przypomnieć, o której się umówiliśmy?
- Nie pamiętasz?
- Wiesz...
- Sprawdź na portalu, jak masz sklerozę. Przecież odpowiedziałam ci na wiadomość.
Gniotłem ręką jakiś papier, który leżał na siedzeniu pasażera.
- Jasne. Dobrze kotku. Więc się widzimy. Nie gniewasz się na mnie? - Wysilałem wszystkie swe zdolności, by wypaść autentycznie.
- Nie skarbie. - Pękła ostatecznie. Odniosłem mały sukces. - Tylko bądź takim sobą jakiego lubię. Takim jak w hotelu. Dobrze?
- Obiecuję - symulowałem słodycz, lekko zniżając głos.
- Buziak. Muszę kończyć.
- Buziaki.
Dźwięk skończonej rozmowy. Siedziałem jeszcze chwilę bez ruchu z aparatem w dłoni. Miałem ochotę się uśmiechnąć - to było jak wygrana bitwa. Zaraz jednak uświadomiłem sobie, że musiałem działać, bo wojnę ciągle mogłem przegrać.

****

Było pochmurno i ponuro - jesienny mrok w świetle dnia - tak dobrze znany. Syf z listopada.
Wylazłem z auta i zacząłem szukać złotówek po kieszeniach. Musiałem zapłacić za parking.
Wysupłałem jakieś grosze. Automat nie chciał ich przyjąć. Zjadł kilka monet, zaliczył tylko złotówkę.
Tłum. Zszarzałe postacie jak widma przesuwały się w mżawce, która właśnie zaczynała kropić.
Przystanąłem na chwilę przed wystawą księgarni. Bez celu wodziłem wzrokiem po tytułach. W konturach mojej sylwetki, która malowała się na szybie, mieściły się kolorowe okładki książek i twarze z biografii znanych ludzi. Na to nakładały się cienie przechodniów za mną, uciekających przed jesienną niepogodą.
Patrzyłem na swoje odbicie i wydało mi się, że moja postać była większa, niż w rzeczywistości. Krzysiek Ratajczak żyjący na płaszczyźnie szyby, miał o kilkanaście centymetrów więcej. Był postawnym mężczyzną. Dotarło do mnie, że gdybym w każdym lustrze i w każdej szybie widział taką właśnie sylwetkę, nie miałbym powodów by nie wierzyć w jej autentyczność.
- O przepraszam - usłyszałem głos. Jakaś kobieta we mnie wlazła. Prawie mnie przewróciła - Przepraszam bardzo - dodała zakłopotana.
- Nic nie szkodzi - odpowiedziałem, ale już tego nie słyszała. Pobiegła dalej.
Dobra. Dość marnowania czasu. Trzeba było działać. Kiedy się umówiłeś z Yoką baranie?. "Sprawdź na portalu jak nie pamiętasz". Na przeciwległej ścianie Rynku zauważyłem kolorowe logo kafejki internetowej. Nie szukałem, a znalazłem.

Drzwi uchyliły się łagodnie. Wszedłem zziębnięty i przemoczony. W środku było przyjemnie ciepło. W półmroku żarzyły się ekrany czekających komputerów.
- Który wolny?
Chłopak za biurkiem rozejrzał się niemrawo.
- Trzynastka - odparł po chwili.
Przysiadłem przed monitorem, kurtkę powiesiłem na oparciu krzesła. Ekran zamrugał, kiedy poruszyłem myszką. Zegar z boku zaczął odliczanie.
Dobra. Bez straty czasu. Włączyłem przeglądarkę. Wklepałem adres portalu. Po chwili zaczęło się wczytywać niebieskie tło. Login i hasło tym razem pamiętałem.
Kiedy wczytał, płaszczyznę pokryła czerń, a z niej wyłoniła się moja twarz.

Nowa usługa portalu ! Krzysiek Ratajczak ! Stwórz samego siebie !

Sloganowi towarzyszyło moje zdjęcie profilowe, w różnych odcieniach, z doklejoną fryzurą, w dredach, na łyso, z irokezem.

- Krzysiek - kreuj się ! - zachęcał slogan - Sprawdź kto już gra ! Poleć znajomym !

Poszukiwałem iksa by wyłączyć. Szary znaczek ledwie odcinał się od tła. W końcu się udało. "Idź w cholerę" - zakląłem w duchu. Reklama zwinęła się w rulonik i zniknęła.
Krzysiek Ratajczak. - Patrzyłem na swój profil. To samo przyjemne foto, które zamieściłem trzy lata temu, to samo niebieskie tło. Wszystko było zwyczajnie. Żadnych niespodziewanych efektów, tylko nuda, którą tak świetnie znałem. Poczułem się zażenowany. "Po co tu przyszedłem?" - myślałem o całym ciągu zdarzeń, który doprowadził mnie do tego miejsca i wyrzucałem sobie, że wmanewrowałem się w tą absurdalną historię.
"Dobra, to tylko ciąg nieporozumień" - powiedziałem sobie w duchu, zdecydowany by jak najszybciej znaleźć się w domu, przy kubku ciepłej herbaty.
Podniosłem się i chwyciłem za kurtkę, gdy zauważyłem mrugający komunikat: "Masz nowe wiadomości". Nerwowy impuls przebiegł mi po całym ciele. A więc jednak...
Nieprzeczytana wiadomość od: "Yoka"
Usiadłem. Rozwinąłem treść.

"I jak? Podobały się zdjęcia? Nie mogę się doczekać, jak jutro zjawisz się w pracy. Umieram wręcz z ciekawości. Chcę zobaczyć minę Kosińskiego i wszystkich jak przeczytają. Będzie się działo Smile
Co do kawy, to chętnie misiu Smile Rozumiem, że tam gdzie zwykle? Wyjdę z roboty o siedemnastej plus korki - myślę, że osiemnasta będzie ok. Buziaki, do zobaczenia i trzymam kciuki."

Tępo przyglądałem się ciągowi wyrazów. Przeczytałem jeszcze raz, później kolejny, później znów.
To była odpowiedź Yoki. Słówko "ODPOWIEDŹ" jakoś mocniej zabrzmiało mi w głowie. To JA proponowałem kawę.
- Dodaj se fryzurę, wygol po bokach! Super! - ktoś krzyknął. Obróciłem się odruchowo. Na komputerze przy ścianie prostopadle do mnie, jakaś nastolatka przerabiała swoje zdjęcie profilowe. Skorzystała z propozycji portalu. Zdecydowała się zagrać w "Stwórz samego siebie". Chichotała przy tym jak szalona, a koleżanka obok niej głośno komentowała.
Chciałem wstać i zwrócić im uwagę, ale pomyślałem, że być może próbuję na nie przelać własne zdenerwowanie.

Krzysiek Ratajczak - wiadomości wysłane.

Najechałem kursorem na link. Chwila wahania. Czułem, że ręka mi drżała.
Wejście. Na płaszczyźnie rozwinął się pasek z listą. Wpatrywałem się w ekran z niedowierzaniem. Wysłanych wiadomości było szesnaście. Ostatnia wysłana do: "Yoka" - wczoraj.

"Cześć skarbie. Znów mam ochotę na twoją szparkę. Siedzę i jest mi smutno Wink Szykuję się na odbiór wypowiedzenia. Ale bym cię ujeżdżał kotku. Nie wyobrażasz sobie Smile
Jutro kawa? Jak będzie po wszystkim? A potem skoczymy do hotelu? Smile))
Tam gdzie zwykle, OK? Daj znać o której. Buziaczek."

Krople deszczu uderzały w szyby kafejki.
Podniosłem wzrok znad ekranu. Rozejrzałem się. Kasjer przy wejściu machał głową w rytm muzyki z nałożonych na uszy słuchawek. Wybierał postać, którą chciał być w popularnej grze komputerowej.
- Dodaj se makijaż! Nie taki! Wyglądasz jak pokraka! Albo czekaj ...Irokeza!!! - dziewczyny kilka metrów dalej nadal grały w "Stwórz samego siebie".
Zrobiło mi się duszno. Czułem się jak przybysz, który znalazł się w obcej krainie, pełnej znaków, których nie był w stanie odkodować.
Przede mną czekał pulsujący ekran. Siedziałem przed własnym profilem - ale nie opuszczało mnie uczucie, że byłem intruzem, szpiegiem, który wdzierał się w czyjąś prywatności i poznawał głęboko ukrywane sekrety.
Błądziłem wzrokiem po liście maili.
Wcześniejsze wiadomości wysłane przez "Krzysiek Ratajczak": przedwczoraj - "Yoka", dwa dni temu - "Yoka", miesiąc temu - "Barbara".
Barbara?

"Basiu. Było mi cudownie, ale potraktujmy to jak przygodę. Nie mam ochoty się wiązać. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz. Chcę stąd wyjechać."

Dwa tygodnie temu - wiadomość do "Tomasz". Spojrzałem na mail odbiorcy - [email protected] . "Tomasz Kaziów" - wypowiedziałem w myślach to nazwisko i poczułem jak zrobiło mi się chłodno. Tomasz Kaziów to ten sam Tomasz,, którego codziennie widywałem w biurze i którego darzyłem czystą, nieskalaną nienawiścią.

"Hej stary! Tośmy sobie polatali. Zapraszam na powtórkę! Kiedy tylko chcesz. Klub paralotniarski - dzwoń."

Paralotnia? Przecież miałem lęk wysokości. Krzysiek Ratajczak amatorem paralotni?
"Ktoś się pode mnie podszywa. To fikcyjne konto. Padłem ofiarą oszustwa" - Wymieniałem argumenty, rozmawiałem sam ze sobą. "Trzeba to gdzieś zgłosić, usunąć konto, coś zrobić. Wszystko odkręcić."
Błądziłem kursorem po ekranie całkowicie zdezorientowany. Profil żył tak, jakby jego właściciel regularnie go doglądał, każdego dnia. Zastanawiałem się, jak mogłem tego nie zauważyć, gdy zajrzałem do portalu wczoraj? No tak, po obejrzeniu fotek od Yoki od razu wyszedłem. Na nic więcej nie zwracałem uwagi.
Zakładka ze zdjęciami: Krzysiek Ratajczak - siedem galerii. Jak to? Przecież opublikowałem lata temu może ze trzy fotki...
Kliknąłem na fotografie. Zdjęcia wczytywały się powoli.
Obejrzałem jedno, potem drugie, trzecie i kolejne. Na zdjęciach był człowiek o twarzy, którą tak świetnie znam....."On" miał fotografie z rożnymi kobietami, obejmował Yokę, był na wycieczce w Paryżu, rozkładał paralotnię na jakimś wzgórzu, uśmiechał się do pozowanej fotki z Murzynem na tle Trafalgar Square, grał na gitarze w tłumie ludzi podczas domowej imprezy, robił krzywe miny, w tryumfalnym geście prezentował na wpół wypitą butelkę wódki, dla żartu obejmował się z jakimś facetem, był w tłumie, w grupie, ze znajomymi, był w pomieszczeniu z napisem "Klub Paralotniarski". Był w dziesiątkach pozycji i sytuacji.
Ten człowiek miał moją twarz.
Przeglądałem zdjęcia jak w transie, nie mogłem oderwać oczu od ekranu. Krzysiek Ratajczak, którego profil bezczelnie lustrowałem był pewnym siebie, wesołym i aktywnym człowiekiem. Jeździł po świecie, otaczał się kobietami, uwielbiał sporty ekstremalne, miał wiele znajomości, prowadził bogate życie towarzyskie, cieszył się zainteresowaniem płci pięknej.
Patrzyłem na swoją twarz, patrzyłem jak dawałem buzi jakiejś ponętnej blondynce w dyskotece, patrzyłem na pozowaną fotkę na plaży gdzieś za granicą, z Mulatką i dwiema kobietami wyglądającymi na Polki. Widziałem siebie, jak rozkładałem duże skrzydła paralotni na tle ładnego górskiego pejzażu. Na tych zdjęciach byłem wszystkim, czym nigdy nie byłem, ale zawsze chciałem być...
Ta ostatnia myśl zabrzmiała wyjątkowo ponuro.
Siedziałem przed własnym profilem w sieci i dotarło do mnie, że był to profil moich ukrytych pragnień, których nigdy nie odważyłem się zrealizować.
Jedyne co nas łączyło to zamiłowanie do mocnej muzyki. Na którejś z fotek rozpoznałem Krzyśka w miejscowym barze dla fanów ciężkich gitar. Podobnie jak lubił zjawiać się w "Piekielnych Wrotach".
Odsunąłem się na chwilę od komputera. Tępo wpatrywałem się w zegar wiszący nad rzędem stanowisk. Wydawało mi się, że wskazówka minutowa pozostawała bez ruchu. Chciałem ujrzeć jak przeskakuje, ale nie mogłem złapać tego momentu.
Czy to możliwe, żeby on żył równolegle?
Patrzyłem w oczy Krzyśka Ratajczaka, trzydziestolatka z dużego miasta w Polsce. Krzysiek miał pewne, zawadiackie spojrzenie. Na każdym zdjęciu dumnie prężył pierś. Uśmiechał się od ucha do ucha. Jego profil wyrażał radość z życia.
Jeśli ten absurdalny scenariusz był w niepojęty sposób możliwy... Czy mogłem istnieć w dwóch wersjach? Niczym materia i jej bliźniacze zaprzeczenie?
Obserwowałem profil Krzyśka Ratajczaka i ogarnął mnie głęboki smutek. Przy Krzyśku byłem nikim. Byłem zerem. Moje życie prezentowało się jak zwyczajny, wypłowiały garnitur przy szytym na miarę Armanim. Nie wygrywałem konkurencji z samym sobą.
Jeśli w jakiś boski sposób on żył w świecie równoległym i przez niewiadome mi fizyczne prawa jego rzeczywistość zmieszała się z moją, to dla dobra samego siebie... Powinienem był odejść. Oddalić się. Pozwolić samemu sobie na zmianę. Oddać pola.

Jeszcze jeden mail wysłany do Yoka - jakieś cztery dni temu:

"Wiesz kotku, zamierzam to zrobić, tak jak ci pisałem. Mam dość Kosińskiego. Zresztą nie chodzi już nawet o niego, choć przyznam, chcę go zdenerwować. Ale doszedłem do wniosku, że nie ma co tracić czasu. W tej pracy nic więcej mnie nie spotka, a kto nie gra, nie wygrywa. Jestem zbyt młody i pełen ambicji by tracić czas w tej zatęchłej atmosferze. Mam kilka pomysłów, ale na razie nie będę zapeszał. W każdym razie szykuj się na spore szopki w robocie. Zamierzam odejść z wykopem. PS. Uwielbiam smak twojej myszki."

Wolno czytałem słowa, które napisał Krzysiek. Byłem z niego dumny. Krążyłem po profilu domagając się więcej. Zauważyłem mail w wersjach roboczych, kliknąłem bez zastanowienia.

"Yoka wiesz, muszę ci coś wyznać. To były najwspanialsze dwa tygodnie w moim życiu. Wiele mi pomogłaś. Dodałaś mi wiary, że warto szukać dalej. Te słowa mogą cię zaboleć, ale... nasza historia dobiega końca. Mam dalszy plan. Chcę wyjechać - bardzo daleko, gdzieś w ciepłe rejony świata. Wiesz, nasza zima i szarzyzna Smile) Nie będę mieszał się z tłumem na Wyspach, zresztą nie zależy mi na ciułaniu funtów. Chcę pożyć. Dlatego sprzedaję mieszkanie. Wszystko jest już zaawansowane. Mam umówionych kupców, młode małżeństwo. Całą kasę wpakuję na konto i wiesz - świat jest mój. Myślałem o Bermudach. Dlatego musimy się rozstać, nie chcę tworzyć fikcji związku na odległość i pisania do siebie listów. Oboje jesteśmy dorośli. Zostaną mi po tobie wspaniałe wspomnienia. Wiem, że i ty sobie poradzisz. Buziaki. Krzysiek."

- Ten mail był szkicem. Nie został wysłany. Wpatrywałem się w niego, nie mogłem zebrać myśli. "Czy zerwiesz z Yoką Krzysiek? Co zrobisz?"
Podniosłem głowę znad ekranu. Zegar wiszący nad stanowiskiem wskazywał siedemnastą czterdzieści pięć. Za piętnaście szósta. "Co zrobisz Krzysiek?" - powtórzyłem pytanie w głowie i nagle przypomniałem sobie, że przecież...
Tak, musiałem wstać, nie mogłem się wahać ani chwili. Poderwałem się z krzesła, chwyciłem za kurtkę. Czas naglił. Musiałem wyjść.
Przy biurku kasjera nieporadnie wygarnąłem z kieszeni klepaki, rzuciłem mu na blat nie oczekując reszty.
Puściłem się biegiem przez zatłoczone ulice. Krople deszczu spływały mi po policzkach. Omijałem przechodniów, przebiegałem na czerwonym świetle, uważałem na rowerzystów.
Nie miałem czasu zadawać sobie pytań, zresztą były zbędne. Chciałem choćby na chwilę, na ułamek sekundy, ukradkiem - spotkać się z samym sobą. Zobaczyć się, choć raz. Rozpoznać. Biegłem na spotkanie z Krzysztofem Ratajczakiem.
"Tam gdzie zwykle" - no jasne. Tak wiele nas dzieliło, ale nie to. Nie mógł pójść gdzieś indziej. Biegłem do "Piekielnych Wrót". Krzysiek przepracował neurozę, której mi nie udało się pokonać, zwyciężył z oportunizmem i lękiem, potrafił obracać się wśród ludzi, co było dla mnie sztuką niezgłębioną, odważył się żyć dla swoich pragnień i marzeń.
Przy nim byłem karłem - a jednak coś nas łączyło. Obaj kochaliśmy dobre rockowe granie. Smutny fakt tylko jedynej zbieżności z sobą samym, w tamtej chwili dodawał mi otuchy.
Biegłem i myślałem o tym, że być może będziemy się w stanie dogadać, że będziemy jak dobrzy kumple. Oddychałem ciężko, chwilami traciłem równowagę, potrąciłem kilka osób, zbiegłem spod kół jakiegoś rowerzysty. "Być może wcale aż tak wiele nas nie dzieli, może okażemy się sobie bliscy, bardzo bliscy?"
Zbliżałem się do celu. Po drodze minąłem zegar uliczny. Była za pięć szósta. Zwolniłem, próbowałem złapać oddech. Dyszałem ciężko. Zatrzymałem się kilkanaście metrów od wejścia. Przed "Piekielnymi Wrotami" było pusto. Osiemnasta to zdecydowanie za wcześnie, by knajpę szturmował tłum.
Rozejrzałem się dokoła. "Skąd przyjdzie Krzysiek? Jak go przywitać, co zrobić, jak rozpocząć rozmowę?" - w głowie kłębiły mi się pytania.
Spojrzałem na odbicie w szybie. Patrzyłem długo na swoją twarz i wyobraziłem sobie, że to nie odbicie, że na przeciw mnie stałem ja sam, że musiałem wydobyć słowa takie by nawiązać porozumienie z samym sobą.
Patrzyłem długo, kleciłem w głowie jakieś zdania i czułem wyraźnie jak w mój umysł wkradał się lęk. Uświadomiłem sobie, że nie wiedziałem co powiedzieć samemu sobie, że byłem obdarty, nagi i bezbronny. Wszystkie powitania które szykowałem, były pretensjonalne i sztuczne, wymuszone, napełnione niepotrzebnymi frazesami. Nie umiałem powiedzieć nic szczerze, paraliżował mnie strach.
Musiałem się schować, decyzja zapadła błyskawicznie.
Nerwowo rozejrzałem się wokół - najbliższa brama po drugiej stronie ulicy, tam musiałem się ukryć. Nie było chwili do stracenia.
Przebiegłem przez jezdnię, nie dbając o kałuże. Wszedłem w cień bramy w starej, przedwojennej kamienicy. Oparłem się o ścianę. Zegarek? - zbliżała się 18 ta. Ukradkiem wyglądałem zza rogu, tak, by nie można było mnie dostrzec.
Oczekiwanie. Przechodnie snuli się pod pomarańczowym światłem latarń, minuty ciągnęły w nieskończoność. Każda sylwetka zbliżająca się do "Piekielnych Wrót" dawała nadzieję, by ostatecznie okazać się rozczarowaniem.
Osiemnasta już minęła. Napięcie wewnątrz nie odpuszczało. Zastanawiałem się jak to jest spojrzeć na siebie z boku, mieć tą wyjątkową możliwość przyglądania się sobie jak obiektowi świata zewnętrznego. To przecież marzenie przyświecało różnej maści myślicielom od zarania dziejów.
- Czemu tu stoisz gapciu? Przecież miałeś być już w środku? - usłyszałem za sobą kobiecy głos. Przestraszył mnie.
- Chodźmy prędko, jest tak przenikliwie zimno. - Yoka chwyciła mnie pod rękę i pociągnęła za sobą. Nie zdążyłem zareagować. Starałem się coś z siebie wydusić, ale byłem kompletnie zaskoczony. Przechodziliśmy przez ulicę.
- Stoi w bramie jak jakiś zbir, zamiast zająć miejsce i zamówić coś ciepłego! - Yoka śmiała się - Brrr, byle szybciej, otwieraj.
Ostatnio zmieniony pn 22 lip 2013, 08:03 przez Herman, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Herman pisze:Bo czymże jest to więzienie, skoro posiadamy klucz do zamka w ścianie krat?
Jesteś pewien poprawności tego związku? Ja nie i dlatego warto byłoby się nad nim zastanowić.
Herman pisze:Tak, to prawda, ale tylko częściowa. Bo czymże jest to więzienie, skoro posiadamy klucz do zamka w ścianie krat? Ten klucz to moc, która sprawia, że żadna niewola nie musi być dojmująca i ostateczna.
Zwraca uwagę. Poświęć korekcie fragmentu trochę czasu, starając się, by nie zatracił uroku.
Herman pisze:Odkładam na bok szklankę z zimnym, zielonym płynem i sięgam po cygaro. Odpalam. Doktor F. - mój najwierniejszy i jedyny przyjaciel - nie spuszcza ze mnie wzroku, zza swoich lekko przybrudzonych binokli. Tylko na chwilę, ukradkiem (myśli, że tego nie widzę) spogląda na wydatne biodra i wyraźnie zarysowaną pupę Dee - mojej bogini, archetypicznej kochanki, starożytnej kusicielki.
Trzy długie zdania, jedno przesadnie. Pamiętaj: przeplatając długie krótkimi i odwrotnie teoretycznie nie powinieneś zanudzić czytelnika. Poradzić Ci, Autorze, coś? Rozbij drugie zdanie stawiając kropkę po słowie "wzroku". Kolejne może wyglądać tak:

Patrzył zza przybrudzonych binokli.

Nie masz obowiązku określać ich właściciela. Kontekst robi to za Ciebie. Usuwając określenie "lekko" także nie zrobisz źle - przybrudzone binokle różnią się intensywnością naniesionego brudu od "klasycznie" brudnych.
Herman pisze:Mieszkałem na osiedlu jakich wiele1, nie tylko w tym mieście, ale i w całym kraju.
1) niepotrzebnie rozpycha tekst.
Herman pisze:jednak 1wg mnie fałszował.
1) zapomnij o używaniu skrótów.
Herman pisze:Ujrzałem w niej coś na kształt dobrego duszka, albo i anioła stróża - w dodatku o wyjątkowo ponętnej dupie.
Doczytaj gdzieś o przecinkach. W dużej mierze chodzi o wyjątki, przed którymi nie posługujemy się znakami przestankowymi.
Herman pisze:Dyrektor Kosiński - gruba, spasiona, ociekająca tłuszczem świnia o dwóch podbródkach
Zauważ, że rezygnując z wydzielonych określników tekst nic nie traci. Samo: "...świnia o dwóch podbródkach" każe myśleć o szefie, jako o grubasie.
Herman pisze:W całym tym teatrzyku były też postacie pozytywne np Janina Karczewska - Pani Jasia, na stanowisku od 15 lat
Raz że błędnie zapisane, dwa: my posługujemy się zapisem słownym.
Herman pisze: porannym zebraniu na lekceważące pytanie szefa: "a co nasz Krzysiu dziś napłodzi ?" odpowiadałem: "Panie Kosiński...
Źle. Popatrz:

...porannym zebraniu na lekceważące pytanie szefa: "A co nasz Krzysiu dziś napłodzi?", odpowiadałem: "Panie Kosiński(...)
Herman pisze:na osiedlu Mickiewicza i gdyby nie mój stary 1Ford Fiesta?
1) ford fiesta

3
Tekst czyta się dobrze, ale z pewnością można go trochę ugładzić.
Herman pisze:Przede mną czekał pulsujący ekran. Siedziałem przed własnym profilem
gdyby połączyć te informacje, to unikniemy przed-przed i tej niezręczności: przede mną czekał ekran. stał ekran, czekał na mnie.
Herman pisze:- Krzysiek - kreuj się ! - zachęcał slogan KROPKA- Sprawdź PRZECINEK kto już gra BEZ SPACJI ! Poleć znajomym BEZ SPACJI !
- Panie dyrektorze... To jakaś pomyłka.BEZ KROPKI - powiedziałem powoli cedząc słowa. - Ja tego nie napisałem.
Kontroluj zapis dialogów, bo czasami robisz błędy.
Herman pisze:"Protekcjonalne i pogardliwe odzywki pod moim adresem nigdy nie spotkały się z mojej strony, z żadną reakcją - mimo, że w głębi duszy uważam pana za wieprza, prostaka ubranego w garnitur."

Kosiński schylony nad ekranem odczytywał jakieś zdania:

"Mierzy Pan ludzi swoją miarą, człowieka nieokrzesanego i grubiańskiego. Znosiłem to długo, obserwując jak niszczy pan mnie i kilka innych osób z zespołu, tylko dlatego, że - mówiąc kolokwialnie - nie nadajemy na tych samych falach. Zawsze irytował mnie Pana bezceremonialny sposób podejścia do pracownika oraz faworyzowanie jednych kosztem drugich. Dziś nareszcie koszmar się kończy. Uważam Pana za świnię bez charakteru i mimo, że to mnie Pan zawsze uważał za pionka, którego można przestawiać, dziś udowadniam, jak bardzo pan się mylił. Nawet nie wyobraża Pan sobie, jak wielką radość sprawia mi pisanie tego listu, a jeszcze większą to, że mówię "good bye". Tak, Panie Kosiński. Składam wypowiedzenie z pracy. Mam nadzieję, że po tym, co tu napisałem nie będzie Pan się wahał ani chwili z jego przyjęciem.. "

- Kosiński przerwał i spojrzał w moją stronę. - Czytać dalej? - Nie potrafiłem wydobyć z siebie słowa. Znów schylił się nad ekranem:

"Mam nadzieję, że nigdy już nie trafię na ludzi Pana pokroju, choć wiem, że podobnych cwaniaczków jest wielu. Charakterystyczna cecha takich jak Pan to również ślepa służalczość wobec "wyższych stopniem", czego zresztą byliśmy świadkami, kiedy zjawiła się delegacja z warszawki. Zmusił mnie Pan do tworzenia prezentacji w Power Poincie i grania komedii na temat rzekomych projektów, które realizujemy. O reszcie nie chcę nawet wspominać. Jak już powiedziałem wcześniej zwalniam się - koszmar przebywania z Panem pod jednym dachem właśnie się kończy."

- Kosiński oderwał się od ekranu. - Podpisano: Krzysztof Ratajczak - zakończył i spojrzał na mnie.
Nie rozumiem idei zapisu zaznaczonych fragmentów. Zaczynasz od słów narratora, a zapisujesz, jakby to były słowa bohatera. Uporządkuj.
Herman pisze:Czy mogłem istnieć w dwóch wersjach? Niczym materia i jej bliźniacze zaprzeczenie?
Kiedyś widziałam nagrobek z własnym nazwiskiem. Materia i jej bliźniacze zaprzeczenie?

Idę do drugiej części.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

4
Kiedy pierwszy raz czytałem ten tekst moja koleżanka Korekta po angielsku wymiksowała się z udziału w przedsięwzięciu. Okazało się później, że poszła do kuchni robić sobie kawę w proteście przeciwko brakowi zainteresowania z mojej strony. Bo mnie opowieść wciągnęła na tyle, że śledzeniu jej toku poświęciłem całą uwagę.
To była niezła zmyłka ze strony Autora :-)
Co się okazało, kiedy zaspokoiwszy ciekawość („no i jak to się kurde wszystko skończy?”) zacząłem czytać powtórnie – razem z przeproszoną już koleżanką. Bo jest co poprawiać.
Najpierw wstęp. Prawdę mówiąc przymierzałem się do lektury Twojego tekstu już dwukrotnie, ale rzeczony wstęp oba razy dopisał sobie „wzbroniony” i nie puścił mnie dalej. Chodzi o to, że najpierw jest patos z błędem kluczowo - kratowym, a potem Linda w tropikach ze szwabskim Privatdozentem w binoklach.
Herman pisze:Jesteśmy niewolnikami czasu i przestrzeni. Zamknięci w celi.
Tak, to prawda, ale tylko częściowa. Bo czymże jest to więzienie, skoro posiadamy klucz do zamka w ścianie krat? Ten klucz to moc, która sprawia, że żadna niewola nie musi być dojmująca i ostateczna. Moc kreacji. Dziś wiem, że jest potężna. Pozwala bowiem stworzyć również samego siebie.
Ten podniosły akapit nijak nie pasuje do opowieści o zwykłym, młodym człowieku, nawet, jeśli zdarzyło mu się coś niezwykłego. Przecież w gruncie rzeczy sens owego akapitu jest prosty: „możemy zmienić siebie i swoje życie.”
O Lindzie było, teraz standardowa łapanka:
Herman pisze:Odkładam na bok szklankę z zimnym, zielonym płynem i sięgam po cygaro. Odpalam. Doktor F.
Szklankę lepiej odstawić, bo się zawartość wyleje. Cygaro lepiej zapalić, może podpalić, to nie torpeda, chociaż kształt podobny. Jak odpalić, to od płomienia zapałki bądź gustownej zapalniczki.
Herman pisze:Doktor F. - mój najwierniejszy i jedyny przyjaciel - nie spuszcza ze mnie wzroku, zza swoich lekko przybrudzonych binokli.
Fakt, ludzie na tropikalnej wyspie mogą mieć swoje dziwactwa, to kwestia klimatu i luźniejszego stylu życia, ale binokle…W XXI wieku?
Herman pisze:Tylko na chwilę, ukradkiem (myśli, że tego nie widzę) spogląda na wydatne biodra i wyraźnie zarysowaną pupę Dee - mojej bogini, archetypicznej kochanki, starożytnej kusicielki.
Krzysiek zmienił się diametralnie. Od lasek, dupci, cipek, przeszedł do studiowania kulturoznawstwa i antropologii. W sumie – kto wie?
Herman pisze:szklanki wypełnionej zielonym, dobrze zmrożonym Mojito.
O tym, że zielony już było. Mojito napisałbym mała literą, to już nie nazwa drinka, a rodzaj napoju.
Herman pisze:Jeździłem samochodem sprzed siedemnastu lat,
Trochę niezręcznie, dobrze utrzymany Mesio sprzed trzydziestu lat to ciągle ekstra wózek, przydałoby się podkreślić, że chodzi o siedemnastoletniego rzęcha.
Herman pisze:Myślałem o krągłych dupach i słonych cipeczkach koleżanek z pracy, sąsiadek z bloku, aktorek rodzimych seriali i kurewek z pornosów.
„Dupy” są negatywne, „dupki”, „dupeczki” w kontekście seksualnym lepiej pasują, dla odmiany „cipeczka” zamiast „cipki” jest lamerska.
Herman pisze:W weekendy serwowałem sobie łupaninę głośnych dźwięków, w wypełnionych po brzegi knajpach.
Jak głośne dźwięki, to najprostszy byłby łomot.
Herman pisze:Chodziłem tam ze znajomym z czasów studiów - równie smutną postacią jak ja.
…-postacią równie smutną, jak ja.
Herman pisze:Przekonywaliśmy się, że tym razem wszystkie dupy będą nasze.
Przekonywaliśmy się wzajemnie lub nawzajem.
Herman pisze:Byliśmy jak szybkie i zwinne gepardy.
Ha!ha!ha! Wyszło komicznie w sposób chyba niezamierzony. Dwóch leszczy bez powodzenia życiowego ma przypominać w czymkolwiek drapieżniczą arystokrację? Szybcy i wściekli? Chybione porównanie.
Herman pisze:Dlatego, raz na trzy miesiące, wyrzucałem się na nocną taksówkę do domu
No nie…Wykosztowywałem się? Drenowałem portfel? Robiłem debet na karcie? Ale nie wyrzucałem się. To mógłby zrobić tylko baron Munchhausen.
Herman pisze:Zawsze wyły tak samo.
No aż tak Krzysiek je nienawidzi? Że wyły? Wzdychały, krzyczały, śpiewały jęczały, etc. Wycie kojarzy się z nieudanym karaoke.
Herman pisze:Kochające Madonnę, Michaela Jacksona - przeboje lat osiemdziesiątych i tłustego kutasa w ustach.
Kochające przeboje lat osiemdziesiątych, Madonnę, Michaela Jacksona – i tłustego kutasa w ustach.
Herman pisze:Przypuszczam, że dlatego, że przede mną nie mógł odgrywać swego spektaklu.
Drugie „że” bym zmienił na „iż”.
Herman pisze:Miał zwyczaj prawić gawędy,
Prawi się kazania czy komplementy, prawi się uczenie (przy stylizacji) do gawęd nie pasuje.
Motyla noga, nie wiem, co się robi z gawędami. Się gawędzi? :-)
Może się snuje.
Herman pisze:Chciał grać pierwsze skrzypce i w tej orkiestrze rzeczywiście dostał rolę solisty - jednak wg mnie fałszował.
Skądś się wzięła orkiestra. A wcześniej jej nie było. No i niewybaczalny skrót.
Może tak: Chciał grać pierwsze skrzypce w tej biurowej orkiestrze i rzeczywiście – dostał rolę solisty. Jednak według mnie beznadziejnie fałszował.
Herman pisze:Kolejna z postaci, której nie mogę pominąć, to Yoka - czyli Jolanta Maćków.
Takie…zgrzytające zdanie, trochę się kojarzy z raportem. A gdyby pociągnąć wątek orkiestrowy? Na przykład: Za to dla mnie rzeczywistą solistką była inna osoba – Yoka. Naprawdę - Jolanta Maćków.
Herman pisze:Yoka była w początkowym okresie dla mnie kimś bliskim, a przynajmniej pokładałem w niej nadzieję.
Nadzieję na co? Może zgrabniej byłoby dokończyć zdanie tak: …a przynajmniej tak mi się wydawało. Albo: …a przynajmniej chciałem, żeby tak było.
Herman pisze:Ujrzałem w niej coś na kształt dobrego duszka, albo i anioła stróża - w dodatku o wyjątkowo ponętnej dupie.
Anioł z DUPĄ? Krzysiek, choć nieudacznik, skończonym prymitywem nie jest. I w tym momencie opowieści darzy Yokę co najmniej sympatią. Pupa, dupcia, dupka.
Herman pisze:uciekaliśmy z lekcji religii i paliliśmy marihuanę.
Tak mógłby powiedzieć Pan Premier. Młodzian powie raczej „trawka”, „marycha”, „maryśka”, „marianna” czy co tam innego.
Herman pisze:Ułan, zawadiaka, ubrany w garnitur.
Świnia (negatywnie) nie pasuje nijak do ułana i zawadiaki (raczej lub zdecydowanie pozytywnie). Może raczej huzar (znacznie gorsze konotacje) i awanturnik (równie niefajnie).
Herman pisze:Nagle moja super- seksowna Matka Teresa, zmieniła się w moich oczach w kogoś w rodzaju agenta Smitha z Matrixa, w wypraną z myśli ( uświadomiłem sobie, że ta dziewczyna jest głupia) strażniczkę systemu, na czele którego stał Kosiński.
„Moja – moich”. Może tak: Na moich oczach tak bliska, super-seksowna Matka Teresa zmieniła się w kogoś obcego, pokroju agenta Smitha z Matrixa, w wypraną...itd
Herman pisze:że nie należałem do faworytów szefa (taki zaszczyt dosięgnął Tomasza)
Zaszczyt spotyka, nie dosięga.
Herman pisze:W trójkącie Yoka, szef i ja szybko okazało się, że to właśnie ja byłem najsłabszym ogniwem.
Trójkąt nie składa się z ogniw. Ostatecznie mogłoby być – że „najdalszym, nieważnym, pomijalnym wierzchołkiem”. A jak ogniwa to łańcuch.
Herman pisze:Więdły mi uszy, kiedy Kosiński sypał jak z rękawa aluzjami seksualnymi pod adresem Yoki, nazywał ją kwiatuszkiem, pączusiem, czasem dla zabawy łapał za talię i sadzał sobie na kolanach.
Uszy więdną, kiedy ktoś przeklina bez sensu i potrzeby. Idę o zakład, że Krzyśka raczej zalewała krew.
Herman pisze:Działo się to na oczach wielu ludzi, a Yoka wtedy szczebiotała, śmiała się do woli i droczyła z szefem
Yoka mogłaby się śmiać do woli, gdyby - w normalnych warunkach – była to czynność zabroniona. Ale nie była, zachwycony szef jeszcze Yokę zachęcał i prowokował.
To już lepiej napisać JAK się śmiała – radośnie, wesoło, głośno, dźwięcznie, ironicznie, fałszywie, albo jeszcze inaczej.
Herman pisze:Z relacji więc wypadłem.
Trochę tak, jakby telewizja kręciła relację i Krzysiek z niej wypadł po ostatecznym montażu materiału. Tu by się może przydał ten nieszczęsny łańcuch i coś o ostatecznym zerwaniu ogniwa.
Herman pisze:Straciłem względy Yoki, nigdy nie miałem względów szefa, bo widział we mnie zamkniętego w sobie gbura.
Szef widział we mnie zamkniętego w sobie gbura, więc nie okazywał mi żadnych względów, na domiar złego straciłem jakiekolwiek względy Yoki.
Herman pisze:Tomaszek, kiedy awansował, zrobił się dla mnie po cichu nieznośny
Ale jak po cichu? Że cicho mówił? Po prostu zrobił się nieznośny.
Herman pisze:Wielokrotnie ratowała mnie z opresji, gdy pod niewłaściwy adres wysłałem jakieś pismo, lub gdy zapomniałem wysłać je w ogóle.
Szyk. ….lub gdy w ogóle zapomniałem je wysłać.
Herman pisze:W skrytości ducha jedynie widziałem siebie jak w ostatnim dniu wchodziłem do budynku urzędu.
Tu się zaczyna pole minowe z czasami użytymi w opowiadaniu. Nie wiem, jak się to mądrze nazywa (ooo…Natasza na pewno będzie wiedzieć), ale chodzi o to, że narrator znajdujący się w czasie przeszłym, myśli i działa w czasie teraźniejszym. Poniżej będzie to widać jeszcze dokładniej.
No i jeszcze szyk zdania.
Proponuję tak:
Jedynie w skrytości ducha widziałem siebie, jak ostatniego dnia WCHODZĘ do budynku urzędu.
Herman pisze:Przewijał mi się przed oczami w tysiącach wariantów, dziesiątki tysięcy razy w głowie zmieniałem scenariusz, wymazywałem końcówkę, dopisywałem kilka kwestii, zmieniałem słowa.
Chyba troszkę poszalałeś z liczbami. Może setki i tysiące by wystarczyły. W końcu scenariusz dotyczy prostego wydarzenia z ograniczonym wyborem wariantów.
Herman pisze:Już po masturbacji a jeszcze przed krótkim pacierzem (wypowiadałem go na wszelki wypadek).
Pacierz się zmawia, klepie, recytuje.
Herman pisze:W takich chwilach widziałem siebie, jak na codziennym, porannym zebraniu na lekceważące pytanie szefa: "a co nasz Krzysiu dziś napłodzi ?" odpowiadałem:
„Na” i „na”. Może tak: …jak podczas codziennego, porannego zebrania na lekceważące pytanie szefa – „A co nasz Krzysiu dziś napłodzi?” ODPOWIADAM (czas teraźniejszy!)….itd
Herman pisze:W innym wariancie pisałem list do Kosińskiego, w którym - ładnym, przejrzystym i eleganckim językiem - tłumaczyłem mu dlaczego uważałem go za buca, świnię i chama, dlaczego brzydziłem się tą robotą, dlaczego sądziłem, że marnuję swój czas i dlaczego nie miałem ochoty patrzeć już na te zszarzałe gęby.
I dalej czas teraźniejszy. UWAŻAM…BRZYDZĘ SIĘ…SĄDZĘ….NIE MAM….
Dlaczego akurat gęby są zszarzałe? Od czego zszarzały? Nie lepiej „nienawistne”, „beznadziejne”, „głupawe”, „służalcze mordy”?
Herman pisze:Wyobrażałem sobie też wariant ultra, w którym wkradałem się w zakamarki zwojów mózgowych wszystkich w naszym dziale za pomocą wysłanego maila na tzw everyone'a.
Ultra to stopień-jeszcze-bardzo-wyższy. Przedtem jest super-, albo ekstra-(z innej bajki), a popularny jest turbo, albo mega. Albo hard.
„Zakamarki zwojów mózgowych” trochę …skomplikowane. Prościej by można np.”wstrząsam mózgownicami”, „prostuję zwoje” , „lasuję mózgi”, „atakuję świadomość”.
Czas. WKRADAM SIĘ.
Tzw. everyone. Skrót. I wyrażenie, które nie jest jasne. Chodzi pewnie o hurtową wysyłkę korzystającą z opcji poczty elektronicznej, albo post na wirtualnym firmowym forum. Może warto zmienić to wyrażenie.
Herman pisze:Widziałem, jak naglę z szaraczka stawałem się herosem
Czas. STAJĘ SIĘ herosem…
Herman pisze:Gorzej bywało rano, kiedy budziłem się i po kilkunastu sekundach błądzenia po mieszkaniu, obraz w wyobraźni, z którym zasypiałem, wracał do mnie.
„Błądzenia” czymś - wzrokiem, oczami. „Obraz w wyobraźni”- zgrzyta boleśnie. Ja bym „wyobraźnię” wyrzucił a „obraz” zostawił. Wiadomo, że on pochodzi z wyobraźni, która go wyprodukowała tuż przed zaśnięciem.
Herman pisze:Kiedy rano znów myślałem o tym, jakim kutasem był mój szef, docierało do mnie, że byłem tylko frustratem, że żyłem urazami, nienawiścią i niechęcią i że nikt mojej batalii nie słyszał, do nikogo nie docierała i niczego nie mogła zmienić, a całą winę za marną, moją egzystencję ponosiłem wyłącznie ja.
Czas. JEST mój szef….JESTEM frustratem….ŻYJĘ urazami…nie SŁYSZY…nie DOCIERA…nie MOŻE…PONOSZĘ…
Herman pisze:Bo kim mógłbym być, gdyby nie urząd wojewódzki, blok nr 15, mieszkania 10 na osiedlu Mickiewicza i gdyby nie mój stary Ford Fiesta?
Zdanie zacina się z powodu wadliwej konstrukcji. Moja propozycja: Bo kim mógłbym być, gdyby nie urząd wojewódzki, mieszkanie w bloku nr 15 na Osiedlu Mickiewicza i wysłużona Fiesta?
Herman pisze:Żyłem z dnia na dzień, od poniedziałku do piątku, od początku miesiąca do jego końca, od Wielkanocny do Bożego Narodzenia, od urlopu do urlopu.
Z czego by wynikało, że w łykend, oraz między Bożym Narodzeniem a Wielkanocą Krzysiek kładzie się do trumny, jak nie przymierzając hrabia Dracula.
Herman pisze:Zawsze mogło być gorzej, a przecież kiedy nie słyszałem tandetnych opowieści Tomaszka, czy też niewybrednych żartów Kosińskiego wydawało mi się, że było całkiem dobrze.
Zrezygnowałbym z „też”.
….że JEST całkiem dobrze. Znowu czas.
Herman pisze:Tego wieczoru długo siedziałem przed ekranem.
Jakim ekranem? Równie dobrze mógłby być telewizyjny. Ekran laptopa lub monitor komputera.
Herman pisze:Błądziłem kursorem po płaszczyźnie w poszukiwaniu czegokolwiek: ciekawych linków, śmiesznych filmików, zwyczajnie - jak co dzień.
Ta płaszczyzna jakoś mnie razi. Może lepiej użyć zaimka - ….po NIM w poszukiwaniu… albo ...po pulpicie (jeśli ekran laptopa), lub - …po ekranie w poszukiwaniu…. (jeśli monitor komputera).
Herman pisze:Nurkowałem w głębiny stron, przeskakiwałem na odnośniki, płynąłem z nurtem czatu, wkładałem swoje cegiełki do dyskusji na forach, jednym okiem śledziłem wpisy na portalach społecznościowych, słuchałem muzyki, sprawdziłem stan konta, przeczytałem wszystkie czołówki portali informacyjnych, pokusiłem się także o kilka tekstów publicystycznych, oglądałem ulubione teledyski.
Wydaje mi się, że tę wyliczankę dla lepszej lektury można by jakoś posegmentować, choćby łącząc czynności wymagające aktywności, inwencji (dyskusja na forach) z tymi, które są dodatkami do głównych aktywności (słuchanie muzyki, śledzenie jednym okiem wpisów).
Herman pisze:Po raz tysięczny przeczytałem o wojnie na górze, o kolejnych oskarżeniach, o prognozach gospodarczych, po raz setny obejrzałem ten sam teledysk, po raz dwudziesty piąty ściągnąłem na twardy dysk tabulaturę do wyuczenia na gitarze. Po raz trzysta siedemdziesiąty siódmy, albo i po raz tysięczny zagościłem na jakimś forum.
Trochę za dużo liczebników, co sprawia, ze akapit jest bałaganiarski. Chodzi – jak sądzę – bardziej o zilustrowanie bezproduktywności, beznadziei poczynań, niż o chaos im towarzyszący.
Herman pisze:"Jutro czwartek, dzień przedostatni."
Dzień przedostatni – czego? Znanego nam świata?
Herman pisze:przyglądałem się odbiciu swej twarzy na szybie.
Wydaje mi się, że odbicie jest W szybie.
Herman pisze:Niestety Ja.
Nie widzę uzasadnienia dla Ja wielką literą. Chyba, że się kropka między wyrazami zagubiła.
Herman pisze:Jednym z najgorszych rodzajów rozczarowania jest rozczarowanie samym sobą. Podobnie z nudą, gdy nudzisz się we własnym towarzystwie.
Po pierwsze, aż się prosi o powtórzenie:
„Jednym z najgorszych rodzajów nudy jest taka, kiedy nudzisz się we własnym towarzystwie.”
Po drugie, nie ma żadnego związku między stwierdzeniem ogólnym o rozczarowaniu i nudzie, a myśleniem Krzyśka o sobie. Powinien być jakiś łącznik. Może tak:
Myślałem o tym, jakim rozczarowaniem jestem dla samego siebie i jak bardzo sam siebie nudzę.
I teraz:
Myślałem również o tym, jaki chciałbym być, jaki zestaw cech…itd.
Herman pisze:Uważałem portale społecznościowe za tanią odpowiedź na ludzką potrzebę popularności i "zaistnienia".
Napisałbym odwrotnie – najpierw „zaistnienie”, później popularność.
Herman pisze:Nie widziałem sensu w opowiadaniu o swoich prywatnych sprawach
Dobrze, ale teraz czytelnikowi - jak psu zupa - należy się wyjaśnienie, dlaczego MIMO TO Krzysiek profil utworzył.
Herman pisze:chwila mielenia i na ekranie wyskoczyła strona z dużym podpisem: Krzysiek Ratajczak.
Mielenie jest fajnym słowem w odniesieniu do funkcjonowania komputera, ale ja bym dookreślił mielenie – że mielenie danych, albo mielenie twardym dyskiem (twardzielem?).
Herman pisze:Obok fotografia: roześmiana twarz i ciepłe sympatyczne spojrzenie - wybrałem najlepszą z możliwych.
Bohater ma wyjątkowo niską samoocenę – o własnym zdjęciu raczej nie będzie się wyrażał tak entuzjastycznie. „Wykrzywiona w podróbce uśmiechu twarz”, „Spojrzenie udające sympatię dla świata”, coś bardziej ironicznego w każdym razie.
Herman pisze:Kliknąłem na link z pocztą. Najwidoczniej administracja portalu chciała mnie poinformować o nowinkach i aktywności znajomych.
Odwrotnie. Najpierw przypuszczenie, co może być w poczcie, potem akcja – naciśnięcie na link.
Herman pisze:Otworzyłem nie patrząc, kto był autorem. Przede mną rozwinęła się treść:
Ej, no nie. Mało prawdopodobne. Jak się otwiera pocztę, to raczej z automatu patrzy się na nadawców, po pierwsze, żeby załatwić się krótko ze spamem w jakiejkolwiek postaci, po drugie, żeby zorientować się, kogo diabli niosą.
Herman pisze:Szereg znaków zapytania, niczym oddział wermachtu podczas kampanii wrześniowej, przetaczał się przez moją głowę.
Wehrmacht. I to wielką literą. A całe zdanie do poprawki:
Znaki zapytania, niczym oddział Wehrmachtu podczas kampanii wrześniowej maszerowały (defilowały?) przez moją głowę.
Herman pisze:" To z pewnością pomyłka. Nie powiem o tym nikomu" - powziąłem wewnętrzne postanowienie i prawie automatycznie opuściłem swój profil, następnie wyłączyłem komputer.
No i tu moim zdaniem historia się sypie. Wyleniały gepard otrzymawszy taką przesyłkę ni w cholerę nie odpuści. Bardziej prawdopodobne jest, że gorączkowo przekopie całą pocztę i cały profil do ostatniego zdjęcia, do ostatniej literki. Wprawdzie Krzysiek nie jest złym człowiekiem, odebrał jakieś wychowanie, ale już dawno nie otacza Yoki nabożną czcią, co więcej wcześniejsze wynurzenia na tematy damsko-męskie świadczą o pewnym cynizmie i braku norm w tym względzie.
Co można zrobić?
1. Olać, może się czepiam, a inni czytelnicy nie zauważą niekonsekwencji.
2. Przerobić fabułę. NAJPIERW Krzyśkowi zdarza się ten niesamowity dzień, POTEM, wieczorem, przypadkiem, odkrywa swoje drugie życie na profilu.
3. Wymyślić jakiś wiarygodny powód, dla którego nie posuwa się dalej przeglądając pocztę. Przychodzi mi do głowy, że mógłby mu paść komputer. Ale to za mało, trzeba Krzysia jeszcze uziemić, bo w obliczu takiej sensacji gotów byłby obudzić sąsiadów, albo włamać się do sklepu komputerowego. Co, jeśli gapiąc się w komputer dziarsko popija i jeszcze konsumuje grubego blanta? Komputer zalicza śmierć kliniczną, a Krzysiek – wyrko w opakowaniu. Chociaż wtedy nici z onanki ;-)
Herman pisze:Każdy poranek jest bolesny, ale ten był taki wyjątkowo.
Tutaj nie bałbym się powtórzenia:
Każdy poranek jest bolesny, ale ten był bolesny wyjątkowo.
Herman pisze:Nie cierpiałem światła słonecznego tuż po przebudzeniu.
Może zmienił przyzwyczajenia w tropikach, ale zgrabniej byłoby – Nie cierpię światła….
Herman pisze:Miałem tak każdego poranka przed pracą.
"Miałem tak" to kolokwializm, którego można użyć tylko wyjątkowo, w jakichś usprawiedliwionych kontekstach.
Tak się działo każdego poranka przed pracą.
Herman pisze:Gdybym wyznał, że czytałem i widziałem to co mi wysłała, na pewno bym ją zawstydził, po drugie mogłoby to być odczytane jako rodzaj wścibstwa.
Gdybym wyznał, że czytałem i widziałem to, co mi wysłała, na pewno bym ją zawstydził, a sam wyszedłbym na wścibskiego gnojka.
Herman pisze:zagrać głupa.
Pewnie nie jestem na bieżąco, ale głupa to się chyba pali. Odegrać półgłówka? Udawać kretyna?
Herman pisze:Moja wiekowa Fiesta wyczołgała się z podwórka, następnie wyjechała z osiedla,
Osiedla i bloki nie sprzyjają podwórkom, te są w starych kamienicach. Wyczołgała się spod (sprzed?) bloku, albo wyczołgała się z osiedlowego parkingu.
Herman pisze:Tak było każdego dnia i nie inaczej dzisiaj.
Dzisiaj to jest dzisiaj. A narracja jest o przeszłości. Jakoś niezręcznie.
Tak było każdego dnia, również tego feralnego czwartku.
Herman pisze:Wiedzieli o tym dawni mistrzowie wschodu - prawdziwym więzieniem jest materia.
Niby-filozoficzny wtręt, fatalnie puentujący wcześniejsze, wcale ciekawe spostrzeżenia. W całości spuściłbym do zsypu.
Herman pisze:Jego gęba była znakiem. Stała się wręcz niezależna od niego, krążyła w milionach odsłon, w setkach zdjęć, dziesiątkach karykatur.
Ta gęba była znakiem. Niezależna od samego Winczorka krążyła w milionach odsłon….
Herman pisze:Żyła swoim życiem - niezwykle plastyczna - czasem z ładnie przyczesaną grzywką, innym razem z irokezem, jeszcze innym z odbitym śladem damskich ust na policzku - wszystko zależało od fantazji fotografa.
Niezwykle plastyczna, żyła swoim życiem – czasem z ładnie przyczesaną grzywką, czasem ze stylowym irokezem, innym razem ze śladem czułego kobiecego pocałunku na policzku. Wszystko zależało od potrzeb reklamodawców i fantazji fotografa.
A w ogóle za dużo „gęby” w całym akapicie.
Herman pisze:Przed urzędem wojewódzkim każdego ranka gnieździły się dziesiątki aut.
Celem tak napisanego zdania jest znalezienie świeżych określeń na opisanie parkujących samochodów. Akurat gnieżdżenie nie bardzo mi pasuje.
Herman pisze:Po paru minutach, w końcu udało mi się zaparkować. Na miejscu, które zwykle było moje, stał teraz kurierski bus.

Mnie się wydaje, że najpierw podjeżdża się do „swojego” miejsca, a potem, stwierdziwszy, że jest zajęte – szuka się innego. Szyk pierwszego zdania:
W końcu, po paru minutach udało mi się zaparkować.
Herman pisze:W duchu wzywałem wszystkie demony by odegnały fatum opierdolu od Kosińskiego, by przegnały go z biura i wysłały na jakieś spotkanie.
W ciężkich chwilach przywołuje się raczej na pomoc anioły, nie demony. Chyba, że ma się podpisany jakiś czarny pakt.
W myślach wzywałem wszystkie dobre moce (duchy opiekuńcze?), by odegnały fatum opierdolu od Kosińskiego, by zabrały go z biura i wysłały na jakieś spotkanie.
Herman pisze:Zdarzało mi się spóźniać seriami, zresztą nie tylko mi, ale tylko ja dostawałem za to po uszach.
Nie mi. To drugie mi. Mnie.
Herman pisze:Zdziwiło mnie to, ale nie miałem czasu się nad tym zastanawiać.
„Nad tym” bym wywalił, jeden zaimek mniej, zyska płynność, sens się nie zmieni.
Herman pisze:Z reguły rano kobiety szczebiotały wesoło i opowiadały sobie historyjki, dzieliły się przeżyciami z minionego wieczoru.
Ploty! Obrabianie czterech liter różnym ludziom to standardowy składnik porannych rozmów.
Herman pisze:Tomaszek nie wiedział skąd usłyszał pozdrowienie, rozglądał się po sali jakby szukał drażniącej, bzyczącej muchy.
Narrator opisuje, co widzi, a nie to, co Tomaszek wie. Czyli:
Tomaszek wyglądał, jakby nie wiedział, skąd dobiegło pozdrowienie. Rozglądał się po sali jak ktoś, kto szuka wzrokiem brzęczącej upierdliwie muchy.
Herman pisze:Po chwili do wiatraczka przyłączyła się drukarka, która wypluła z siebie jakieś pismo. Usiadłem przy komputerze, próbując zachowywać się naturalnie.
Odwrotnie. Chodzi o to, żeby podkreślić, iż drukarka przez chwilę pracowała w zgodnym duecie z wiatrakiem. Czyli:
Do wiatraczka przyłączyła się drukarka, która po chwili wypluła z siebie jakieś pismo.
Herman pisze:Strumień zaczął uderzać o powierzchnię.
Czego? To trochę tak, jakby Krzysiek obsikiwał pisuar z zewnątrz. Nie wdając się w szczegółowe rozważania, pisuary są „suche”, „mokre” ze stałym spływem, bywają też z przytkanym odpływem. W zależności od ciśnienia pęcherza siki mają różną parabolę. Głupio, że akurat przy tej okazji, ale podkreślam ważność detalu dla każdego piszącego.
Herman pisze:Uczucie opróżniania pęcherza podziałało na mnie pozytywnie.
Ulga, po prostu ulga.
Herman pisze:- Tygrysku... - Usłyszałem jakieś słowa. To za mną
- Tygrysku! - Ktoś najwidoczniej wołał. Odwróciłem się.
Przede mną stała Yoka.
Yoka raczej nie jest posiadaczką rekordu świata w sprincie. Jeśli woła, to stoi w jakiejś odległości. Odwrócenie się to jakieś pół sekundy. Nie zdąży, żeby stanąć przed Krzykiem.
Raczej: W moją stronę biegła Yoka. Albo zmierzała. Albo szła szybkim krokiem.
Herman pisze:- Nie sądziłam, że możesz być tak bezczelny! - warknęła i przyspieszonym krokiem ruszyła w stronę biura.
Ten „przyspieszony krok”…Szybki, pospieszny, „przyspieszony” nie bardzo…A może po prostu „szybko ruszyła”?
Herman pisze:- Usiądźmy - wskazałem na krzesła dla petentów - na chwilkę. Musimy pogadać.
Wiem, ze czynności są jednoczesne. Ale w czytaniu ma się wrażenie, że kwestia Krzyśka wypowiadana jest przez jakiś kwadrans. Może by tak:
Usiądźmy na chwilkę, musimy pogadać – powiedziałem, wskazując jednocześnie krzesła dla petentów.
Krzysiek może też popychać lekko Yokę w stronę krzeseł, zważywszy, że złapał ją za ramię.
Herman pisze:Ja nie wiem o czym ty mówisz - wyplułem przygotowany na ciężki słowny nokaut
Nie wiem, o czym mówisz. Bez ozdobników,
Herman pisze:A przedwczoraj kiedy mnie bzykałeś na tym tandetnym dywanie, wiedziałeś?
Bzykanie, bzykanko, to wyrazy z odcieniem humorystycznym. Yoka jest wściekła, z oczywistych powodów. Poszedłbym po bandzie i użył „walenia”. Bez płetw i ogona oczywiście.
Herman pisze:- To było niesamowite - wyraz ekscytacji nie schodził jej z buźki
Buźka, buźka… jakiś nie taki jest ten wyraz. Buzia ostatecznie. Oblicze? Może ta ekscytacja zrobiła coś innego z jej, bo ja wiem, oczami? zaróżowiła policzki?
Herman pisze:- Tygrysku- Yoka na chwilę zapomniała o swoim śmiertelnym obrażeniu.
Drugi na liście najlepszych numerów komicznych. Tygrysek użarł Yoce pół kadłuba? Postrzelił śmiertelnie? Przebił szpadą? Czy w nieopisanym międzyczasie miała czołówkę z tirem? Obraza - obrażenie. To nie to samo.
Herman pisze:Zastanawiałem się jak długo jeszcze brnąć w jej paranoję.
A tu akurat bym dodał, żeby nie było tak…sucho.
Zastanawiałem się, jak długo jeszcze mam brnąć w jej oczywistą paranoję.
Herman pisze:Wpatrywała się we mnie z pytającym wyrazem twarzy.
Z niemym pytaniem w oczach? Pytającym spojrzeniem? Z zaskoczeniem wypisanym na twarzy?
Herman pisze:- Rozumiem, że odkąd się zwolniłeś, nie chcesz już mnie znać?
Szyk. Już nie chcesz mnie znać? Nie chcesz mnie już znać?
Herman pisze:o co się działo było kompletnym nonsensem - jak puzzle, bez kilku brakujących elementów
W dużych puzzlach (3-5 tysięcy) brak kilku elementów nie przesądza o nonsensowności układanego obrazka, oko zapełnia sobie luki. Może lepiej byłoby tak:
To, co się działo było kompletnym nonsensem, jak puzzle bez kluczowych kawałków.
Herman pisze:Poraziło mnie światło słoneczne, które wpadało do pokoju przez okno na przeciw wejścia.
Ortografia. Naprzeciw.
Uważaj z pogodą. Coś jest nie tak, bo za niedługo słońce zmieni się w pochmurny, listopadowy syf. Całkiem bez ostrzeżenia.
Herman pisze:Na środku stała jakaś postać, widziałem sylwetkę, ale nie mogłem rozpoznać kto to, mrużyłem oczy.
Niezgrabnie.
Na środku stała jakaś postać. Przez zmrużone powieki widziałem tylko sylwetkę, nie mogłem rozpoznać, kto to jest.
Herman pisze:"To jakieś cholerne nieporozumienie" - myśli kotłowały mi się w głowie.
- z mętliku, który miałem w głowie, wyraźnie przebijała ta jedna myśl.
Herman pisze:Nie poznawałem siebie, chyba po raz pierwszy od trzech lat odezwałem się do nich w ten sposób.
To zdanie sugerowałoby, że cztery lata temu i owszem, rzecz taka miała miejsce.
Od początku pracy w urzędzie.
Herman pisze:Podszedłem do gabinetu prezesa.
Dyrektora.
Herman pisze:W środku, po prawej stronie siedział Kosiński, przy swoim dębowym, rzeźbionym biurku.
To w środku, czy po prawej stronie? No i trzeba powiedzieć, że dyrektor pisze, bo potem do tego pisania wraca. Może tak:
Na prawo od wejścia. siedział Kosiński, pisząc coś przy swoim dębowym, rzeźbionym biurku.
Nasuwa się pytanie, gdzie siedzi Yoka? Wcześniej powiedziane zostało, że jest sekretarką Kosińskiego.
Herman pisze:- To ty nie wiesz co się stało?
To ty nie wiesz, co się stało, tak?
Herman pisze:mimo, że w głębi duszy uważam pana za wieprza, prostaka ubranego w garnitur."
Konsekwentnie Pana.
Herman pisze:Kosiński schylony nad ekranem odczytywał jakieś zdania:
eśli jakieś zdania, to one są :jakieś” dla Krzyska, który ich nie zna i nie potrafi się skupić nad ich znaczeniem, o czym trzeba czytelnika zawiadomić. Można też napisać „kolejne zdania” i wtedy wyjaśnienia nie są konieczne.
Herman pisze:"Mierzy Pan ludzi swoją miarą, człowieka nieokrzesanego i grubiańskiego.
Mierzy Pan ludzi swoją miarą, jedyną dostępną człowiekowi nieokrzesanemu i grubiańskiemu.
Herman pisze:Składam wypowiedzenie z pracy.
Wypowiedzenie to wypowiedzenie. Niniejszym składam wypowiedzenie.
Herman pisze:Charakterystyczna cecha takich jak Pan to również ślepa służalczość wobec "wyższych stopniem",
Po prostu przełożonych.
Herman pisze:Zmusił mnie Pan do tworzenia prezentacji w Power Poincie i grania komedii na temat rzekomych projektów, które realizujemy.
Pisanie o Power Poincie, który jest naturalnym narzędziem do tworzenia prezentacji miałoby sens, gdyby Krzysiek chciał wytknąć przy okazji Kosińskiemu nieznajomość podstawowych aplikacji.
Herman pisze: Nie ściągał ze mnie wzroku, mówił powoli.
Nie spuszczał.
Herman pisze:to powiem ci, że również się cieszę, że już nie będę oglądał twojej mordy - powiedział to cicho,
Drugie „że” to „iż”.
Herman pisze:Obserwowałem jak fałdy tłuszczu wyłaziły mu zza kołnierza.
Obraz mi się rysuje cwanych fałd, które wyglądają zza kołnierza, jak nikt nie patrzy.
Chodzi pewnie o to, że gość ma nalaną twarz i tłuste, pofałdowane karczycho, więc gdzieś mu się ten nadmiar – ściśnięty kołnierzykiem od koszuli – wylewa.
Herman pisze:Usiadł za swoim masywnym, dębowym biurkiem ciężko przy tym wzdychając.
O biurku już było. Zwłaszcza dębowym. Nie warto rozwijać opisu, bo nie ma to uzasadnienia. To nie strzelba, która wypali w trzecim akcie.
Herman pisze:Sięgnął po papierosa z paczki Marlboro, która leżała przy klawiaturze. Odpalił.
Znowu torpeda i to do tego w urzędzie, gdzie od dwudziestu pewnie lat w pokojach palić nie wolno.
Herman pisze:Chyba nigdy nie wykonywałem czynności tak "automatycznie."
Niezgrabnie i do tego ten cudzysłów. Może tak:
Kolejne czynności wykonałem jak automat, bez świadomości, chyba pierwszy raz w życiu tak się czułem. Albo coś podobnego.
Herman pisze:W głównym biurze wszyscy nie siedzieli a stali przy swoich stanowiskach,
Główne biuro i pomocnicze biuro. A wcześniej nic na ten temat.
Herman pisze:Nikt nie wydobył z siebie choć słowa.
Nawet słowa.
Herman pisze:Są chwilę w życiu, gdy jesteśmy całkowicie zespoleni ze światem, gdy nasze wibracje są tożsame. Mimo, że przez tysiące lat próbowano nas tresować, wygładzać i regulować niczym rzeki, nie udało się ujarzmić bestii, którą na co dzień chowamy w konwenansach.
Ostateczne zespolenie daje jedynie instynkt, atawizm, który sprawia, że widząc mokrą myszkę między pośladkami masz ochotę wsadzić tam swój gorący korzeń, a czując uderzenie pięścią w twarz chcesz oddać.
Następna porcja rozważań o charakterze ogólnym, która wygłoszona jest z wysokiego piedestału. Jeśli już musi być, to jakoś prościej. O ile dobrze zrozumiałem chodzi o to, że czasami spod warstwy kultury wychodzą zwierzątka, którymi w istocie jesteśmy.
Herman pisze:Masy świeżego tlenu dostawały się pod moje zwoje podkorowe.
No dobra, to nie atlas anatomii. A jak bohater przypadkiem nie ma takich zwojów? Tlen nie może być zleżały, świeże jest powietrze.
Herman pisze:Tak dzieje się w chwilach wielkiego napięcia, gdy szczęśliwiec wygrywa miliardy na loterii, albo gdy zbrodniarz ucieka przed pogonią wściekłych psów, gotowych rozerwać go na strzępy.
Obraz, który malujesz wiąże się z wielkim natężeniem emocji, ale także z niejaką statycznością, zatrzymaniem kadru. W tym kontekście wizerunek biegnącego zbrodniarza i jeszcze te wściekłe psy w pakiecie – bez sensu. W ostateczności Raskolnikow stojący nad trupem Aldony Iwanownej – to miałoby sens. Tylko po co tak drastycznie? Inne emocje nie istnieją? Choćby smutek po stracie kogoś bliskiego?
Herman pisze:Zwyczajne myśli zaczynały przebijać się na ekran mej świadomości, a wraz z nimi poczułem strach - wolno wsysający się w zakamarki umysłu.
Jeśli ekran świadomości, to myśli raczej pojawiają się na nim, niż przebijają (bo przez co?). A najlepiej jak się przebijają bezpośrednio do świadomości (zajętej do tej pory czymś innym).
Wsysanie jest czynne, lepsze byłoby wsączanie się – bo jest bierne.
Herman pisze:Wyciągnąłem fajkę - szukałem ratunku.
Raczej uspokojenia w rutynowej czynności, ratunku brzmi przesadnie dramatycznie.
Herman pisze:Ludzie kręcili się na przystanku tramwajowym, jakiś żulik przechodził obok mnie, na sąsiedniej ulicy kierowcy po stłuczce wykłócali się o to czyja wina.
…wykłócali się o to, kto zawinił.
Herman pisze:Musiałem wyjaśnić co się stało. To postanowienie było jedynym punktem zaczepienia. Musiałem rozwikłać zagadkę.
Wydaje się, że warto te zdania inaczej pokleić.
Musiałem wyjaśnić, co się stało, rozwikłać tę cholerną zagadkę. To postanowienie było jedynym punktem zaczepienia.
Herman pisze:Trasa na pamięć nagle przestała być oczywista.
A trasa na Grunwald?
Znana na pamięć trasa nagle przestała być oczywista.
Herman pisze:Ktoś zrobił mi głupi żart, a może to prowokacja? Ktoś za mnie wysłał mail do szefa i wszystkich pracowników?
Ktoś zrobił mi głupi żart, albo zmontował jeszcze głupszą prowokację. Kto mógłby wysłać w moim imieniu maila do szefa i wszystkich pracowników?
Herman pisze:Próbowałem sklecić z tego jakiś sens
Sklecić można jakąś sensowną teorię. Sensu można szukać albo próbować go odnaleźć. Albo wyłapać jakiś sens.
Herman pisze:Tym promykiem było wspomnienie chwili, kiedy z całej siły pierdolnąłem drzwiami od jego gabinetu.
Owym promykiem. W całym akapicie za dużo jest zaimków.
Herman pisze:Byłem tuż przy rynku, gdy poczułem w kieszeni spodni wibrujący kawałek plastiku.
Komediowy numer trzy. Niedookreślenie, o jaki kawałek plastiku chodzi, prowadzi nieuchronnie do wniosku, że Krzysiek w kieszeni nosi wibrator. Zuch chłopak!
Herman pisze:"Zapomniałam spytać na korytarzu. Mam rozumieć, że już nie chcesz ze mną napić się kawy?"
Literacki ten sms.
Wkurzyłeś mnie. Ale z kawy chyba nie zrezygnujesz? Czy tam coś w tym rodzaju, ale krótkiego.
Herman pisze:Oczywiście, że chcę się napić z Tobą kawy.
Krzysiek gada do wibratora, więc z tobą (mała literą).
Herman pisze:A będziesz milszy, niż rano, czy znowu mnie zignorujesz...?
Wkurzysz. Albo jeszcze bardziej nieparlamentarnie.
Herman pisze:- Yyy... Taak. - Zabrnąłem. - A możesz mi przypomnieć, o której się umówiliśmy?
Nie zabrnąłem. Czynność niedokonana. Brnąłem dalej. Albo na przykład z innej beczki: „wyjąkałem”, „zająknąłem się’.
Herman pisze:Dźwięk skończonej rozmowy.
Jak się rozmowa skończyła, to nie wydaje żadnych dźwięków.
Dźwięk oznaczający zakończenie rozmowy. Albo: Piknięcie oznaczające koniec rozmowy. Albo: Komórka wydała dźwięk kończący rozmowę. Albo coś podobnego.
Herman pisze:Tłum. Zszarzałe postacie jak widma przesuwały się w mżawce, która właśnie zaczynała kropić.
„Tłum” już występował. Coś z rezerwy bliskoznacznej.
Herman pisze:Dotarło do mnie, że gdybym w każdym lustrze i w każdej szybie widział taką właśnie sylwetkę, nie miałbym powodów by nie wierzyć w jej autentyczność.
Niepotrzebne podwójne zaprzeczenie. Uwierzyłbym w jej autentyczność.
Herman pisze:Kiedy wczytał, płaszczyznę pokryła czerń, a z niej wyłoniła się moja twarz.
Kto wczytał?
Herman pisze:"Po co tu przyszedłem?" - myślałem o całym ciągu zdarzeń, który doprowadził mnie do tego miejsca i wyrzucałem sobie, że wmanewrowałem się w tą absurdalną historię.
…wyrzucałem sobie niechciany udział w tej absurdalnej historii.” Wmanewrowanie” jest wyrazem odcinającym się niekorzystnie na tle całego zdania.
Herman pisze:Przede mną czekał pulsujący ekran.
Ekran nie zawsze musi być pulsujący. Świecący też może być. Albo jarzący się. Pulsują na ogół jakieś elementy na ekranie przy przeglądaniu stron internetowych.
Herman pisze:Widziałem siebie, jak rozkładałem duże skrzydła paralotni na tle ładnego górskiego pejzażu.
Widziałem siebie, jak ROZKŁADAM…O tym była już mowa wcześniej. Powtórka jest zbędna.
Herman pisze:Podobnie jak lubił zjawiać się w "Piekielnych Wrotach".
Zgubiło się „ja”.
Herman pisze:Jego profil wyrażał radość z życia.
Profil Cezara wyrażał dumę. Dwuznaczność słowa „profil” nastręcza niemałych trudności, co w połączeniu z niewłaściwymi czasownikami daje efekty niekoniecznie oczekiwane. Użyłbym czegoś bardziej opisowego, ot choćby – Z każdego zdjęcia, z każdego wpisu biła energia, zdecydowanie, radość życia.
Herman pisze:Niczym materia i jej bliźniacze zaprzeczenie?
Ostatecznie mogłaby być materia i antymateria. Ale może lepiej w ogóle sięgnąć do innego worka, jakiś awers-rewers rzeczywistości, bliźniaki w czasoprzestrzeni, zetknięcie strumieni czasu, coś tam coś tam.
Herman pisze:Nie wygrywałem konkurencji z samym sobą.
Raczej: Nie miałem szans w konkurencji z samym sobą.
Herman pisze:Jeszcze jeden mail wysłany do Yoka - jakieś cztery dni temu:
do: Yoka. Albo - do użytkownika: Yoka. Albo po prostu do Yoki.
Herman pisze:Zostaną mi po tobie wspaniałe wspomnienia.
A tutaj bohater nie gada przez komórę, tylko pisze do Yoki, więc: po Tobie, Ty sobie poradzisz.
Herman pisze:Omijałem przechodniów, przebiegałem na czerwonym świetle, uważałem na rowerzystów.
Logicznie byłoby – biorąc pod uwagę gorączkowy pośpiech Krzyśka – NIE ZWAŻAŁEM na rowerzystów.
Herman pisze:"Tam gdzie zwykle" - no jasne.
Tu przydałby się wykrzyknik.
Herman pisze:Krzysiek przepracował neurozę, której mi nie udało się pokonać, zwyciężył z oportunizmem i lękiem, potrafił obracać się wśród ludzi, co było dla mnie sztuką niezgłębioną, odważył się żyć dla swoich pragnień i marzeń.
Krzysiek przepracował neurozę, której MNIE nie udało się pokonać, PRZEZWYCIĘŻYŁ oportunizm i lęk, potrafił obracać się wśród ludzi, co dla mnie było sztuką niezgłębioną, odważył się żyć dla swoich pragnień i marzeń.
Zwycięża się w walce, bitwie, z oportunizmem się wygrywa.
Swoją drogą opis Krzyśka nr 1 bardziej przypomina symptomy solidnej deprechy, niż nerwicy.
Herman pisze:Smutny fakt tylko jedynej zbieżności z sobą samym, w tamtej chwili dodawał mi otuchy.
Ta zbieżność – skądinąd smutna, bo jedyna – w tamtej chwili dodawała mi otuchy.
Herman pisze:zbiegłem spod kół jakiegoś rowerzysty.
Zaciętego cyklisty? Kolarza? Żeby się nie powtarzać.
Herman pisze:Po drodze minąłem zegar uliczny.
Uliczny zegar.
Herman pisze:Patrzyłem długo na swoją twarz i wyobraziłem sobie, że to nie odbicie, że na przeciw mnie stałem ja sam, że musiałem wydobyć słowa takie by nawiązać porozumienie z samym sobą.
Znowu czasy. I błąd ortograficzny. I trochę nielogicznie. Jakoś by to wygładzić.. Może tak:
Patrzyłem na swoją twarz i wyobrażałem sobie, że to nie odbicie, że naprzeciw mnie stoi moje drugie „ja”, że muszę znaleźć właściwe słowa, aby się z „nim” porozumieć.
Na marginesie, przeglądanie się w każdej wystawie to znana słabość mężczyzn - wbrew ogólnie panującej opinii, że robią to wyłącznie kobiety. Ale ten Krzysiek coś za często się przegląda.
Herman pisze:Uświadomiłem sobie, że nie wiedziałem co powiedzieć samemu sobie, że byłem obdarty, nagi i bezbronny.
Gdybyś zechciał skorzystać z wcześniejszej sugestii, to zdanie też jest do poprawy. W autorskiej wersji dalej źle funkcjonują czasy.
Uświadomiłem sobie, że NIE WIEM, co powiedzieć samemu sobie, że JESTEM obdarty, nagi i bezbronny.
Herman pisze:Musiałem się schować, decyzja zapadła błyskawicznie.
Znowu chyba trochę niepotrzebne udramatyzowanie. Muszę się schować – pomyślałem.
Herman pisze:Wszedłem w cień bramy w starej, przedwojennej kamienicy.
Starość w odniesieniu do budowli to rzecz względna. Przedwojenna kamienica to według mojej wiedzy nówka-sztuka-nieśmigana.
Wszedłem w cień nieoświetlonej bramy starej kamienicy.
Herman pisze:mieć tą wyjątkową możliwość przyglądania się sobie jak obiektowi świata zewnętrznego.
Tę. Powtarzający się błąd, zwróć na niego uwagę.
Herman pisze:To przecież marzenie przyświecało różnej maści myślicielom od zarania dziejów.
No nieeee! Do kosza.
Albo chociaż napisz to przyjaźniej dla czytelnika, nie jak w szkolnym wypracowaniu. Choćby: Spełnić marzenie całej bandy filozofów.
Uffff…Koniec.
Kilka uwag ogólnych.
Interpunkcja – zwłaszcza przecinki – kuleje. Podpisuję się pod radami innych światłych uczestników forum o celowości choćby przemamrotania tekstu ze zrozumieniem, to na pewno pomoże usunąć większość awarii. Taka procedura pozwala tez dostrzec inne błędy, sprawia to brzmienie języka mówionego.
Skróty. Zabronione.
Związki frazeologiczne. Warto dobrze wykorzystać możliwości tych, które już są w odpowiednich słownikach, również w przeczytanych tekstach. Modyfikacje i próby tworzenia nowych to wyższa szkoła jazdy.
Słowa. Wyrazy. Odpowiedni słownik, a nawet wujek Google są przydatnymi narzędziami, żeby nie tworzyć niechcianych powtórzeń.
Zdania. Używasz na ogół krótkich, co gdzieniegdzie sprawia wrażenie pewnej monotonii stylistycznej. Za to w dłuższych zdaniach się zacinasz, są często niezgrabne. Jeszcze nie masz wyczucia, gdzie skrócić, gdzie wydłużyć.
Na przykład tutaj:
„Dym leniwie owijał żarówkę. Wieloma ramionami muskał sufit”.
Da się zrobić jedno przyzwoite zdanie:
„Dym leniwie owijał żarówkę, ramionami delikatnie muskał sufit”.
Ale są też zdania, które mi się podobają:
„Byłem dosłowny i ociężały jak samochód sunący w korku” – z ładnym nawiązaniem do wcześniejszego opisu jazdy samochodem.
Staranność szczegółów, prawdopodobieństwo zachowywania się postaci. Na to trzeba zwrócić uwagę, to buduje zaufanie do autora i opowiadanej przez niego historii.
Tekst jest dłuuugi. Nie mogłem mu poświęcić tyle czasu, ile by należało. Na pewno nie wychwyciłem wszystkich zgrzytów czy niezborności. A i tak roboty było dużo. Oceniłem, że warto, zatem traktuję tę robotę jak małą, prywatną inwestycję, liczę na odpowiednie zyski. Próby podpowiedzi z mojej strony nie mają statusu jedynych słusznych, mam tylko nadzieję, że jakoś się przydadzą.

Co jest zdecydowanie pozytywne:
Wokół prostego w gruncie rzeczy pomysłu zbudowałeś fajną opowieść, a umiejętność zaciekawienia fabułą jest sygnałem sporych możliwości twórczych. Mimo wszystkich błędów czyta się nieźle. Są pierwociny stylu, interesujący nastrój. To solidny fundament. Pisz, pisz.

Godhand: Komentarz zatwierdzony jako weryfikacja.
Ostatnio zmieniony pn 22 lip 2013, 07:57 przez Leszek Pipka, łącznie zmieniany 1 raz.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”