PROLOGl
Moskwa, 17 luty 2007
Pospiesznie wyszedł z Hotelu National. Siarczysty mróz dawał się we znaki. Zapiął guzik pod szyją i szybkim krokiem przeszedł do czekającej taksówki. Nie znosił Moskwy zimą, za to każde lato mógłby w niej spędzać.
- Dzień dobry towarzyszu – otyły taksówkarz doskonale pamiętał czasy świetności Związku Radzieckiego. Zaciągnął się, nikotynowy dym wypełnił jego płuca. Strzepnął popiół na podłogę samochodu.
- Dzień dobry – przywitał się Jan.
- Dokąd pan sobie życzy? – mocno zachrypniętym głosem zapytał się taksówkarz, po czym odchrząknął i splunął do popielniczki.
- Bolshaya Nikitskaya trzynaście.
Taksówkarz uchylił lekko szybę, tak by za dużo mroźnego powietrza nie napłynęło do wewnątrz i przez szparę wyrzucił kiepa. Podkręcił ogrzewanie.
Samochód ruszył z piskiem opon. Pasażer spojrzał na zegarek. Ósma dwadzieścia sześć. Miał ponad pół godziny do umówionego spotkania. O ile nie trafią na karambol powinien dojechać na miejsce w ciągu niespełna dziesięciu minut.
W taksówce było bardzo ciepło, rozpiął czarny płaszcz i poluzował szal. Z głośników leciał Czajkowski. Zamknął oczy i rozkoszował się muzyką.
Trasa została pokonana w siedem minut. Jan wyjął z portfela pięćdziesiąt euro. Kierowca z trudem wydobył z kieszeni zwój banknotów i zaczął odliczać resztę. Nagle poczuł dłoń pasażera na ramieniu.
- Proszę nie wydawać reszty. Zaczeka pan tutaj na mnie.
- Serdecznie dziękuję towarzyszu – ze schowka wyciągnął pomiętą paczkę papierosów, wyjął jednego i odpalił od zapalniczki samochodowej. W tylnym lusterku przyglądał się wysiadającemu pasażerowi.
Jan udał się do kawiarni. Nie patrząc na menu zamówił podwójne espresso i usiadł przy stoliku. Pozostało około dwudziestu minut do spotkania. Wierzchnie okrycie położył na krześle stojącym obok. Odchylił lekko marynarkę. Glock był na miejscu. Wziął łyk kawy. Tego potrzebował, była idealna na rozgrzanie. Ktoś pozostawił na stoliku Komsomolskają Prawdę. Walt jedynie rzucił okiem na pierwszą stronę. Nie zachęcała by zajrzeć do środka, tym bardziej, iż Jan nie przepadał za tabloidami, które uważał za ogłupiacze dla bardzo prostych ludzi.
Jan był już bardzo zmęczony prowadzoną sprawą. Postanowił, że jak ją zakończy to wyjedzie na kilka tygodni na Malediwy. Pragnął jak najszybciej uciec od mrozów, szczególnie tych moskiewskich i wygrzać się gorącej, piaszczystej plaży. Rozejrzał się dookoła, dokładnie przyglądając się każdej z siedmiu osób przebywających w kawiarni. Cztery z obsługi, trzy dziewczyny oraz jeden chłopak. Wszyscy ledwo po dwudziestce, najprawdopodobniej studenci. W rogu siedział około czterdziestoletni biznesmen na laptopie nerwowo sprawdzający kursy akcji giełdowych, przy barze ponad trzydziestoletnia kobieta. Jan kilka razy mijał ją przed hotelem. Ekskluzywna prostytutka. Z tego, co zdążył zaobserwować bardzo często pojawiała się w otoczeniu starszych Skandynawów. Ostatnim z klientów był siedzący naprzeciw Jana gruby, ponad pięćdziesięcioletni, łysiejący facet. Pił herbatę i intensywnie zapisywał coś w kalendarzu.
Zostało pięć minut do spotkania. Jan bardzo liczył na punktualność informatora. Zaczynał robić się głodny. Zamówił kawałek ciasta orzechowego. Z kieszeni wyciągnął najnowszy model Noki – N95. Włączył nagrywanie i schował komórkę do wewnętrznej kieszeni marynarki.
Zjadł całe ciasto, po kawie również już nie było śladu. Poddenerwowany spojrzał na zegarek, Omega Seamaster z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego. Informator był spóźniony ponad dwadzieścia minut. Jan zaczął rozglądać się nerwowo. Miał złe przeczucia, które potęgowały się z każdą chwilą.
Komórka zawibrowała. Wyciągnął. Dostał wiadomość od znajomego z WSI. Otworzył sms.
Inkwizytor wrzucił twoje nazwisko do raportu. Pojawiły się twoje kontakty. Jesteś spalony. Jak najszybciej zawijaj do kraju.
Walt nie wahał się ani chwili. Poderwał się z krzesła. Pospiesznie narzucił na siebie płaszcz, szalik wziął w dłoń. Szybkim krokiem wyszedł z kawiarni. Kątem oka szukał taksówki, która miała na niego czekać. Znalazł po drugiej stronie ulicy. Nie bacząc na przejeżdżające samochody przebiegł przez drogę. Otworzył drzwi od taryfy.
- Do National, prędko – wypowiedział to w bardzo sugestywny sposób, jednocześnie zamykając za sobą drzwi. Kierowca nie czekał, aż pasażer rozsiądzie się wygodnie i zapnie pasy. Wyczuł zdenerwowanie pasażera, momentalnie ruszył. Koła przyboksowały.
Jan wyciągnął z komórki baterię wraz z kartą sim. Obawiał się, iż jego telefon może być na podsłuchu. Otworzył okno. Spojrzał na pokrytą przeraźliwą zimą Moskwę. Wyrzucił komórkę, która spadła wprost pod koła wypełnionego napakowanymi, łysymi oprychami czarnego BMW.
Spakował się i wymeldował z hotelu w przeciągu pół godziny. Złapał kolejną taksówkę i udał się na lotnisko Wnukowo. Na miejscu kupił bilet na pierwszy wolny lot do Warszawy. Oczekując na samolot zaszył się w kącie lotniskowej kawiarni.
Sączył latte, gdy w wiadomościach poinformowano o krwawym zamachu na moskiewską kawiarnię.
- Około godziny dziewiątej trzydzieści grupa zamaskowanych bandytów otworzyła ogień w kierunku kawiarni znajdującej się przy Bolshaya Nikitskaya trzynaście. Nikt z przebywających wewnątrz nie przeżył. Śmierć poniosło siedem osób – po tych słowach przed oczyma Jana pojawili się studenci z obsługi, biznesmen, kurwa oraz grubas. Gdyby nie on, oni wszyscy by żyli. To była zasadzka na niego. Wszystko przez ten pieprzony raport. – Policja przybyła kilka minut po otwarciu ognia, jednak po bandytach nie było już śladu. Jeden ze świadków zdarzenia stwierdził, że przestępcy podjechali pod kawiarnię czarnym BMW około dziewiątej trzydzieści. Musiała to być akcja zaplanowana, gdyż od razu wyszli z pojazdu i otworzyli ogień w kierunku kawiarni. Najprawdopodobniej były to porachunki mafijne.
W tym momencie Janowi przypomniała się czarna BMW wypełniona osiłkami, pod którą swój żywot zakończyła Nokia N95. Dostałby sms pięć minut później wracałby do Warszawy w trumnie.
ROZDZIAŁ 1
Tallin, 1 lipiec 2012
Od czasu opublikowania raport WSI przestał czuć się bezpiecznie. Miał przeczucie, iż bez przerwy jest obserwowany. Paranoja ogarnęła umysł. Pamiętał ten dzień dokładnie, siedemnasty lutego dwa tysiące siedem, był w trakcie rozpracowywania grupy handlującej ludźmi.
Tydzień później, co najmniej cztery osoby figurujące w raporcie znaleziono martwe. Wtedy też zdecydował, że nie może dłużej pozostać w Warszawie, do której wrócił owego feralnego dnia. Musiał stać się szczurem, kryjącym się po zakamarkach świata człowiekiem widmo.
To był jego trzeci dzień w Tallinie. Zatrzymał się w Merchant House przy Dunkri cztery. Nocleg kosztował stosunkowo dużo, jednak to go nie martwiło. Pieniędzy miał pod dostatkiem. W ramach zemsty sprzedał tajne informacje dotyczące Polski kilku organizacjom mafijnym. Rzeczpospolita przestała być jego ojczyzną, stał się bezpaństwowcem, duchem, zaś w trakcie podróży posługiwał się litewskim paszportem. Coraz poważniej zastanawiał się nad wyjazdem do ameryki południowej. Pragnął zaszyć się w puszczy amazońskiej i dotrwać tam ostatnich dni życia. Odpalił laptop, sprawdził stan swojego konta ulokowanego w jednym ze szwajcarskich banków. Cztery miliony dwieście dwa tysiące sto jeden dolarów i czternaście centów. Do tego ponad dwa miliony dolarów miał ulokowane w akcjach hinduskich firm. Wierzył w ten rynek. Indie uważał za nowego światowego tygrysa, który już jest ważniejszy od innych państw. Nie chciał przedłużać pobytu w Tallinie. Zarezerwował lot do Narviku z przesiadką w Oslo. Zapłacił dwieście osiemdziesiąt cztery dolary i siedemdziesiąt pięć centów. Zaszyje się na jakiś czas na północy Norwegii, a następnie wyleci do Brazylii, taki miał plan.
Zjadł śniadanie w hotelowej restauracji, po czym wymeldował się. Nie zabierał nic ze sobą, poza laptopem, telefonem i Glockiem 17 oraz paszportem na nazwisko Paulisu Miskauskas. Naprawdę nazywał się Jan Walt.
Ruszył wzdłuż Dunkri mijając ludzi siedzących w ogródkach restauracyjnych spożywających w błogim spokoju śniadania. Wiele by dał, aby móc bez żadnych obaw cieszyć się życiem.
Przysiadł na kamiennych schodach vis a vis sklepu Hugo Bossa przy Ruutli. Miał jeszcze sześć godzin do lotu. Na lotniskach pojawiał się w ostatniej chwili przed odlotem, ze względów bezpieczeństwa nigdy nie przebywał dłużej niż kilkanaście minut w dużych skupiskach ludzi.
Brakowało mu tych dni, kiedy to on był myśliwym tropiącym swe ofiary. Z bólem przyjmował swoją rolę uciekającej przed oprawcą zwierzyny. Wyjął papierosa, odpalił. Głęboko się zaciągnął i tępo spoglądał wzdłuż ulicy.
Obok przeszło dwóch łysych osiłków. Dokładnie się im przyjrzał. Znał te mordy. Niegdyś rozpracowując gang przerzucający narkotyki z Polski przez Tallin do Skandynawii natknął się na nich w portowym hangarze. Najwidoczniej nie zwrócili na niego uwagi, w przeciwnym razie od razu rzuciliby się by wyrównać porachunki. Jednego trafił w bark, drugi zaś stracił swoją męskość. Wątpliwe by mogli to zapomnieć.
To był impuls, zew krwi. Miał okazję, choć częściowo powrócić do starych czasów. Wstał i zaczął śledzić osiłków. Szedł około sto metrów za nimi. Obserwowanie nie było trudne, gdyż wyróżniali się z tłumu. Co najmniej dwa metry i ponad sto trzydzieści kilo żywej wagi. Ubrani w czarne T-shirty oraz bojówki w moro i glany.
Skręcili w jedną z bocznych uliczek. Podbiegł i lekko wychylił się zza budynku. Stali przy wejściu do rozsypującej się kamienicy. Ten, który w spotkaniu z polskim agentem stracił genitalia głośno zastukał w drzwi. Po chwili otworzył je wychudzony nastolatek. Sama skóra i kości, zapadnięte, czarne oczodoły. Drugi z osiłków rzucił mu małą samarkę z białym proszkiem. Amfetamina. Dzieciak rzucił się na nią i od razu posypał na drżącą dłoń i zaczął wciągać. Musiał być na strasznym głodzie.
Śledzeni zniknęli za obdrapanymi drzwiami. Jan odczekał chwilę i wynurzył się zza budynku. Spojrzał z pogardą na gówniarza. Rozejrzał się dookoła. Ani żywej duszy. Podszedł do ćpuna, chwycił go tak, że ten nawet się nie zorientował. Skręcił mu kark. Bezwładne ciało nastolatka spoczywało na ulicy. Jan nie miał wyrzutów sumienia, dawno się ich wyzbył. Ponadto ulżył w agonii dzieciakowi. Patrząc na jego stan to nie było szans by przeżył więcej niż kilka miesięcy. Kilkadziesiąt dni strasznych katuszy. Powinien być mu wdzięczny.
Wyciągnął Glocka. Ostrożnie otworzył drzwi, zaskrzypiały. Pchnął je samemu lekko wycofując się. Widok, jaki ukazał się jego oczom był przerażający. Kilkadziesiąt wychudzonych nastolatków w stanie jeszcze gorszym od tego, w jakim był zabity dzieciak. Tak mogłoby wyglądać piekło. Mamrotali niezrozumiałe dla Jana słowa. Zdawali się nawet go nie zauważyć. Przedarł się przez tłum leżących na ziemi narkotycznych zombie. Nie wszyscy żyli.
Walt zaczął powoli wspinać się po schodach. Nie znał tego miejsca. W końcu od czasu opracowywania przez niego gangu narkotykowego minęło dziesięć lat i wielu z jego przywódców zostało wytropionych. Nieuniknione stały się zmiany.
Doszły go odgłosy rozmowy z piętra. Spojrzał w górę. Drzwi od pierwszego po lewej pokoju były uchylone. Zauważył cienie przebywających w nim osób. Robiąc małe kroki i kilkusekundowe przerwy pomiędzy każdym dotarł do drzwi.
- Spójrzcie na niego, myślał, że nas przechytrzy – Jan rozpoznał ten głos. Francuski akcent, wysoki ton. To musiał być Jean Bernat, szef tallińskiej mafii narkotykowej. Przed dziesięcioma laty w ostatniej chwili uciekł Waltowi. Nie mógł przepuścić okazji by po latach go dopaść.
Zapadła grobowa cisza, którą przeszył odgłos uderzenia i tłumiony krzyk. Były agent zdawał sobie sprawę, że dorwali kogoś, przez co eliminacja trójki gangsterów stała się trudniejsza. Musiał zważać na życie zakładnika.
- Co z tym śmieciem robimy szefie? – Jan z trudnością powstrzymał śmiech. To był kastrat.
– Kulka w ten parszywy ryj?
- Jak zwykle brak ci subtelności. Śmiercią też trzeba umieć się bawić. Taka jest różnica między nami Andres. Ty zadowolisz się zwykłą pieprzoną bułką z parówką, ja zaś wolę trufle i kawior. Tak samo jest z zabijaniem. Śmiercią należy się smakować. Pokroisz go żywcem. Kawałek po kawałku, zaczynając od stóp, a ja będę się śmiał mu prosto w oczy.
- Po co tyle zachodu szefie. Jedna kulka i efekt ten sam – wtrącił się drugi z osiłków.
- Jak tak bardzo chcecie kogoś zastrzelić to zejdźcie na dół i rozwalcie łeb któremuś z tych naćpanych śmieci gnijących na dole – wziął głęboki oddech i podszedł do okna. Zauważył trupa leżącego na drodze. Pokręcił z niezadowoleniem głową. – Kto wam otworzył drzwi?
- Ten nowy odźwierny, jak mu tam…
- Siim – wtrącił się kastrat.
Bernat chwycił leżący na parapecie pistolet.
- W jakim był stanie?
- Dawał jeszcze radę.
Jean wycelował broń w więzionego mężczyznę. Nie denerwował się, z godnością przyjął fakt, że zaraz zginie.
- Niestety plany uległy zmianie, pożyjesz krócej, a umieranie będzie znacznie krótsze i mniej bolesne.
Odbezpieczył pistolet.
Jan ani chwili się nie wahał. Wiedział, że francuz stoi pod oknem celując w zakładnika, zaś w rogu siedzą osiłki. Krzesło z uwięzionym musiało znajdować się mniej więcej po środku pokoju. Kopnął w drzwi. Rzucił się przed siebie, pociągnął za spust. Jean nie zdążył się zorientować, co się dzieje, gdy pocisk przeszył jego mózg. Osiłki próbowały rzucić się na intruza.
Na szczęście dla Jana przeciwnicy nie byli zbyt szybcy. Masa była ich ograniczeniem. Leżąc na ziemi wystrzelił w kolano kastrata. Ten padł momentalnie, co bardzo rozjuszyło jego kompana. Rzucił się na Walta. Ten zdążył się przekręcić. Bydlak spadł tuż obok. Były agent wstał i z zimną krwią pociągnął za spust. Mózg zmieszany z krwią pokrył drewnianą podłogę.
Podszedł do kastrata. Spojrzał prosto w jego oczy.
- Pamiętasz mnie, co?
Osiłek zacisnął jedynie wargi i spojrzał nienawistnie na Walta. Musiał go pamiętać. Nawet nie próbował się bronić. Huk i życie ulotniło się z kastrata.
Spojrzał na zegarek, trzy godziny do odlotu.
Podszedł do uwięzionego mężczyzny. Rozwiązał szmatę kneblującą jego usta. Stanął naprzeciw i głęboko spojrzał w jego oczy, w których dostrzec można było wyraźną ulgę. Walt uśmiechnął się. Mężczyzna odwzajemnił uśmiech.
- Kapitan Walt.
- Konrad, Konrad Wolski – rzucił Jan jednocześnie rozwiązując mężczyznę.
- Co ty tu do cholery robisz?
- Ratuję twoją dupę.
- Ale skąd się tu wziąłeś? Od pięciu lat ciebie szukaliśmy.
- Nie czas na pytania. Zmywamy się.
Pod kamienicę podjechał patrol policji zawiadomiony o nieboszczyku leżącym na ulicy. Z wozu wysiadło dwóch funkcjonariuszy. Podeszli do trupa.
Agent Wolski podniósł z ziemi broń Bernata. Zabezpieczył i wsunął w spodnie. Krew obficie sączyła z rozciętej wargi. Cały poobijany i zakrwawiony na twarzy przykuwałby zbyt wielką uwagę. Zerwał koszulę ze zwłok francuza. Otworzył drzwi od łazienki. Namoczył materiał i starannie obmył twarz. Przez jedną z rur doprowadzających wodę zwisała czysta koszula. Wolski bez namysłu założył ją na siebie. Delikatna, jedwabna, musiała należeć do Bernata.
Z dołu dobiegł ich głos policjantów.
- Wypierdalać – rzucił jeden z funkcjonariuszy jednocześnie celując do ćpunów. Ci jednak nie reagowali. Zachowywali się tak jakby poza nimi nikogo nie było na korytarzu.
Jan wyjrzał przez okno. Nie był zadowolony z przyjazdu policji. Musieli jak najszybciej zniknąć. Wyjrzał przez otwarte drzwi. Funkcjonariusze wciąż byli na dole, najwidoczniej bali się przejść przez chmarę narkomanów.
Walt uśmiechnął się. Na półpiętrze było okno wychodzące na podwórze. Wskazał je towarzyszowi. Ten bez słowa wiedział, jaki jest plan.
Zbiegli co sił i wyskoczyli przez okno.
- Nie ruszać się – wrzasnął funkcjonariusz, po czym wystrzelił. Kula utkwiła w ścianie.
Policjanci podbiegli do rozbitego okna. Na podwórzu nie było żywej duszy.
Walt skinął na przejeżdżającą taksówkę. Zatrzymała się.
- Dokąd?
- Na lotnisko – odpowiedział bez zastanowienia Jan. Miał tylko dwie i pół godziny do samolotu.
Rozsiedli się wygodnie na tylnej kanapie taksówki.
- Skąd się tu wziąłeś?
- Zwykły przypadek.
- Nie pierdol Walt i opowiadaj.
- Nie ma, o czym mówić – był wyraźnie poirytowany. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnął było towarzystwo starego znajomego. Tamten świat przestał dla niego istnieć, a jakoby na nowo się narodził. Dawni wrogowie, dawny towarzysz broni. Głęboko westchnął, zdał sobie sprawę, iż należą się pewne wyjaśnienia. – Właściwie to miałem już znikać z Tallina, co niedługo zrobię. Miałem trochę czasu do samolotu, to postanowiłem się pokręcić po mieście. Małe zwiedzanie na pożegnanie, kiedy nagle minęło mnie tych dwóch przygłupów. Jakaś siła kazała mi dokończyć stare sprawy. Śledziłem ich i tak dotarłem do tej nory. Jak mówiłem zwykły przypadek, a nie zorganizowana akcja.
- Co się z tobą działo? Trzy lata ciebie szukaliśmy. Ostatecznie uznano, że pewnie gryziesz ziemię, jak kilkunastu innych z listy.
- Jak to się stało, że ciebie na niej nie było? – w pytaniu można było usłyszeć złość.
- Byłem w aneksie, który spoczął w prezydenckim sejfie.
- Skurwysyn. Pięć lat ukrywam się jak cholerny szczur. Kto był w tym aneksie, że go nie opublikowano? Który z generałów?
- To nie tak. Prezydent przejrzał na oczy. Kilkadziesiąt zaginięć, w tym twoje, kilkanaście śmierci, to uzmysławia. Jednak mi też łatwo nie jest – Walt przeszył Wolskiego wzrokiem. – Na chłopaków z aneksu padł blady strach po katastrofie. Zginął prezydent i nie mieliśmy pewności, czy któryś z ludzi w kancelarii nie wyniesie aneksu. To był cholerny dzień. Na szczęście nowy odpowiednio wszystko zabezpieczył, co było w sejfie.
- Dobra nie tłumacz się – odpowiedział oschle Jan. – Zapomnij, że mnie widziałeś. Mnie już na tym świecie nie ma.
- Nie pierdol Janek. Byłeś naszym najlepszym człowiekiem. Wróć do służby.
- Właśnie, byłem. Jak ty sobie wyobrażasz bym wrócił do służby? Mam przyjść po latach i powiedzieć kurewskie I’m back? Jestem spalony, moje dane są opublikowane, jedyne, co mi pozostało to żyć w ukryciu.
- Dostaniesz nową tożsamość.
Walt głośno roześmiał się.
- A mordę też mi poprawicie, czy mam to zrobić na własny koszt?
- Nowy wygląd, nowe imię, nowe nazwisko.
Jan rozciągnął się i bezmyślnie patrzył na mijające budynki. Nie odezwał się więcej ani słowem.
Dojeżdżali już do lotniska. W tym momencie Jan zdał sobie sprawę, iż zostawił torbę z laptopem na schodach przy Ruutli. O zawartość się nie obawiał, gdyż laptop włączał się tylko na jego odcisk palca, w przypadku próby wejścia do systemu przez kogoś innego dysk ulegał przepaleniu. Jednak w torbie został bilet na samolot. Będzie musiał go ponownie wydrukować na lotnisku. Spojrzał na zegarek miał wystarczająco czasu.
Konrad w schowku umieszczonym w bocznych drzwiach taksówki znalazł kawałek kartki i długopis. Zapisał swój adres e-mail.
Podjechali pod główny terminal.
- Masz – podał kartkę z adresem Janowi. Ten ją zgniótł i włożył do kieszeni. Wręczył dwa banknoty po sto euro taksówkarzowi.
- Zawiezie pan kolegę do polskiej ambasady – trzasnął drzwiami. Wolski przez moment przyglądał się dawnemu kompanowi, który znikał w otchłani tallińskiego portu lotniczego.
[SENSACJA/AKCJA] (Tytuł roboczy) Zaginieni po latach
1
Ostatnio zmieniony wt 25 lut 2014, 23:36 przez matiej, łącznie zmieniany 2 razy.