Wulgaryzmy!
Był środek dnia. Siedziałem w knajpie przy rozcieńczonym Żywcu. Zaciemniona przez bambusowe rolety mordownia świeciła pustkami. Przeglądałem pomięty Goniec Pruszkowski, lokalną gazetę z ogłoszeniami. Zaginął rower górski, bez amortyzatorów…Zaginęła czarna Ukraina…Pomocy! Turystyczny, sprowadzany z Holandii, skradziony wczoraj spod kina. Sprawy proste i beznadziejne zarazem. Banda Ciemnego. Pewnie już dawno rowerów nie ma, a ich poszczególne części służą jako budulec piętrowych łóżek. Takich spraw było na pęczki. Ostatnie pół roku to prawdziwa gehenna rowerzystów w naszym mieście. Lubiłem trudne zlecenia, ale możliwe do zrealizowania. Swego czasu byłem najlepszym łowcą w tej części Europy. Znali mnie wszędzie, w każdym kraju byłego Związku Radzieckiego. Działałem szybko, po cichu i skutecznie. Często poza prawem. Czas chwały jednak przeminął, kiedy nakryli mnie na próbie wwiezienia do kraju skradzionego przez NRD-owskich reakcjonistów czołgu. Było to jeszcze w czasach zimnej wojny. Klęska. Straciłem głównych kontrahentów i dużo pieniędzy. Miliony niemieckich marek, podobnie jak kontakty poszły na przemiał. Straciłem zaufanie klientów i międzynarodową renomę. Po wyjściu z zakładu pod szczególnym nadzorem Warszawa Białołęka zamieszkałem w Pruszkowie, żyjąc z gównianych ofert. Znajdywałem zagubione koty i zbłąkane konie Przewalskiego, broszki z czasów okupacji zakopane na Żuławach Wiślanych. Profity z takich zleceń, pozwalały mi przeżyć.
Dokończyłem piwo. Uśmiechnąłem się wymownie w kierunku łysego barmana. Doskonale wiedział o co chodzi. Szybko pojawił się przede mną kufel. Siorbnąłem kolejnym, ciepłym piwem i choć w pierwszym odruchu chciałem je wypluć…przełknąłem. Gorycz. Bezlitosna gorycz człowieka, który utracił prestiż. Wróciłem do lektury tygodnika. Zgubiono klucze, wysoka nagroda dla znalazcy. Dzięki idiotom, którzy nie potrafili dopilnować kilku metalowych elementów noszonych na smyczy, miałem pracę. Dopiłem piwo, zawinąłem gazetę w rulon i wyszedłem z knajpy. Jesień. Smutna i metafizyczna. Obłąkana pora roku, która wygania na ulice samobójców ze spękanymi ustami. W wewnętrznej kieszeni płaszcza nosiłem tytoń i bletki. Wyciągnąłem co trzeba i skręciłem papierosa.
- Ognia? – Z lokalu wyszedł łysy barman. Nachyliłem się nad jego zapalniczką ozdobioną zdjęciem gołej baby.
- Znowu klucze? – Pytanie łysego barmana, brzmiało bardziej jak twierdzenie.
- Znowu – odrzekłem. Nagiąłem rondo swojego cowboyskiego kapelusza w kierunku znajomego i wyruszyłem w stronę centrum.
Na placu im. Pogromców Przemytu znalazłem budkę telefoniczną. Wyciągnąłem z portfela kartę na chipy. Zostało jeszcze kilka impulsów. Założyłem słuchawkę między głowę a prawe ramię i wykręciłem numer do klienta, opublikowany w gazecie.
- Halo. – W słuchawce usłyszałem damski głos. Była to młoda, prawdopodobnie wciąż pryszczata kobieta.
- Czy sprawa kluczy nadal aktualna?
- Tak, tak aktualna. Bardzo mi na nich zależy.
- Jaka stawka?
- Gwarantuję miesięczny nocleg wraz z wyżywieniem.
- Dobrze. Zajmę się tym. – Zależało mi na dachu nad głową.
- Potrzebuje pan dodatkowych informacji?
- Proszę mi podać swój adres i przygotować plan dnia, w którym zgubiono klucze.
- Ulica Wyłudzeń 1/1.
- Będę za godzinę.
- Jest pan skuteczny?
- Jak Boniek na mundialu w osiemdziesiątym drugim. – Odłożyłem słuchawkę.
Nonszalancko trzasnąłem drzwiami od budki i ruszyłem do klientki. Nocleg z wyżywieniem to uczciwa nagroda. Szczególnie, że i tak chciałem zmienić swoją kwaterę. Wynajmowałem pokój w sutenerze, po którym coraz częściej biegały myszy. W pokoju obok mieszkał emerytowany żołnierz AK. Dzieliliśmy łazienkę, w której często brakowało ciepłej wody. Jadałem na mieście. Zresztą, jadałem to za dużo powiedziane. Od przypadku do przypadku miałem coś w ustach. Apetyt utraciłem w więźniu. Chęć życia po wpadce z czołgiem. Byłem jednak za słaby, żeby ze sobą skończyć. Wciąż tliła się we mnie nadzieja, że jeszcze wrócę do gry. Widziałem światełko. Słabe jak to przy kościelnym tabernakulum, ale jednak. Ulica Wyłudzeń mieściła się na skraju miasta. Nieopodal pętli autobusowej i lasu, w którym zamieszkiwała Banda Ciemnego. Znałem Ciemnego, to on pomógł mi trochę odżyć po opuszczeniu paki. Przez kilka miesięcy pomagałem jego ludziom kraść rowery. Przygotowałem mapę miasta, z uwzględnieniem piwnic z jednośladami. Wsypałem rowerzystów. Ani przez chwilę nie byłem z tego dumny, ale musiałem za coś żyć. Opuściłem bandę, kiedy zaczęli knuć. Wiedziałem, że w razie wtopy będę wystawiony na odstrzał policji.
Dotarłem pod blok klientki około czternastej. Stary budynek z wielkiej płyty, z zewnątrz prezentował się jak niewyspana kobieta. Odrapany tynk, drewniane okna i mnóstwo talerzy odbierających sygnał z satelity. Chodnik prowadzący do klatki, zbierał spadające z pobliskich brzóz liście. Zadzwoniłem domofonem pod numer jeden.
- Kto tam? – Usłyszałem ten sam głos co godzinę wcześniej.
- Łowca.
Coś zadźwięczało. Popchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Kobieta stała w progu swojego mieszkania. Pomyliłem się. Nie miała już trądziku, ale była dość młoda, ledwo co skończyła dwadzieścia lat.
- Zapraszam – odrzekła i wpuściła przodem do swojego lokalu.
Bez słów obszedłem wszystkie pokoje. Właściwie jeden pokój, kuchnię i łazienkę połączoną z ubikacją. Kawalerka.
- Ciasno – zauważyłem. – Jak mamy się tu pomieścić, jeśli znajdę klucze? A znajdę, ponieważ jestem najlepszy.
- Bo widzi pan, ja za tydzień wyjeżdżam. Jadę na wschód. Wie pan, mały urlop. Krym jest piękny o tej porze roku. Mieszkanie zostawiłabym do pana dyspozycji.
- A co z wyżywieniem?
- Proszę oszacować koszty jedzenia, zostawię panu pieniądze.
- Mogę na to przystać. Ma pani szczegółowy plan dnia, o który prosiłem?
- Tak. – Z tylnej kieszeni spodni wyciągnęła czerwoną kopertę. – Proszę, wszystko jest w środku. – Schowałem kopertę do kieszeni płaszcza.
- Zanim wyjdę w teren, czy mógłbym sprawdzić pani torebkę? To standardowa procedura. Proszę się nie obawiać.
- Dobrze. – Kobieta podała skórzaną torebkę. Wysypałem całą zawartość na stół. Kosmetyki, podpaski, parasolka, zupka chińska, portfel, papierki po miętusach, komórka marki Siemens. Kluczy nie było.
- Jak wyglądają klucze? Mają coś charakterystycznego?
- To trzy klucze. Biały, żółty i czerwony. Nieco większe, niż standardowe.
- Odezwę się. – Nie czekając na jakąkolwiek odpowiedź wyszedłem.
Najlepiej myślało mi się przy piwie. Szybkim krokiem wróciłem do centrum. Knajpa u łysego barmana była zamknięta. Jestem w terenie. Informowała karteczka na drzwiach. Oparłem się o elewację i zacząłem skrupulatnie przygotowywać skręta. Tytoń był wilgotny. Odpaliłem papierosa zapałkami. Zawsze miałem przy sobie pudełko made in Czechowice – Dziedzice. Ufałem tej marce, nigdy mnie nie zawiodła. Pierwsze zaciągnięcie zawsze było najmocniejsze. Spojrzałem w niebo. Czarne chmury, zdawały się być nasiąknięte deszczem. Mimo tego, bruk pozostawał suchy. Pogoda jak zawsze igrała sobie z nami, mieszkańcami Pruszkowa przez U otwarte. Byłem w połowie skręta, gdy przed moimi oczyma pojawił się łysy barman. Wyjechał zza rogu na rowerze. Wcisnął tylny hamulec i z profesjonalnym poślizgiem zaparkował tuż przede mną.
- Nowy? – Wskazałem na bicykl.
- Dziś kupiony.
- Kupujesz rower, podczas gdy w mieście kradną na potęgę? – Nie ukrywałem zdziwienia.
- Promocja w Tesco. Przeceniony o pięćdziesiąt procent. Żal było nie wziąć. Poza tym ja znam Ciemnego. To jego sprawka, prawda?
- Też tak myślę.
Łysy barman odstawił jednoślad między metalowe rurki specjalnego stojaka. Złapałem rower za ramę i uniosłem.
- Lekki. Aluminiowy?
- Nie. Górski. – Łysy barman schował się w lokalu. Podążyłem za nim.
Usiadłem przy swoim ulubionym stoliku, w rogu, nieopodal jednorękiego bandyty. Kiwnąłem na barmana ręką. Łysy był dobrym barmanem. Rozumiał mnie bez zbędnych słów. Na stoliku szybko pojawił się rozcieńczony Żywiec z nalewaka. Wyciągnąłem z kieszeni kopertę z instrukcjami. Była czerwona jak Bierut, posklejana jak wargi sromowe dziewicy. Podważyłem papier zapałką i wyciągnąłem kartkę. Na samej górze widniał nagłówek – Szczegóły dnia. Reszta tekstu została zapisana ciągiem.
Była środa 3 listopada 2010. Obudziłam się o siódmej. Bardzo bolała mnie głowa. Nie chciało mi się wstawać, bo w mieszkaniu było zimno. Jeszcze nie włączyli centralnego ogrzewania. Zebrałam się jednak w sobie, ponieważ o dziewiątej zaczynałam zmianę w Tesco. Ubrałam szlafrok i poszłam do kuchni. Ugotowałam sobie jajka. Trzy. W czasie jak jajka stygły, wzięłam prysznic. Podczas mycia skończył mi się żel, ale na szczęście miałam pełny pojemnik szamponu. Umyłam nim to, czego nie zdołałam umyć żelem. Po kąpieli szczypały mnie oczy. Zawsze tak miałam. Założyłam swoje ulubione białe majtki, oraz spodnie z dzianiny. A na górę stanik, trochę za ciasny, ale powiększał mi biust. Na stanik zarzuciłam niebieski sweter kupiony latem na wczasach w Ustce. Wróciłam do kuchni, zjadłam jajka z majonezem typu light, czyli bez tłuszczu. Tak napisali producenci. Trochę im wierzę, a trochę nie. To zależy. Zaparzyłam białą herbatę, którą dostałam od ciotki z Monachium. W Pruszkowie takiej nie ma. W sensie nie ma takiej herbaty. Bo ciotki są, tylko że, nie moje, bo ja jestem przyjezdna. Wypiłam herbatę, a zaraz po niej, małego energy drinka o smaku jagód. Był pyszny. Umalowałam się. Najwięcej czasu poświęciłam na oczy, bo mój tusz jest dość tani. Było po ósmej jak wyszłam z domu. Zamknęłam drzwi i poszłam na pętlę. W autobusie rozbolał mnie brzuch.
Nie dopiłem piwa. Skręciłem papierosa. Tępo spojrzałem na barmana, który niemal z namaszczeniem polerował szkło. Ruda dziewczyna o niewielkim biuście, powinna zwiastować problemy. Mogłem to przewidzieć. Niestety straciłem czujność, straciłem ten błysk, przez co sporo szczegółów uchodziło mojej uwadze.
***
Powoli robiło się ciemno. Nerwowo naciskałem guzik domofonu klientki. Wytrąbiłem jej całą listę przebojów Polskiego Radia. Drzwi się otworzyły, wszedłem na klatkę. Dziewczyna znów stała przed swoim mieszkaniem.
- Znalazł pan? – Otworzyła szeroko oczy.
- Nie. Zrobimy to inaczej. – Nie czekając na zaproszenie, wszedłem do mieszkania. - Kiedy ostatni raz widziała pani swoje klucze?
- To było jak stałam na przystanku. Byłam po pracy, czekałam na ósemkę. Włożyłam zmarznięte dłonie do kieszeni spodni. Wyciągnęłam z niej klucze. Wie pan, kontrolnie. Spojrzałam i zanurzyłam klucze wraz z dłonią z powrotem do kieszeni.
- O której to było?
- Jeszcze przed osiemnastą. Skończyłam o piątej, ale zagadałam się z koleżanką i zanim dotarłam na przystanek, było przed szóstą. Ósemka miała planowo odjechać 17:48.
- Kiedy spostrzegła pani, że kluczy nie ma?
- Jak dotarłam pod blok. Chciałam otworzyć drzwi do klatki i wtedy właśnie zobaczyłam, że kieszeń jest pusta.
- Sprawa jest grubsza, niż się spodziewałem. To mogła być kradzież. Robota kieszonkowca. Autobus był pełny?
- Niektórych nawet drzwi wcinały. Full był. I co teraz?
- Bez obaw. Znam wszystkich tutejszych kieszonkowców. Załatwię to.
- Proszę. Bardzo mi na nich zależy.
- Zamki jak mniemam pani wymieniła?
- Tak, od razu.
- To po co pani te klucze?
- To pamiątka. Wie pan, kiedyś mieszkał tutaj artysta. Kupiłam od niego mieszkanie i on podarował mi te klucze. To kwestia sentymentu.
- Artysta – odrzekłem kpiąco. – A chociaż dobry?
- Pisał wiersze. Zostawił mi tomik z autografem. Czytam je co wieczór i płaczę.
- Smutne?
- Nie. Długie. A mnie tak pieką oczy od sztucznego światła.
Po opuszczeniu mieszkania klientki wyruszyłem w kierunku osiedla Czynów Karalnych. To tutaj mieściło się największe w mieście centrum handlowe. Było już dobrze po siedemnastej. Ciemno. Udałem się na zatoczkę, z której zazwyczaj odjeżdżała moja klientka. W soboty nieco zmieniał się rozkład, ale ósemka jeździła tak samo jak w dni robocze. Na przystanku stało kilka osób. Wracali z zakupów, z przepełnionymi siatkami. Obszedłem wiatę dookoła. Przeskanowałem brukowe kostki, tak jak kiedyś Niemcy Wschodnie, w poszukiwaniu czołgu. Kluczy nie było. Przeprowadziłem krótkie rozpoznanie ludzi czekających na autobus. Jednego z nich znałem. Za wiatą stał Chudy, nazywany też Długorękim, lokalny złodziejaszek. Chciał zrobić karierę w Bandzie Ciemnego, ale powinęła mu się noga, podczas włamu do warzywniaka. Chłopaki od Ciemnego nie pomagają słabszym. Zostawili Chudego policji, sami zawijając towar. Długoręki nie zdążył się zmyć, bo nieszczęśliwie pośliznął się na liściu modrej kapusty. Skręcił kostkę. Policja mogła się pochwalić w prasie, że ujęła złoczyńcę. A tak naprawdę złapali płotkę. Chudy wyszedł po pół roku odsiadki. Widocznie teraz szukał łatwego zarobku. Dla kieszonkowca pełny autobus, to jak festyn z darmowymi hamburgerami. Obserwowałem go z ukrycia. Autobus nadjechał, usiadłem z przodu, nie spuszczając wzroku z Długorękiego. Złodziejaszek wszedł tylnym wejściem. Był tłok. Ludzie i ich pełne reklamówki doskonale zapełniały przestrzeń nowego niskopodłogowego MPK-a. Chudy ewidentnie wypadł z wprawy. Brał co popadnie. Chusteczki higieniczne, sos Pesto, uszczelki, ładował do kieszeni wszystko co tylko wypatrzył w cudzych siatkach. Wszystko co choć trochę wystawało. Szedł powoli, przesuwając się do czoła autobusu. Widziałem jak wsuwa dłoń w płaszcz staruszki. Zamiast portfela wyciągnął jedynie pojemnik na mocz. Aż dziw, co można znaleźć. Odłożył pojemnik do kieszeni starszej pani i powoli przesunął się dalej. Wziął jeszcze kilka zupełnie bezwartościowych rzeczy z siatek podróżnych i wysiadł przez środkowe drzwi na najbliższym przystanku. Obawiałem się, że mnie wypatrzył, ale ruszyłem za nim. Szedł pewnym krokiem, poprawiając kieszenie. Minął Plac Haraczu, a przed rondem im. Bojowników o legalizację miękkich narkotyków odbił w prawo, w Knajpianą. Rozpadało się. Czarne chmury w końcu uwolniły gromadzoną przez cały dzień wodę. Trzymałem się Chudego w odległości dziesięciu kroków. Cel schował się w otwartym niedawno Mc Donaldzie. Cel. Lubiłem taką nomenklaturę. Przypominała mi stare czasy. Czasy w których byłem cenionym Łowcą, czasy, w których brałem rządowe zlecenia. Wszedłem do amerykańskiej restauracji. Straciłem Długorękiego z pola widzenia. Stoliki zajmowała młodzież. Chłopcy i dziewczęta w wieku gimnazjalnym, kosztowali owoce kapitalizmu. Zmysł Łowcy jakby wracał, znowu byłem na akcji. Zlokalizowałem mokre ślady butów, które zaprowadziły mnie do toalety. W środku było cicho. Minąłem umywalki i pisuary. Przystanąłem obok kabin. Zacząłem otwierać jedną za drugą, szukając celu. Drzwi ostatniej nie reagowały pod naporem mojej ręki.
- Chudy. Wiem, że tam jesteś.
- Kto mówi?
- Łowca. Mam sprawę.
Usłyszałem głos spłuczki. Z kabiny wyszedł Długoręki.
- Łowca, kurwa, pogięło cię? Ścigasz ludzi po sraczach?
- Milcz. – Przycisnąłem Chudego do ściany. – Znalazłeś ostatnio klucze?
- Jakie klucze, kurwa?
- Mojej klientce zginęły klucze. Najprawdopodobniej w mpk-u numer osiem, dnia trzeciego listopada.
- Pomyliłeś się. Ja ich nie mam.
- Nie pierdol – zakląłem.
- Po co mi klucze, kurwa? – Chudy szedł w zaparte.
- Nie wiem, wypadłeś z prawy. Obserwowałem cię w autobusie. Brałeś co popadnie.
- Ale nie klucze. Kurwa, brałem co potrzeba.
- Pesto?
- Mam smaka na makaron. Odjeb się.
- Chcesz wykiwać Łowcę? Kolego, kiedy ja szukałem czołgu w NRD, ty robiłeś jeszcze w tetrę. Nie pogrywaj ze mną.
- Puść mnie!
- Gdzie są klucze?
- Nie wiem. Spytaj Rudego.
- Dlaczego akurat jego?
- On też jeździ ósemką. Może przez przypadek wziął ten brelok. Po co mi kurwa klucze?
- Chciałeś okraść mieszkanie mojej klientki. Nie wiem. Nie należysz do bystrych.
- Okradam tylko karierowiczów. Wzbogaciła się na transformacji?
- Wątpię.
- Więc, mówię ci grzecznie…puść mnie i wypierdalaj. Spytaj Rudego.
Przeszukałem Chudego i puściłem. Wierzyłem mu. W telewizorze nad barem Mc Donalda, leciał akurat Kurier Pruszkowski. Wciąż mówili o rowerach, znikających jak dziewictwo tutejszych dziewcząt.
***
Jak co dzień obudził mnie sąsiad. Koło szóstej włączał RMF Patriota. Jako że, był półgłuchy podkręcał radio na maksa. Bogurodzica, Czerwone Maki, O mój rozmarynie rozbrzmiewały za ścianą na tyle donośnie, że wybudzały mnie z głębokiego snu. Mój sąsiad Akowiec, nie miał łatwego życia. Już w listopadzie trzydziestego dziewiątego został zesłany przez Sowietów na Kołymę. Więzień polityczny. Skazany na piętnaście lat prac w kamieniołomach na końcu świata, wyszedł po czternastu, niedługo po śmierci Stalina. Wrócił do Polski, już nie jako bohater, ale jako szpieg. PRL nie tolerowała Akowców. Sąsiad kończył w tym roku dziewięćdziesiąt lat, ale śpiewał z werwą młodzieniaszka.
Nie płaczcie matki, to nie na darmo
Nad stocznią sztandar z czarną kokardą
Za chleb i wolność, i nową Polskę
Janek Wiśniewski padł
I tak co rano, były żołnierz Armii Krajowej zastępował mi wiejskiego koguta. Obmyłem twarz nad umywalką. Skręciłem papierosa i zapaliłem skręta przy oknie swojego pokoju. Dumałem. Znałem Rudego. Już od lat należał do Bandy Ciemnego. Poznaliśmy się podczas włamów do miejscowych piwnic. Całkiem możliwe, że chciał poprawić sobie reputację u Ciemnego i zajął się okradaniem podróżnych w mpk-ach. Nie należał do szczególnie rozgarniętych. Tylko hajs i dupy. Nie miał większych potrzeb. Długoręki mógł mieć rację, że za kradzieżą kluczy stoi Rudy. Zgasiłem papierosa i wyszedłem. Na korytarzu spotkałem Zenka. Mojego sąsiada.
- Czołem sąsiedzie. – Ukłoniłem się.
- Bóg Honor Ojczyzna! – Wykrzyknął, salutując.
- Na wieki wieków – odpowiedziałem.
- Nie rzucim ziemi!? – Spojrzał srogo.
- Nie rzucim. – Odszedłem.
Dawno nie byłem u Ciemnego. On i jego ludzie zjechali tutaj jeszcze za komuny. Pochodzili z południa, lubili grać na harmoszkach i wozić się po mieście BMW. Nie pamiętam czy pochodzili z Budapesztu, czy Bukaresztu. Z geografii byłem noga. W każdym razie mieli swoje rytuały, swoje tabu, a ich kobiety wcześnie wychodziły za mąż. Niekoniecznie z własnej woli. Osiedlili się na polanie pośrodku lasu, nieopodal osiedla Żebrów. Było po ósmej, jak zapukałem do baraku Ciemnego.
- Hamro, hamro, kurwa, kto tam?
- Łowca. – Po kilku minutach, wszystkie blokady na drzwiach zostały zwolnione. Nacisnąłem na klamkę i wszedłem do środka.
Ciemny stał w kuchni i rozsmarowywał pasztet Z kur czy byka? na bagietce z najlepszej Pruszkowskiej piekarni. Pasztet nazywany był też Kaprysem Masarza. Nigdy nie wiedziałeś na co trafisz. Życie Ciemnego było ciągłą loterią.
- Łowca, ty żyjesz? – Zmierzył mnie wzrokiem, po czym wrócił do smarowania.
- Jak widzisz. – Podszedłem bliżej. – Sprawa jest. – Usiadłem przy kuchennym stoliku.
- A jaką ty możesz mieć do mnie sprawę?
- Szukam Rudego.
- Hamro, hamro, kochasz inaczej?! – Ciemny odrzucił nóż na blat.
- Ciemny bój się Boga. Biznes mam. – Uspokoiłem szefa największej Bandy w Mazowieckiem.
- Jak biznes, to barak numer trzy. Ale uważaj, bo Rudy o tej porze ćwiczy Jogę.
Ludzie Ciemnego cierpieli na kleptomanię, więc bez podania ręki opuściłem barak. Tego dnia nie padało, choć ziemia była grząska, nasiąknięta wczorajszym deszczem. Ubrudziłem swoje czarne kamaszki. Wokoło było pusto. Współtowarzysze Ciemnego w niedziele spali do dwunastej. A nawet jeśli nie spali, nie opuszczali swoich kwater. Szybko dotarłem do metalowej budy Rudego. W RFN-ie mówili na takie budynki – bungalow. Wziąłem dłuższy rozbieg…
- To jest Łowca! – Otworzyłem drzwi baraku numer trzy solidnym kopem. Wparowałem z impetem. W kuchni pusto. W sypialni zlokalizowałem cel. Stał nagi na rękach przy ścianie. Obok Rudego była kobieta. Stała na nogach. Wszystko stało.
- Zakładaj łaszki i wynocha! – Krzyknąłem na czarnulę. Rudy opadł. Usiadł, opierając się plecami o ścianę. Dziewczyna zmyła się szybko jak ptasie gówno z ortalionu.
- Łowca, kope lat. – Sięgnął po paczkę fajek, leżącą na szafce obok. – Mógłbyś zadzwonić, posprzątałbym. – Odpalił białego Marlboro.
- Słyszałem, że obrabiasz staruszki w mpk-ach. – Usiadłem na łóżku naprzeciwko Rudego. Zacząłem przygotowywać skręta.
- Widzę, że fama poszła. No i co? Doniesiesz na mnie?
- Ty byś mnie sprzedał za parę skarpet. – Odpaliłem fajkę.
- Tak. Ale tylko za sto procent bawełna. – Kieszonkowiec wyszczerzył zęby.
- Nie przyszedłem tutaj żartować. Oddawaj klucze.
- Jakie klucze? Starzejesz się Łowca, jebie ci się we łbie. Kiełbie we łbie, kiełbie we łbie…znasz to?
- Ciemny wie, że ćpiesz? – Wskazałem ręką na sreberko, leżące na parapecie. Wokół znajdowały się białe drobinki. Ciemny miał zasady, preferował zdrową żywność, każdego dnia wyganiał swoich ludzi na jogging, kazał jeść jarzyny.
- Jemu też doniesiesz? – Rudy pobladł i schował zęby.
- Klucze. – Zmarszczyłem brwi.
- Po chuj ci te klucze? Sprawdzałem je wczoraj. Już nie pasują, kobieta wymieniła zamki.
- Nie twoja sprawa. Gdzie je masz?
Rudy wstał, okrył się kocem i zaprowadził mnie do łazienki. Wanna była w zabudowie. Wyciągnął delikatnie płytkę ceramiczną, potem kolejną, aż w końcu uwolnił całą linię.
- Niezła dziupla – zauważyłem. Było tam wszystko - portfele, klucze, cukierki, chipsy, napoje energetyczne…
- To te. – Rudy wręczył mi trzy klucze, zawieszone na breloku. Czerwony, biały i żółty.
Wziąłem pęk kluczy i schowałem do kieszeni płaszcza. W progu baraku odwróciłem się i zmierzyłem kieszonkowca wzorkiem. Stał owinięty kocem i drżał z zimna.
- Właśnie tak się to robi na południu! - Uśmiechnąłem się. – A to znasz? – Trzasnąłem drzwiami.
Co prawda Pruszków, przez U otwarte, nie leżał na południu. Ale nie mogłem się powstrzymać. Wracając zaszedłem jeszcze raz do Ciemnego. Znowu stał w kuchni. Przyrządzał białą herbatę.
- Załatwiłeś biznes? – Szef bandy uśmiechnął się.
- Tak, wszystko gra.
- To czego jeszcze tu szukasz?
- Chodzi o rowery. Co was ostatnio opętało? Poluzujcie trochę, bo w końcu was złapią.
- Jakie rowery? Myślisz, że to my?! – Ciemny roześmiał się.
- No a kto?
- Człowieku, rowery są dla lamerów. My się rozbudowujemy. Nawiązaliśmy współpracę z ludźmi z Rawy Mazowieckiej. Przerzuciliśmy się na radia samochodowe.
- To kto kurwa opierdolił całe miasto z rowerów?! – Zakląłem soczyście.
- Na mieście jest nowy gracz. Jakaś nowa grupa. Póki co nie wchodzimy sobie w paradę. Lepiej ich znajdź, bo w końcu skrzyżujemy z nimi rękawice. Nie wierzę, że rowery będą ich długo kręcić. Kiedyś też uderzą w rynek motoryzacyjny. Znajdź ich, a odkupisz swoje winy.
- Jakie winy?
- Łowca ja cię znam. – Zbliżył się do mnie. - Spędziliśmy razem kilka miesięcy na włamach. Masz twarde pięści, ale serce jak ciotka z Wołomina. Pewnie ciągle rozpamiętujesz, że dołożyłeś rękę do naszej akcji pod kryptonimem – Pustoszenie Piwnic 2008. Bez twoich map, niczego byśmy nie zwojowali.
- Masz rację. – Podałem Ciemnemu rękę i wyszedłem.
Klucze były dość dziwne. Kolorowe, połyskujące, nie wyglądały jak standardowe stalowe. Przed oddaniem towaru klientce, postanowiłem odwiedzić mojego znajomego chemika. Władek był po studiach zaocznych ukończonych na Wydziale Zamiejscowym Uniwersytetu Warszawskiego. Zdecydowałem, że do centrum dotrę na piechotę. Miasto było puste. Niedziela nie sprzyjała wychodzeniu z domostw. Mijałem psie kupy i radiowozy, które z wolna patrolowały naszą mieścinę. Zimno, ale nie pada, a listopad jakby bardziej żółty. Władek mieszkał w kawalerce niedaleko Placu Amnestii. Wszedłem w bramę kamienicy z lat pięćdziesiątych. W oknie mojego chemika paliło się światło. Wszedłem bez pukania.
- Władek! – Skierowałem się do kuchni.
- Łowca! – Znajomy robił kanapki.
- Serek?
- Coś ty. Zawartość sera w serze jedynie dziesięć procent. Sprawdziłem to ultrafioletem.
- Sprawdzisz co w nich siedzi? – Podałem chemikowi pęk kluczy.
- Poczekaj zrobię hydroanalizę.
- Co kurwa?
- Zanurzę we wrzątku. To powinno wytrącić zbędne substancje.
Mój chemik nie był zbyt kształcony, ale jako łowca potrzebowałem konsultacji. Nastawił elektryczny czajnik i po pięciu minutach zaczął maczać klucze w wodzie.
- I jak?
- Nic się nie wytrąciło. – Chemik zmarszczył lewą brew. – W takim razie zrobimy piroanalizę.
- A to co znowu?
- Potrzymam nad ogniem.
Władek uruchomił kuchenkę i zaczął opalać klucze.
- Wytrąca się coś?
- Czekaj. Zmienia kolor.
Rzeczywiście klucze pod wpływem ognia, zmieniały barwę. Biały na żółtą, żółty na pomarańczową, a czerwony na czarną.
- Co to oznacza? – Spytałem.
- Poczekaj. Znajdę podręcznik z liceum. – Chemik zanurzył nos w regale z książkami. – Mam! Chemia rozszerzona. Dział Piroanaliza, rozdział drugi, paragraf piąty. Zmiana kolorów…
- Co napisali?
- Jeśli substancja pod wpływem ognia zmienia barwę na ciemniejszą…
- To tak jak u nas!
- …oznacza to, że mamy do czynienia ze skrystalizowanym nadmanganianem sody, pozbawionym wiązań kowalencyjnych…
- Że jak?
- To trucizna! – Wykrzyknął i rzucił się w stronę umywalki obmyć dłonie.
- Klucze, które trują? Niezłe. Miałem już podobne przypadki. W osiemdziesiątym siódmym, podczas zimy stulecia, szukałem skradzionego ze zbiorów Muzeum Narodowego obrazu. To był chyba Wyspiański. Okazało się, że złodzieje jeździli po obrazie paluchami. Rozumiesz? Paluchami po dziele chyba Wyspiańskiego. Najpierw odpadły im palce, a potem ręce. Farba była zatruta. Mój ówczesny chemik stwierdził, że trójchlorkiem adenozynotrifosforanu. Tamtej zimy, miałem ułatwione zadanie.
- To fascynujące – Władek odrzekł kpiąco. - Ale zamiast gadać, lepiej też umyj ręce, bo ci odpadną!
- Daj spokój. Ja jestem ze starej szkoły. Chemia mnie nigdy nie ruszała.
- Wiesz co...nie chcę cię wyganiać, ale zaraz wychodzę na mszę. – Chemik otworzył szafę w przedpokoju i wyciągnął marynarkę.
- Nie ma sprawy. Dzięki za opinie. Odwdzięczę się w przyszłości, wiesz, że póki co słabo u mnie z pieniędzmi.
- Żaden problem. Powiedz chociaż, która godzina? – Wyciągnąłem lewą dłoń przed siebie, tak aby podwinąć rękaw.
- Kurwa!
- Tak późno?!
- Ciemny mnie okradł.
***
Przed knajpą łysego barman, stał jego nowy rower. Był bez kłódki. Wszedłem do środka. Jak zwykle lokal nie gromadził wielu klientów. Aż dziwne, że Łysy był w stanie utrzymać ten biznes. Tylko mój sąsiad Zenon grał w jednorękiego bandytę. Zamówiłem to co zwykle i usiadłem nieopodal maszyny. Zenek potrzebował pieniędzy na wydanie książki. Napisał pamiętnik zesłańca, ale żadne poważne wydawnictwo nie chciało tego opublikować. Zenek postanowił, że zdobędzie pieniądze i wprowadzi książkę w obieg na własną rękę. Ostatnio pojawiło się sporo firm, które wydają wszystko. Wystarczy zapłacić. Książka czeka już od pięciu lat. Dzwonił, nawet jeździł do stolicy, rozmawiał z wydawcami. Odpowiedź zawsze była taka sam – pana proza nie wpisuje się w nasze plany wydawnicze. Plany co roku dominowała literatura kobieca. Romansów wydawano na pęczki. Wzruszające historie o zaradnych babkach, dla babek. Jakby kurwa chłop nie potrafił czytać! Sąsiad często klął, opisując sytuację swojej książki. A to chłop pierwszy się czytania nauczył, pierwszy na studia poszedł. Emancypacja psia mać!
- Panie Zenku, jak idzie? – Zwróciłem się do sąsiada.
- Psia krew! Wszystko jest ustawione. Maszyna pracuje dla komunistów!
Zenek przychodził do knajpy trzy razy w tygodniu. Zaczynał od małych sum, a kończył wrzucając do automatu banknot pięćdziesięciozłotowy. Czasami coś wygrywał, częściej nie. Wydanie książki oddało się, jak Asafa Powell, kiedy był jeszcze w formie. Podszedłem do baru.
- Przypnij ten rower czymś – zwróciłem się do Łysego. – To nie banda Ciemnego kradnie.
- Jak to?!
- W mieście jest nowa ekipa. Kup kłódkę.
Wróciłem do stolika. Wyciągnąłem klucze z kieszeni. Nie dawały mi spokoju. Chemik nie udzielił mi wystarczającej odpowiedzi. Nauka zawiodła, więc postanowiłem zdać się na parapsychologię. Dopiłem piwo i opuściłem lokal.
***
- Ciemny! Otwieraj! Wiem, że tam jesteś! – Uderzałem pięścią w drzwi baraku numer jeden.
- Co jest?!
- Oddawaj zegarek łachudro!
Drzwi się otworzyły. Ciemny stał w progu.
- Jednak wróciłeś. – Szef bandy uśmiechał się szeroko.
- Dawaj co moje. – Spojrzałem mu prosto w oczy.
- Nie oddam ci go. Jest zdobyczny. Zagapiłeś się, twoja strata. A zresztą spodobał mi się. Ładny, amerykański.
- Dobra. – Odpuściłem. – Zegarek za przysługę.
- Czego teraz będziesz chciał?
- Macie tu wróżkę, co nie?
- Macie.
- A udostępniacie?
- Niech ci będzie. Barak numer osiem. Powiedz, że jesteś od Ciemnego.
Bungalow numer osiem mieścił się na skraju obozowiska. Zapukałem i nie czekając na odpowiedź wszedłem do środka. Pachniało lawendą, panował półmrok, wróżka leżała na łóżku obok szklanej kuli. Miała zamknięte oczy. Podszedłem bliżej i dotknąłem jej dłoni. Natychmiast zerwała się na równe nogi.
- Co jest hamro kar?!
- Ciemny mnie przysyła. Potrzebuję wróżby.
- Jak Ciemny, to siadaj. – Wskazała mi krzesło na środku pokoju.
Przyniosła z kuchni okrągły stolik i ustawiła koło mnie. Zapaliła kadzidełko i uruchomiła wiatrak na suficie. Na stole ustawiła kulę i białą grubą świecę. Zasiadła po drugiej stronie stołu.
- Co cię sprowadza? – Odrzekła.
- To. – Położyłem na stole klucze.
Wróżka ścisnęła klucze w swoich dłoniach i pochyliła głowę. Zamknęła oczy. Zaczęła się kiwać, do przodu i do tyłu.
- Czarno to widzę. – Spojrzała na mnie.
- To znaczy? Coś wiesz?
- Czy nic cię nie boli?
- Nie, a dlaczego?
- Bo ktoś ci ciemnotę wcisnął. – Zamknęła z powrotem oczy i wróciła do medytacji.
- Widzę Władka – odrzekła po chwili.
- Władek? To mój chemik – zauważyłem.
- Widzę kopalnię KWK Rydułtowy. A wokół dużo Afroamerykanów. Widzę ścieżkę rowerową a na niej ludzi w kaskach. Pędzą, na własnych nogach. Bez rowerów…Jeden z nich jest łysy, nie założył kasku. Widzę kraksę. Ktoś gwałtownie wyhamował. Krew…
- O Boże, to mój barman! – Wykrzyknąłem. – Co jeszcze, mów co dalej?!
- Krew, dużo krwi…Chociaż wiesz co…tej krwi nie musi tam być. – Wróżka uniosła głowę. - Wczoraj oglądałam mocny horror…Chyba przesadziłam z projekcją. To tyle. Więcej z tych kluczy nie wycisnę.
- Wszystko? Kopalnia, Murzyni i rowery? Przecież to się nie trzyma kupy!
- Jak tam sobie chcesz. Ja wiem co widziałam.
***
Było już ciemno jak dotarłem do knajpy u Łysego. Zamówiłem piwo. Skręciłem papierosa.
- Łysy. – Zagadnąłem barmana.
- Co jest?
- Kup sobie kask.
Siedziałem nad kuflem i bawiłem się kluczami. Czerwony, biały i żółty. Trzy tej samej długości elementy. Myślałem nad tym, co usłyszałem u wróżki. Kopalnia, Afryka i rowery. Pruszków, Banda Ciemnego, Łysy Barman, Władek i ruda dziewczyna z małymi piersiami. Przekładając klucze między palcami, tak nieszczęśliwe je ułożyłem, że ząbki przetarły mi dłoń. Pojawił się sznyt. Włożyłem głowę pod blat stołu. Zacząłem jeździć ząbkami po metalowej nóżce. Klucze wchodziły jak w masło. Wstałem i podszedłem do baru.
- Widziałeś jakie to ostre?
- Tnie jak piła diamentowa.
- Diamentowa?
- No, najlepsza.
- A gdzie można znaleźć diamenty?
- Najpewniej u Ruskich, u nich jest wszystko. – Barman objął ręką brodę. – Jeszcze w RPA mają jakąś, odkrywkową chyba.
- RPA? Tam są Murzyni?
- Jeśli nic się nie zmieniło, to tak. W Afryce mieszkają czarnoskórzy.
- Skąd ty to wszystko wiesz. – Spojrzałem zdumiony.
- Ostatnio podłączyli nam neta w bloku. Dodałem Wikipedię do zakładek.
Wybiegłem z lokalu. Popędziłem ile sił w nogach w stronę ulicy Wyłudzeń. Światło w mieszkaniu rudej klientki było zaświecone. Po chichu wśliznąłem się przez okienko do piwnicy. Odpaliłem zapałkę. Pojaśniało. Piwnica była pusta. Wyszedłem okienkiem i wróciłem do domu.
***
Tej nocy nie mogłem spać. Byłem o krok od rozwiązania największej zagadki roku. Zwlokłem się z łóżka przed szóstą. Radio mojego sąsiada usłyszałem już z ulicy. Klucze trzymałem w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Spokojnym krokiem podążyłem w kierunku mieszkania klientki. Ulica Wyłudzeń przed wschodem słońca wyglądała jak cmentarna alejka. Zaścielona gęsto liśćmi, których nikt nie miał zamiaru zamieść na bok, była groźna dla kierowców. Przycupnąłem na trzepaku w bezpiecznej odległości od klatki Rudej. Obserwowałem jej okna. W pół do ósmej w kuchni zapaliło się światło. Widziałem cień poruszający się po pomieszczeniu. Po kilku minutach światło zgasło. O ósmej, po kuchni znowu ktoś się krzątał. Cel wyszedł z bloku w pół do dziewiątej. Ruszyłem za dziewczyną, zachowując odpowiedni dystans. Wsiadłem na tył autobusu. Był tłok, ludzie jechali do pracy. Centrum handlowe zatrudniało jedną trzecią miasta. Ruda jechała z przodu. Miała na sobie szary płaszcz i elegancki kapelusik z piórkiem, w rękach trzymała dużą torbę podróżną. Po wyjściu z autobusu, ruszyła w kierunku Tesco. Poszedłem za nią, skręcając po drodze papierosa. Dziewczyna nie weszła do sklepu, lecz obeszła go wzdłuż południowej ściany. Centrum zbudowali na obrzeżach. Za hipermarketem kończyło się miasto. Ruda odbiła w uliczkę Przestępczości Zorganizowanej. Mijaliśmy stare fabryki i magazyny. Tylko kilka z nich wciąż prosperowało. Na końcu uliczki dziewczyna skręciła w lewo. Zniknęła mi z pola widzenia. Przyśpieszyłem kroku. Po skręcie w lewo spostrzegłem przerdzewiały blaszany budynek, jakby warsztat. Brama była uchylona. Po chichu, na palcach podszedłem pod obiekt. Wychyliłem głowę i zajrzałem do środka. Oślepił mnie blask szprych. Setki, jeśli nie tysiące rowerów. Górale, zwykłe składaki, holendry, kolarzówki rodem z Tour de Pologne. Wszystko spoczywało na specjalnych rurkach. Ściana rowerów, połyskujących nowością. Odskoczyłem od bramy i pobiegłem szukać budki telefonicznej. Zawiadomiłem policję, po czym wróciłem na miejsce. Znowu delikatnie wychyliłem głowę przy bramie do warsztatu. Zobaczyłem Rudą. Przecierała siodełka, czyściła ramy, łańcuchy spryskiwała specjalnym smarem. Zaszedłem ją od tyłu i chwyciłem za ręce.
- Rączki, rączki – odrzekłem, zniżając głos.
- Co jest?! – Dziewczyna próbowała odskoczyć. – Łowca? – Odwróciła głowę.
- W rzeczy samej. Dopadłem cię. Mów z kim współpracowałaś?
- Z nikim.
- Przestań ich kryć. Znalazłem ciebie, znajdę też twoich ludzi.
- Działałam sama.
- Tyle rowerów w pojedynkę? Masz mnie za całkowitego idiotę?
- Ale to prawda. Zaczęłam kraść w maju. Było po komuniach. Każdego tygodnia brałam po kilka, czasami kilkanaście sztuk. Skąd wiedziałeś, że to ja?
- Klucze. Myślałaś, że ich nie sprawdzę? Jestem Łowcą dziecinko. Skąd ci przyszło do głowy, żeby kraść? Jesteś młoda. Całe życie przed tobą.
- Wychowałam się z Bandą Ciemnego. Tam kobiety są tylko od rodzenia i wychowywania dzieci. Nie brali mnie na akcje. Jak tylko skończyłam osiemnastkę uciekłam. Przefarbowałam włosy. Znalazłam schronienie u tego artysty. Nie mogłam się wykazać u Ciemnego, ale sporo się u nich nauczyłam. Zaczęłam działać na własną rękę.
- A więc stąd ta herbata.
- Co?
- Ciemny też miał białą herbatę. Macie tę samą ciotkę w Monachium.
- Dobry jesteś.
- Wiem.
W bramie pojawiła się policja. Pofatygował się nawet pan komisarz.
- Skujcie ją. – Oddałem dziewczynę stróżom prawa.
- Niezła robota Łowca. – Komisarz Nowak był pod wrażeniem. – Miasto wyznaczyło nagrodę. Poszczęściło ci się.
- Szczęście nie ma z tym nic wspólnego.
Wyszedłem za policjantami, którzy eskortowali Rudą. Dziewczyna odwróciła się przed wejściem do suki.
- Łowca! Powiedz mi jeszcze jedno! – krzyknęła.
- Co jest?
- O co chodziło z tym Bońkiem?
- Co?
- Jak pierwszy raz do mnie zadzwoniłeś, powiedziałeś, że jesteś skuteczny jak Boniek na mundialu w osiemdziesiątym drugim.
- Wygugluj sobie. W więzieniu będziesz miała dużo czasu na pierdoły.
Dziewczyna uwolniła się z uścisku policjantów i przytuliła się do mnie.
***
Wszedłem do knajpy.
- Kolejka dla wszystkich! – Uśmiech nie znikał z mojej twarzy.
W lokalu, oprócz Łysego, był tylko sąsiad Sybirak.
- Już mówili o tobie w radio! – Zenek spojrzał na mnie z dumą.
- Sąsiedzie. – Położyłem rękę na jego ramieniu. – Wydamy tę książkę.
Emerytowany żołnierz wstał ze stołka i rzucił mi się w ramiona. Usiedliśmy wszyscy przy barze. Łysy podał nam piwo w butelce. Było zimne i pyszne. W radio zaczęły się wiadomości o dwunastej.
Zagadka ostatniego roku, którą żyło całe miasto rozwiązana! Schwytano Marię „Szmugiel” Kozłowską, która stoi za masowym znikaniem rowerów z naszych ulic. „Szmugiel” to ksywka jaką obdarowali złapaną policjanci z Pruszkowskiej komendy. Zatrzymana, przyznała się, że rowery miały zostać wywiezione na Ukrainę, a następnie do Azerbejdżanu i Czeczenii. Ile miała zarobić Kozłowska na kradzieży dekady? Komisarz Nowak szacuje, że do rąk niedoszłej złodziejki miało trafić około sto tysięcy dolarów. Na zorganizowanej przez policję konferencji prasowej, udało nam się dowiedzieć, że w złapaniu Marii „Szmugiel” pomógł obywatel naszego miasta, znany doskonale Policji „Łowca”. Arkadiusz Kowal, zasłynął dwie dekady temu, kiedy na przejściu granicznym w Zgorzelcu został złapany na próbie przemytu czołgu. Można powiedzieć, że historia zatoczyła koło. Kiedyś czołgi, dzisiaj rowery. Czy mieszkańcy naszego miasta mogą już spać spokojnie? Wszystko wskazuje na to, że tak. Proszę posłuchać co powiedział Arkadiusz „Łowca” Kowal, naszej dziennikarce:
Chciałbym, żeby wszyscy złodzieje w mieście wiedzieli, że Łowca powrócił i nie przepuści nikomu. Więc jeśli chcesz skraść komuś całusa, serce, albo satelitę, zastanów się dwa razy.
Tyle w Informacjach w południe. Aneta Nius. Do usłyszenia.
- To ile będzie za te piwa. – Spojrzałem na barmana.
- Piętnaście złotych.
Sięgnąłem po portfel do wewnętrznej kieszeni płaszcza.
- Kurwa, ktoś mnie okradł. - Sąsiad zaczął się śmiać.
- Dziadek?
- Psia mać. Chciałem sprawdzić czy jeszcze mogę.
Mógł. Ja też mogłem wrócić do gry. Po dekadzie lat chudych, miały wrócić tłuste dni.
Rowery, Łowca i Banda Ciemnego
1
Ostatnio zmieniony sob 30 mar 2013, 18:36 przez lamer, łącznie zmieniany 2 razy.
Dr Szymon mówi: Ban to styl niebycia. Następny!