Akeda

1
Teoretycznie skończone opowiadanie.

Podziękowania dla Saphiro oraz Tomka Rogali za cierpliwość i pomoc.

Pisane przy dźwiękach "Promised Land" z Final Fantasy X.

--------------------------------------------------------------------------------



To był jeden z tych mglistych i deszczowych poranków, kiedy snujemy się po domostwie poszukując spokojnego zajęcia, czyniąc to w takim zawieszeniu umysłu i stanu ducha, że nie myślimy o tym, co działo się jeszcze niedawno, ani o tym, co ma stać się zaraz lub też dalszej przyszłości. Przyglądamy się zszarzałym barwom za oknem i chociaż ogarniają nas senność i melancholia, czujemy jednocześnie pewną urokliwość, nawet jeśli ów poranek wita nas swoim mroźnym oddechem.



Właśnie w tym czasie wąską, piaszczystą dróżką w głębi lasu, wyraźnie rzadko uczęszczaną, sunął powóz. Ciągnięty przez parę koni powoli zmierzał do celu, jakim był ukryty wśród drzew klasztor. Między koronami błyskały co chwila ciemne sylwetki kamiennych kolumn tajemniczej budowli, oświetlonej od tyłu bladym światłem świtu. Minuty upływały leniwie, a otulającą las nienaturalną ciszę rozdzierał chrzęst kół i nerwowe parskanie koni.

W końcu woźnica napiął lejce, krzyknął do zwierząt, by zatrzymały się i sprawnym ruchem, choć nie tak pełnym wigoru jak dawniej, zeskoczył miękko na ziemię, skropioną błyszczącą rosą. Obszedł wóz dookoła i pomógł wysiąść swojemu towarzyszowi. Był nim dwunastoletni chłopiec o delikatnej budowie, chorobliwie białej skórze i dużych, jakby zdziwionych szarych oczach. Ubrany był w za duży, brązowy płaszcz drapiący całe ciało z kapturem opadającym na twarz i znoszone, proste sandały ze skóry.

Stanęli obok siebie przed budynkiem otoczonym murem, kiedyś zapewne solidnym, ale teraz będącym stertą gruzu porośniętego mchem. Chłopiec spoglądał milcząco na klasztor, rozmyślając nad tym, jakież to pomieszczenia mogły się znajdować w wieżyczkach z małymi, witrażowymi okienkami i w licznych przybudówkach.

Nawet nie zauważył, kiedy podszedł do niego mężczyzna ubrany podobnie do niego, z tą różnicą, że o jego biodro obijał się lekko długi, drewniany różaniec przypięty przy pasie.

Gdzieś w górze zaczął bić niskim tonem dzwon, płosząc ptaki z okolicznych drzew. Woźnica skinął lekko głową do mężczyzny z różańcem, skoczył na wóz równie zwinnie jak przy wysiadaniu i odjechał, zagłębiając się w gęstą, wilgotną mgłę. Chłopiec nawet mu nie pomachał na pożegnanie, prowadzony do wejścia klasztoru, który od tej pory miał nazywać się jego domem.



Imię bladolicego chłopca brzmiało Dominik – „Należący do Boga”. Nazwisko, zresztą zupełnie nieistotne, było nieznane. Od dziecka był przyzwyczajony do biedy i głodu. Czy rodzice chcieli się go pozbyć? Nie, wręcz przeciwnie, mawiano, że chłopiec jest największym darem, jaki mógł się przytrafić tym ludziom, zgarbionym ciężarami pracowitego życia. Modlitwy spędzone na klęczkach w kościele złożyły swój autograf na zdartych do krwi kolanach chłopca. Modlił się o wszystko, dla wszystkich, do wszystek świętych. I każdy rozumiał, czemuż świętego Franciszka chłopiec kochał najbardziej. Każdy o tym wiedział. Każdy rolnik, duchowny, kupiec, lekarz, urzędnik, każda żona w małej wiosce, położonej gdzieś na nie do końca sprecyzowanym południu wiedzieli, że chłopiec widzi. Widzi i słyszy rzeczy, które stopniowo wyjawiał mu Bóg, odsłaniając delikatną kurtynę tajemnicy, utkaną jakby z pajęczej sieci o której wiemy, że cos za nią jest, ale nie wiemy co.

Któż z nas nie chciałby zobaczyć tego, co widziały kwiaty, gdy pochylamy głowę, by poczuć ich delikatny zapach, albo spojrzeć zwierzęciu w oczy i sprawić, że opowie nam niesamowite historie niosące prawdę o świecie i ludziach? Słowem, chłopiec o ciągle błądzących oczach rozmawiał ze światem przyrody. Uznany niemal za świętego, stawiany za wzór cnót, miał zostać mnichem i poświęcić się całkowicie Bogu.



Minął dzień. Mgła nadal unosiła się nisko nad ziemią między drzewami, prawdopodobnie będąc stałym elementem leśnej mozaiki. Mężczyźni odbywający służbę Panu w klasztorze udali się na poranną mszę w kaplicy. Pojawił się tam również tajemniczy, cichy chłopiec, w towarzystwie swojego nowego opiekuna, mnicha, który go powitał po przyjeździe, Klemensa. Usiedli w tylnych rzędach prostych, drewnianych ław. Podczas modlitwy mnich raz po raz zerkał na twarz chłopca wyrażającą wielkie skupienie. Dominik patrzył ciągle przed siebie, wzrok utkwił w masywnym, drewnianym ołtarzu, nie mrugając ani razu. Jego oczy lśniły w blasku świec porozstawianych w pomieszczeniu, zdradzając gorliwość uderzającą siedzącego obok człowieka. Usta, różowe i miękkie, nieco dziewczęce, wymawiały w równym tempie ledwo słyszalne słowa modlitwy. Dopiero gdy brat Klemens usłyszał brzęk dzwonków i wszyscy wstali, zorientował się, że cały czas przypatrywał się w milczeniu swojemu podopiecznemu.



W klasztorze każdemu przydzielano obowiązki. Jeśli chodzi o chłopca, wybór był prosty - miał zajmować się niewielkim ogrodem za jednym ze skrzydeł budynku. Dwóch zakonników wyprowadziło chłopaka wyjściem u podstawy jednej z okrągłych wież do ogrodu, tłumacząc, jakie będą jego zajęcia.

Jeden z nich był przeorem, człowiekiem o ponadprzeciętnym wzroście, siwych włosach i przenikliwych, surowych oczach. Po tym co mówił, od czasu do czasu złowieszczo wskazując na Dominika kościstym palcem było widać, że go będzie trzymać w szczególnych ryzach, co jego zdaniem miało zapobiec arogancji oraz nieposłuszeństwie w najbliższej przyszłości, gdy ten podrośnie.

Drugi zakonnik był ogrodnikiem. Tłumaczył z najmniejszymi szczegółami, jak pielęgnować rośliny, zupełnie jakby zapomniał, że jego rozmówca rozumie rośliny lepiej niż ludzi. Szli kamiennym chodnikiem przedzielającym zadbany trawnik, tylko trochę przyprószonym leśnym listowiem.

Młodzieniec dokładnie oglądał każdy kwiatek, nawet chwast. Nie odzywał się prawie wcale, od czasu do czasu przytakując lub kiwając głową na znak, że rozumie, co się do niego mówi. Wdychając chłodne powietrze, prześlizgiwał wzrok po otaczających go roślinach. Słyszał głosy przeora i klasztornego ogrodnika, jednak nie interesowało go to. Starał się usłyszeć szepty kwiatów, zadziwiły go swoim spokojem. Atmosfera tego miejsca działała na chłopca nieco usypiająco, sam nie wiedział dlaczego. Wydało mu się nagle, że jego dawne życie, te które pozostawił w słonecznej wiosce, było tylko snem, zupełnie jakby sobie je wymyślił. Chociaż kto wie, może to właśnie teraz śni, przyszło mu do głowy. Zorientował się, że utkwił wzrok w szarym niebie. W nieco ospałym ruchu odwrócił się więc do ogrodnika, który kucając pokazywał mu jakieś niebieskie kwiatki i począł słuchać o nich z najwyższą uwagą, nie myśląc już więcej o rodzinnej wsi ani o snach. Był tak skupiony, że nawet wrzask pojedynczego ptaka przelatującego nad klasztorem nie wyrwał go z zasłuchania.



Drewniana podłoga zaskrzypiała pod krokami Klemensa. Zapukał do drzwi. Postał chwilę przed nimi, zapukał jeszcze raz, przypatrując się drewnianej framudze, po czym wszedł do środka. Czyżby Dominik twardo spał, tak jak przypuszczał? Mnich stanął na środku pomieszczenia. W promieniach budzącego się właśnie dnia, które docierały tu przez stare okno zajmujące prawie całą ścianę naprzeciwko wejścia, tańczył kurz. Spojrzał na łóżko. Było puste, a niezbyt grube okrycie i mała poduszka zostały równo ułożone.

Klemens zszedł na dół zdziwiony, że mały chłopiec wstaje bez ociągania o świcie. Udał się do sporej sali położonej tuż obok kuchni. Był to refektarz, miejsce posilania się mnichów. Bracia siedzieli już na swoich miejscach stłoczeni wokół ciężkich stołów. Wszystkie głowy odwróciły się w stronę spóźnionego Klemensa, spieszącego do swojego krzesła. Naprzeciwko niego siedział cichy i blady Dominik. Uśmiechnął się słabo do Klemensa. „Nie czuje się jeszcze pewnie wśród nas” – pomyślał Klemens.

Minęło parę minut. Bracia cicho rozmawiali ze sobą, zerkając co chwila na wejście do sali, jakby się obawiali, że pojawi się w nich sam diabeł. W końcu wrota się otworzyły i stanął w nich przeor. Wszyscy zamilkli, gdy przeor zlustrował ich surowym wzrokiem. Zasiadł samotnie przy stole przeznaczonym specjalnie dla niego, czekając aż posiłek zostanie podany. Gdy dał znak do odmówienia modlitwy przed skosztowaniem strawy, mnisi jednocześnie złożyli dłonie i zaczęli recytować chórem podziękowania za te dary, które stanowiły ich śniadanie. Bracia zwykle dostawali rano tylko kawał chleba, warzywa wyhodowane na tyłach klasztoru i kubek wody. Lepiej prezentowało się jadło przeora. Postawiono przed nim pleciony koszyk z garścią suszonych owoców, półmisek z kawałkami mięsa, chleb posmarowano masłem, a do picia otrzymał wino. Nikt się z tym nie spierał, jako że przeor był najważniejsza osobą w tym przybytku i należał mu się szacunek.



W południe Klemens przysiadł na popękanym, szarym murku będącym fragmentem wyższej, walącej się już ściany okalającej budynek. Patrzył jak Dominik wędruje między drzewami i wyszukuje na nich kawałki kory łatwe do oderwania palcami. Wcześniej wyjaśnił chłopakowi, że tutaj każdy ma zrobiony własnoręcznie różaniec. Dobrym materiałem na niego było drewno, co bardziej ambitni używali krągłych kamyczków. Gdy Dominik nazbierał już dostateczną ilość kory, by można było z niej strugać paciorki, przysiadł się do Klemensa. Siedzieli chwilę w milczeniu, Dominik ze spuszczoną głową obracał swoje zdobycze w dłoniach przyglądając się im. W końcu Klemens przerwał milczenie.

- Wydajesz się zakłopotany przebywając z nami w tym świętym przybytku. Jakiż jest tego powód? To twoja zwykła nieśmiałość, czy też nas się lękasz z jakiegoś powodu? – mówiąc to, uśmiechnął się nieznacznie spoglądając przyjaźnie na chłopca.

- Nie… Nie boję się was. – odparł Dominik tak cicho, że Klemens musiał nadstawić ucho.

- Czymże się martwisz w takim razie, mój mały?

- Nie wiem… Ja już chyba tak mam. – po tych słowach Klemens zaśmiał się ciepło. Cóż za dziwny towarzysz mu się trafił.

- Trzeba pomyśleć, czym ostrugać twoje drewienka i wywiercić w nich dziury. Chodź, zapytamy brata Janusa czy ma jakieś narzędzia. Zajmuje się tu drobnymi naprawami. Czy już miałeś okazję go poznać?

- Czy to ten z oczami wypukłymi jak u przerażonej ryby? – zapytał poważnie chłopak.

- Tak, tak… Dokładnie ten. – Klemens nie mógł powstrzymać się od ciągłego uśmiechania się. Na swój sympatyczny sposób ten chłopiec rozbawiał go.

Odnaleźli brata Janusa. Ten zaprowadził ich do swojego schowka znajdującego się na parterze, niedaleko kuchni, by dostęp do narzędzi był łatwy. Otworzył ścienną szafę i zajrzał do brudnych skrzynek zapełniających półki. Podał Dominikowi trochę już tępe, niewielkie ostrze, dobre do obróbki kory, by zyskała pożądany kształt. Począł szukać czegoś do zrobienia dziurek. Podłoga zaskrzypiała, trójka mnichów odwróciła się i ujrzała przed sobą przeora.

- Cóż niezwykłego jest w tej szafie, że stoi przed nią to zbiegowisko? – zapytał z surową miną.

- Szukamy wiertełka dla Dominika, by mógł sprawić sobie różaniec niezbędny do modlitw, bracie Sewerynie. – odrzekł Janus z trwogą.

- Rozumiem. – Wymawiając to słowo przeor przeciągnął je w zamyśleniu. – Za mną. – Skinął na Dominika i ruszył na górę po sosnowych, pokrytych setkami otworków stworzonymi przez korniki schodach. Dotarli do skrzydła, gdzie znajdowały się prywatne pomieszczenia tego kościstego mężczyzny zarządzającego klasztorem. Przeor kazał mu zaczekać pod drzwiami, samemu wchodząc do ogarniętego mrokiem gabinetu. Gdy wyszedł, kazał wyciągnąć Dominikowi delikatną dłoń, po czym położył na niej błyszczącą, cienką igłę.

- Proszę. Miłej pracy. – Twarz Seweryna Piusa wykrzywił nieznaczny uśmiech, odsłaniając zęby osadzone w zżółkniętych dziąsłach.

Dominik podziękował pełnym wdzięczności głosem i obiecał oddać igłę najszybciej jak to tylko możliwe.

Poszedł odnieść swoje przybory do swej celi. Następnie przez sporą część dnia zajmował się pracą w ogrodzie. Zaczął od usuwania liści przyniesionych przez wiatr na trawnik, rozciągający się pod sam las. Gdy już się z tym uporał przeszedł do miejsca, gdzie rosły kwiaty. Z grządek usunął wszystkie chwasty, które posadził później w zagajniku. Nie chciał, by zwiędły. Ogrodnik, który pracował razem z nim pokiwał tylko głową w zdumieniu, nie komentował jednak zachowania wrażliwego chłopaka. Gdy już we dwójkę uporali się z robotą zostało im trochę czasu. Przysiedli więc na ławce w centrum ogrodu. Dominik spojrzał w stronę okna swojej celi. Znajdowało się w wieży wznoszącej się tuż nad tym miejscem. Mógł z góry spoglądać na ukochane rośliny.

- I jak ci się podoba w tym miejscu? – zagaił ogrodnik.

- Dosadziłbym więcej kwiatów w puste miejsca. Myślę, że kwiatom sprawiłoby radość, gdyby sprowadzić im towarzystwo z daleka, by miały o czym rozmawiać.

- Miałem na myśli klasztor, nie ogród.

- Och… - westchnął Dominik. – Klemens jest dla mnie miły. – odparł krótko, nie do końca udzielając odpowiedzi ogrodnikowi.

- To dobry człowiek. Chyba najbardziej uczciwy z nas wszystkich.

- Jak trafił tutaj? – zapytał chłopiec, szurając sandałem po ziemi.

- Podobnie jak każdy z nas. Po prostu pewnego dnia przyjechał a ci, którzy już tu byli powitali go z otwartymi ramionami.

- Ale jaki był powód? – Dominik spojrzał starszemu mężczyźnie prosto w oczy, rozchylając pytająco usta.

- Nie rozumiem cię chłopcze. Powodem było powołanie.

- Ale… - Dominik zamilkł, uznając że zużyje zbyt dużo energii na wyjaśnienie ogrodnikowi, co ma na myśli. Oparł brodę na dłoniach i spojrzał na duży krzak piwonii rosnący nieopodal. Chętnie by z nim porozmawiał, jednak nie chciał tego robić przy ogrodniku. Wstał więc, by odnieść na miejsce ogrodowe narzędzia i przygotować się do wspólnej modlitwy w kaplicy.



Dopiero późnym wieczorem Dominik znalazł czas na rzeźbienie drewnianych paciorków i żłobienie w nich otworów przy świetle oliwnej lampki. Po wielu godzinach czuł ogromne zmęczenie. Przerywając niechętnie zajęcie postanowił położyć się do łóżka i odpocząć trochę przed zbliżającym się świtem. Ręce go paliły od dzierżenia w zaciśniętej piąstce nożyka i skrobania nim w korze. Najtrudniejsze było wiercenie w niej igłą. Zupełnie się do tego nie nadawała.

Wstał od stołu, czując jak mocno bolą go plecy od ciągłego pochylania się. Otworzył okno, chcąc wpuścić odrobinę świeżego powietrza. Wychylił się przez nie i odetchnął chłodnym, leśnym aromatem nocy. Przywitał gwiazdy i wyglądający jak wypolerowany puklerz księżyc. Już miał się odwrócić od tych widoków, gdy nagle dostrzegł w dole coś dziwnego. Czy mu się tylko zdało, czy w ogrodzie ktoś był? światło Luny odbijało się od jasnej skóry postaci. Dominik nie mógł jednak dostrzec z wieży kto to był. Może to któryś z braci mimo późnej pory wyszedł na dwór i przysiadł sobie w ogrodzie? Dominik nie bardzo wiedział co ma zrobić. Nerwowo rozejrzał się po pokoju. Biec na dół, zobaczyć kto siedzi w ogrodzie, zawołać Klemensa czy po prostu nic nie robić? Może ze zmęczenia zaczął śnić na jawie? Wyjrzał ponownie przez okno. Może mu się przewidziało? Ale nie… W ciemności nadal lśniła jasna postać. Nagle chłopakowi przyszła do głowy straszna myśl: „Duchy!”. Rzucił się z impetem na łóżko, schował pod starym pledem i zaczął odmawiać modlitwę do świętego Franciszka, a następnie cały różaniec, aż zasnął wystraszony.



Klemens przy śniadaniu zauważył zaczerwienione i pokryte pęcherzami dłonie chłopca. Nie chciał przerywać ciszy, jaka panowała podczas posiłku, gestem pokazał więc, o co mu chodzi. Dominik potrząsnął tylko głową i zajął się spokojnie swoją pajdą chleba.

Dominik nie miał okazji porozmawiania tego dnia z Klemensem. Zmarł jeden z sędziwych już braci. Pochowano na przyklasztornym cmentarzu, a do rana następnego dnia miało odbywać się w kaplicy czuwanie za duszę zmarłego.

Dominik, podobnie jak inni, klęczał w półmroku odmawiając którąś z kolei dziesiątkę tego samego pacierza. Nie zdając sobie z tego sprawy, popadł w głęboki trans. Oczy miał otwarte, jednak nic nie widział. Nie słyszał już nawet własnego głosu. Nie wiedział też, że kiwa się cały na wszystkie strony – ciężko mu już było utrzymać wyprostowane plecy w tym stanie. Zupełnie nagle obudził się na zewnątrz. Zobaczył ciemne niebo, a pod sobą poczuł zimną ławkę.

- Pan doceni, że jego dziecię przyszło z nim porozmawiać. To nie jego wina, że nie było w stanie tak długo do niego mówić. – To Klemens. Dominik domyślił się, że musiał zasłabnąć w kaplicy.

- źle się czuję… - powiedział Dominik. Czuł jak wszystko mu wiruje przed oczami, mdliło go od tego.

- Musisz się wyspać, to pomoże. Chodź. – Klemens wyciągnął rękę do chłopaka, chcąc mu pomóc wstać. Dominik usiadł na ławce.

- Wolałbym zostać przez chwilę na zewnątrz.

- Jeśli uważasz, że to dobre, nie mam podstaw by ci tego odmówić. Odpocznij chwilę. Ja zjawię się niedługo, zajrzę do kaplicy i powiem, że nie jest ci nic poważnego. Zaskoczyło nas twoje omdlenie, więc postaram się, by to zdarzenie w żaden sposób nie zakłócało już dzisiejszych modlitw.

- Tak. Poczekam tu na ciebie. – odpowiedział Dominik. Włosy barwy kości słoniowej omiatały mu twarz z każdym podmuchem zimnego wiatru.

Klemens oddalił się. Chłopak położył się znów na ławce. Chciał popatrzeć w gwiazdy, ale młyn w jego głowie nie pozwalał na to. Znowu więc usiadł. Wtem przyszedł mu do głowy pomysł.

„Poszukam tego miejsca, w którym wczoraj widziałem kogoś z okna” – powiedział sam do siebie. Zanim ruszył na tyły budynku przeżegnał się.

„Tylko zajrzę tam, a potem wracam na ławkę, by Klemens nie musiał mnie szukać. Och, szkoda, że nie mam różańca, byłby moim amuletem” – rozmyślał tak Dominik idąc chwiejnie przez ogarnięty ciemnością ogród.

Wyszedł zza jednej z wież i stanął w kwiatowym ogrodzie. Rozejrzał się, nie dostrzegł jednak nic ciekawego. Słyszał natomiast cichą muzykę. Dziesiątki maleńkich dzwoneczków wygrywało leniwą melodię, przerywaną czasem niepasującą, fałszywą nutą. Minął karłowate drzewka, kierując się w miejsce, gdzie dźwięki stawały się wyraźniejsze i stanął naprzeciwko klombu z krzakiem piwonii. Oddech zamarł mu w piersi, a nogi stały się tak ciężkie, że niezdolny był do jakiegokolwiek ruchu. Na klombie bowiem, otulona różowymi pąkami piwonii, spała sobie spokojnie młoda dziewczyna. Po prostu spała, nie zdając sobie sprawy z obecności kogokolwiek. Dominik odwrócił się zakłopotany, nie wiedząc czy wolno mu patrzeć na nagiego ducha, okrytego jedynie kwieciem i kaskadą długich, lśniących jak smoła włosów. Wiedział, że była to driada, duch tego krzewu. Ruszył szybko, prawie biegiem, z powrotem do ławki. Gdy do niej dotarł, stał przy niej Klemens. Wyglądał na zniecierpliwionego.

- Dominiku, gdzież się podziewałeś? Myślałem, że ze zmęczenia postanowiłeś udać się do swojej izby. Byłem już tam nawet, szukając ciebie.

- Wybacz, na chwilkę tylko zajrzałem do ogrodu.

- Dobry Boże, chwilkę?! Szukałem cię od dłuższego czasu, nie zliczę nawet tych wszystkich minut.

- Ja… - Dominik nie dokończył. Naprawdę był niedługo w ogrodzie.

- Chodź. Przeor kazał ci wracać do kaplicy. Powiedział, że jako mnich i oddany sługa Boga masz obowiązek uczestniczenia w modlitwach. Chociaż, jak dla mnie, wyglądasz bardziej niezdrowo niż wcześniej…



Oberwanie chmury, jakie miało miejsce w najbliższych dniach było sporym problemem dla mnichów. Dach począł przeciekać i w strugach zimnej ulewy musiał się zająć jego naprawą Janus. Wszelkie inne prace na dworze zostały wstrzymane przez przeora, prócz jednej. Dominik dostał polecenie, by ochronić kwiaty przed ciężkimi kroplami oraz gradem, który co jakiś czas bił o ziemię. Ogrodnik miał przez ten czas pozostać w budynku. Chłopak ganiał po ogrodzie w ciężkiej od wody szacie, budując wokół większych roślin osłonki z patyków i pokrywając je liśćmi i marnymi garstkami siana. Delikatniejsze kwiatki zasypywał po prostu miękką trawą. Miał nadzieję, że to wystarczy. Nie dostał żadnych przedmiotów, które ułatwiłyby mu pracę. Nie miał czasu nawet o nie zapytać Janusa, poganiany przez przeora, który niemal wyrzucił go na zewnątrz. Tłumaczył, że trzeba jak najszybciej zadbać o ogród. Dominik nie sprzeciwiał się, lecz teraz marzył o suchym ubraniu i czymś ciepłym do zjedzenia. ściekająca po jego twarzy woda zalewała mu oczy, a popielate włosy przylepiły się do czoła. Na samym końcu zajął się piwonią. Zmartwił się, widząc różowe płatki walające się po ziemi, zmaltretowane przez grad. Począł ją osłaniać jak najprędzej, chwilami dotykając jej pąków. Była taka cicha, a miał nadzieję, że powie mu cos o sobie. Popadł z zadumę nad tym faktem. Do tej pory flora i fauna nie miały przed nim tajemnic, były tworami bardzo rozmownymi. A jednak, klasztorny ogród trwał w grobowej ciszy dla wrażliwego ucha Dominika.



Różaniec Dominika był już dawno skończony. Używał go modląc się, klęcząc przed swoim prostym łóżkiem wpatrując się w drewniany krzyż powieszony nad ścianie. Gdy skończył, wpełzł pod pled i skulił się w kłębek. Było mu zimno. Przez chłód panujący w izbie nie mógł zasnąć. Próbując usnąć, odmawiał różne znane mu modlitwy. W końcu zrezygnowany wstał z łóżka, na barki narzucił koc i podszedł do okna. Nie mylił się, dziewczyna nadal tam była. Zapragnął iść do niej. Poczuł dziwną lekkość, wydawało się, że nogi nie dotykają podłogi, a całe ciało rozciąga się w górę. Nie pamiętał, w jaki sposób wyszedł na zewnątrz. Przycupnięty obok klombu przypatrywał się śpiącej driadzie. Z daleka jej skóra srebrzyła się księżycowym świetle, z bliska była brązowa, o wiele, wiele ciemniejsza od mlecznobiałej karnacji Dominika. Długie czarne rzęsy okalały wiecznie zamknięte oczy. Chłopak nie mógł oderwać wzroku od jej ust, dwóch szkarłatnych płatków, lekko otwartych, spomiędzy których wystawały białe zęby. Wyciągnął rękę, by dotknąć falujących włosów, wyglądających jak jedwabny szal otulający piersi dziewczyny. Cofnął ją jednak zawstydzony. Nim się obejrzał, zaczęło świtać. Poderwał się na równe nogi, poczuł łomot w klatce piersiowej. Wpadł do klasztoru z piętami obolałymi od biegu przez ogród. Mnisi poczęli schodzić się na śniadanie. Dominik ukrył się za zakrętem korytarza, by nikt nie domyślił się gdzie był, a potem z udawanym ziewnięciem wszedł jako ostatni do sali.



Zdenerwowany nowymi przeżyciami, przez przypadek strącił na posadzkę kubek z wodą. Woda rozpłynęła się na wszystkie strony, a kubek narobił hałasu swoim metalicznym brzękiem. Niewiarygodne, ale zrobiło się jeszcze ciszej. Przeor otarł powolnie usta, wpatrzony cały czas w chłopca, odłożył pieczywo, które miał właśnie w ręku i niespiesznym ruchem wstał od stołu. Stanął przed Dominikiem z delikatnym uśmiechem na ustach. Poczekał aż ten podniesie kubek i wyprostuje się.

- Ja… Ja przepraszam, to przypadek. – powiedział Dominik. Jego głos odbijał się echem po sali. Czuł na sobie wzrok reszty mnichów. Przeor nie odpowiedział. Wyrwał chłopakowi kubek z rąk i rzucił nim na drugi koniec pomieszczenia. Nadal nic nie mówiąc chwycił chłopca z całej siły za ramię i pociągnął go do swoich prywatnych gabinetów. Tam rozkazał mu rozerwać swoją szatę. Uzyskany skrawek stał się szmatą, którą do końca dnia Dominik musiał wyczyścić każdy przedmiot w tej części klasztoru.



Wreszcie udało mu się pobyć trochę z Klemensem. Usiedli na tym samym kruszącym się murku co poprzednio, mając na wprost siebie trawnik, a dalej klasztor. Za nimi szeleściły drzewa gęstego lasu.

- Co ciekawego mi opowiesz, synu? – zagaił Klemens z właściwym sobie przyjacielskim uśmiechem.

- Na początku to miejsce wydało mi się takie spokojne… - zaczął mówić Dominik

- Takie jak ty, mój mały – Starszy mnich zmierzwił czuprynę malca.

- …a jednak, w tym miejscu tyle się dzieje! – niemal krzyknął Dominik szeroko otwierając oczy. Klemens zdumiał się tym ożywieniem chłopca.

- Ależ tu niewiele się dzieje, Dominiku! Nasze codzienne modły działają, ale nie widzę w nich nic nadzwyczajnego. O czym więc mówisz? Może sprzątanie sporej części klasztoru jest dla ciebie aż taką atrakcją? Chociaż rad jestem, że tylko taką karę zdołał dla ciebie wymyślić przeor.

- Och… Jakiś już czas temu rozmawiałem z ogrodnikiem, zupełnie zapomniałem ciebie o coś zapytać. – Dominik zmienił szybko temat. – Zastanawiałem się jak tu trafiłeś. Proszę, opowiedz mi o tym.

- Ho ho! Nasz mały mnich jest dziś rozmowny! Dobrze, opowiem ci. Nie lubię tego robić, dlatego słuchaj uważnie.

Wiele lat temu, zanim jeszcze się pojawiłeś na świecie, mały Franciszku, miałem przyjaciela. Byliśmy młodzi i przyjechaliśmy do dużego portowego miasta. Ja pragnąłem poszukać dobrej pracy, chodziłem więc po różnych cechach, pytając się o zajęcie. Nikt mnie nie przyjął, w każdym miejscu był komplet ludzi. żaliłem się mojemu towarzyszowi, chciałem wracać do domu. Nie widziałem w tym miejscu perspektyw. On namawiał mnie na pozostanie tutaj.

Kreślił przede mną opowieści o własnych przygodach w karczmach i innych, choć równie cuchnących miejscach. Z zapałem opisywał mi panny, które jak podejrzewam nie grzeszyły urodą, a pod wpływem alkoholowego upojenia w jego oczach stawały się prawdziwymi księżniczkami o urodzie łabędzi. Biegał i machał rękoma, niemal wywrzaskując historie o tym, jak ratował te bezbronne damy z rąk opryszków. Na końcu zawsze miał być wychwalany od bohaterów i odważnych mężów, a w jego włosy były wplatane kwiaty.

Te opowiastki były zmyślone, wybaczałem mu je przeto, bowiem bawiłem się równie dobrze słuchając ich jak on wymyślając je na poczekaniu. Zdradzały jego naturę żądną przygód.

Któregoś wieczora wracaliśmy z karczmy. Udało mu się mnie namówić na odwiedzenie jednego z tych przybytków, obiecałem sobie jednak, że już nigdy do niego nie wejdę.

Nocą miasta są niebezpieczne, w jego zaułkach kryją się opryszkowie, którzy tylko czekają na okazję, by sięgnąć po twoją sakwę. Jeden z takich brudnych bandziorów stanął przed nami ze swoją świtą. Ja chciałem im oddać wszystko, co ze sobą mieliśmy, łudząc się, że dadzą nam spokój. Zacząłem mówić, zanim mój towarzysz rzuci się do walki. Gdy usłyszał moją propozycję skierowaną do złodziei, począł się ze mną wykłócać. Chciał, bym umilkł. Widać było, że miał inny plan, chciał bronić nas i tego, co mieliśmy. łotr zaśmiał się, pamiętam jego wykrzywione usta. Tkwiły w nim czarne resztki zębów, a brodę porastała nierówna szczecina. On nie miał zamiaru zastanawiać się co robić, rzucił się na nas ze sztyletem w ręku, a za nim reszta bandy.

Nie wiem jak to się stało, wszyscy po chwili leżeli na ziemi lub uciekali. Mój przyjaciel stał nad przywódcą całkiem blady, wpatrując się w jego nieruchome ciało, w którym tkwiło ostrze. Pokonał ich sam jeden, a tego nieszczęsnego mężczyznę dźgnął w samo serce.

A jednak, ten krzepki i zwinny mężczyzna stał teraz nie wierząc w to, co zrobił. Spojrzał zlękniony na mnie, po czym zarządził, byśmy jak najszybciej się stąd oddalili.

Później długo rozmawialiśmy. Miał wyrzuty sumienia. Nie chciał nikogo zabijać, ale nie miał wyboru. Działał w naszej obronie. Poradziłem mu wizytę w kościele. Byłem pewien, że ten człowiek uzyska rozgrzeszenie od Boga. Tak bardzo się bał.

Pamiętaj, że byliśmy młodzi, Dominiku. Uczono nas przykazań. Może nie byliśmy święci, ale przestrzegaliśmy ich. Niedowierzaliśmy, że złamaliśmy jedno z najważniejszych, ale byliśmy przekonani, że był to wypadek i odpowiedni żal zmaże z nas winę.

Mój przyjaciel przystąpił do spowiedzi. Poszedłem wraz z nim do kościoła. Gdy skończył, podszedł do mnie i lodowatym tonem oznajmił, że wychodzimy. Ksiądz, który go spowiadał złożył mu propozycję – za odpowiednią sumę pieniędzy postara się, by Bóg mu wybaczył.

Tego dnia przyjaciel uznał, że Kościół to młyn, w którym miele się tylko złoto. Stał się ateistą. Dla mnie było to niepojęte. Nie chciałem mieć nic wspólnego z poganinem. Powiedziałem mu wtedy, że albo się nawróci, albo ja wracam do rodzinnych stron sam. Oznajmił wtedy, że nie zmieni zdania i zaciągnął się do wojska. Wierzył, że spotka go wiele przygód, o których marzył.

Ja wiele lat po tych wydarzeniach dowiedziałem się, że jest klasztor, który nie ma nic wspólnego z bogaceniem się. Modlę się tu każdego dnia o wszystkie dusze, które zbłądziły. To już wszystko mój chłopcze. Wiem, że działam tu w słusznej sprawie.

- A jak miał na imię twój przyjaciel?

- Mamertyn.

- To imię pasowało do niego.

- To prawda. Wola walki zawsze nim tkwiła. Spójrz, jakie ciemne chmury na niebie. Zaraz zacznie padać. Chodźmy już do klasztoru. Nie będzie dobrze, jeśli się przeziębisz podczas ulewy.

- Mhm. – mruknął Dominik.

- Ta opowieść przypomniała mi o pewnej sprawie. Wkrótce odbędzie się u nas spowiedź. Raz na pół roku odprawia ją przeor.

- Nie wiedziałem.

- Tak myślałem właśnie. Dlatego cię uprzedzam. – Nie odwracając się nawet do chłopca uśmiechnął się.

- To miejsce ma takie dziwne zwyczaje. Przeor jest uprawniony do udzielania spowiedzi? No bo… Czy to nie niesprawiedliwe? Wie wszystko o innych.

Klemens się zamyślił. Nie odpowiedział na pytanie chłopca, zadał za to inne, z szelmowskim uśmieszkiem:

- A czy masz cos do ukrycia?

Dominik milczał.



Dominik wymknął się w ciągu tych dni jeszcze dwa razy wymknął się nocą do ogrodu. Z początku tylko obserwował dziewczynę, a po pewnym czasie zaczął jej opowiadać o gwiazdach, które lśniły pulsującym światłem na sklepieniu nieba i o tym, jak wygląda słońce, którego nie widziała. Nigdy nie odważył się jej dotknąć, mimo że pragnął tego z całego serca. Gładka skóra, na której nie widniał ani jeden zbędny włosek kusiła go, ale był zbyt zakłopotany by wyciągnąć w jej kierunku rękę. O świcie wstawał z ziemi, na której siedział i gnał powrotem do klasztoru, by nikt nie przyłapał go na nocnych wędrówkach.

W dzień zajął się utykaniem mchu wokół piwonii. Chciał stworzyć dziewczynie miękkie posłanie, dotychczas leżała na gołej ziemi klombu.

Stał się nieco rozmowniejszy, a Klemens nie mógł ukryć zdumienia, gdy chłopak posłał mu po raz pierwszy szeroki uśmiech.

W dniu spowiedzi jego dobry humor nagle przepadł. Wszyscy bracia zebrali się w kaplicy oczekując na przybycie przeora. Dominik siedział sztywno w ławce, nie mogąc ukryć drżenia. Pot perlił mu się na czubku nosa. Klemens, który był cały czas z nim był, zafrasowany przyłożył dłoń do czoła młodzieńca. Było bardzo zimne.

- Jesteś chory, czemuż nie powiedziałeś, że się źle czujesz?

- Nic by to nie dało, przeor i tak kazałby mi pracować i przyjść na spowiedź.

- Być może ja mógłbym ci jakoś pomóc. – szepnął Klemens. Nie powinni rozmawiać w kaplicy.

- To niepotrzebne. Wszystko w porządku. – powiedział Dominik dzwoniąc zębami. Nie był chory, w rzeczywistości był po prostu bardzo zdenerwowany.

- Nie wygląda na to, że wszystko jest w porządku.

- Klemensie, boje się, co powie przeor. Zaczął napawać mnie lękiem.

- Czemu miałbyś się bać? Przyznam to, o czym nie wolno nam dyskutować. On ma bardzo surowe usposobienie, nie myślę jednak, byś miał mu dać powód do gniewu.

Dominik nie wiedział skąd odnalazł siłę, by wstać z ławki i pójść do konfesjonału. Przez całą spowiedź bał się spojrzeć między szczelinami drewnianej kratki, by ujrzeć osobę siedzącą po drugiej stronie. Gdy skończył mówić, nastąpiła bardzo długa chwila ciszy. Przeor w końcu polecił mu natychmiastowe odmówienie różańca w swojej celi. Dominik się ociągał, ale gdy usłyszał syk, powtórnie nakazujący udanie się do wieży, ruszył tak szybkim krokiem, aż sandał zsunął mu się z nogi. Zamiast go założyć na nogę, chłopak podniósł go z posadzki i popędził do celi.



Podczas odmawiania różańca pomyślał, że może pomylił się co do przeora. Spodziewał się najsurowszej kary, może nawet wyrzucenia go z klasztoru. Strach uświadomił mu, że nie powinien więcej odwiedzać pięknej dziewczyny. Wzbudzała w nim uczucia, które nie pasowały do młodego chłopca, a już na pewno nie do mnicha.. A jednak, nie potrafił sobie odmówić schodzenia do niej co noc. Myślał o niej jak o księżniczce z dalekiego kraju. Przestał odmawiać modlitwę, bo po raz pierwszy w jego życiu uderzyła go pewna myśl. Może wcale nie musiał być mnichem?

Nie zdążył rozwinąć tej kwestii, gdyż usłyszał na schodach pośpieszne kroki. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, po drugiej stronie ktoś przekręcił klucz w zamku. Dominik został zamknięty w celi. Na zewnątrz klasztoru rozpętała się wrzawa. Na dole stał przeor w towarzystwie kilku braci. Wydawał im wściekle polecenia. Dominik zamarł w bezruchu. Przeor kazał ściąć krzak piwonii. Nie myśląc co robi, otworzył okno i błagalnym tonem zawołał:

- Proszę, nie zabijajcie jej!

- Widzicie? Nie chcieliście wierzyć, ja natomiast powiadam wam, bracia, ten chłopak jest szalony! Albo nawet gorzej, złe duchy go opętały!

Zdenerwowani mnisi ścięli krzak. Różowe płatki zaścieliły ziemię.

Dominik nie wiedział co począć. Usiadł na łóżku i zapłakał.



Przeor wbiegł na szczyt wieży. Trzymał wielki krzyż do odprawienia egzorcyzmu. Trzech mnichów starało się go uspokoić, ale ten odpychał ich i krzyczał, by zeszli mu z drogi.

Reszta mnichów była na dole, z poruszeniem mówili o tym co się dzieje. Był tam też Klemens. Martwił się o chłopca. W zadumie wyszedł na dwór. Miał nadzieję, że przeor mimo swej wściekłości nie zrobi krzywdy Dominikowi. Nagle krzyknął przerażony.



Seweryn Pius rozejrzał się po pomieszczeniu. Ani śladu chłopaka. Wyjrzał przez otwarte okno. Z jego gardła wydostał się zwierzęcy ryk, gdy ujrzał, co stało się z Dominikiem - skoczył trzydzieści metrów w dół z okna. Upadł twarzą do ziemi, z ramionami rozpostartymi jak skrzydła ptaka w locie. Przeor odwrócił się do stojących za nim mnichów. Ujrzeli dzikie szaleństwo w jego oczach. Gdy zmierzał do kaplicy, kilku mężczyzn starało się go uspokoić i przytrzymać w jednym miejscu. Mimo swej kościstej budowy ciała okazał się zbyt silny.

- Ziemia tego świętego przybytku została splamiona krwią grzesznika!!! Musimy ją zmyć, inaczej złe moce pochłoną klasztor!!! – wrzeszczał biorąc naczynie z wodą święconą z kaplicy.

- Bracie, jesteś pewien, że chłopiec był szalony? Mówili o nim przecież, że on widział…

- To właśnie dowód na jego chorobę! Odsunąć się, natychmiast!

Mnisi nie posłuchali go, przytrzymywali go za ramiona. Wyrwał się im, potrącając gromnicę. Upadła na sukno okrywające drewniany ołtarz. Po chwili płomienie ogarnęły całą ścianę. Po kwadransie płomienie rozpełzły się po całym klasztorze, wgryzały się w drewniane elementy konstrukcji i meble, pochłaniając miejsce, w którym mnisi żyli tyle lat w zamknięciu. Uratowali się wszyscy, wszyscy wyjątkiem Seweryna Piusa. Iskry z trzaskiem wzlatywały w niebo i wkrótce zaczął płonąć las.

Klemens z zadartą szatą biegł piaszczystą drogą, tą samą którą niedawno przybył Dominik. Raz po raz odwracał głowę, spoglądając na to piekło, które pozostawiał za sobą. Gdy w końcu stanął na skraju ciemnego lasu, ujrzał przed sobą pola żyta. Rozciągały się daleko, sięgając horyzontu, a ostre słońce tworzyło wokół kłosów złotą poświatę. Klemens mrużąc oczy usiadł na ziemi. Starał się złapać oddech po szaleńczym biegu. Rozmyślał o biednym, małym Dominiku. Doprawdy, nie powinien był skakać z wieży.

Upłynęła jakaś godzina, a gdy podniósł się, wiedział już co ze sobą pocznie. Nie miał domu, ani pieniędzy, nawet towarzysza, ale oddalił się spokojnym krokiem ku słońcu. Zrozumiał, że zmarnował zbyt wiele czasu w klasztorze, a w jego sercu zrodził się zamiar odnalezienia przyjaciela z dawnych lat.



-------------------------------------------------------------------------

Nie chciałam na to zwracać uwagi na początku, ale widzę doskonale powtórzenia (przeor, Dominik, chłopiec, Klemens, mnich itd.). Ciężko jednak by było bez określenia, kto robi daną czynność czy w tym momencie mówi :?
Wolę zginąć jak lew, niż żyć jak pies. Podniosłam się, przeskoczyłam ten mur - DOSYć?



"Ja Twórca, ja Amen. Ja Wybuchem, ja Panem." (Lux Occulta - "Tworzenie")

2
Powiem tak. Z początku dosyć mnie historia zainteresowała, jednak efekt popsuło zakończenie. Wydaje się jakbyś chciała jak najszybciej zakończyć opowiadanie. Akcja z początku ma dosyć przyjemne tempo, lecz pod koniec zmienia się ono w rwący potok kończący się wodospadem, za którym nic nie ma. Spodziewałem się czegoś więcej.

Pora na to co mnie uderzyło w sposób negatywny.
To był jeden z tych mglistych i deszczowych poranków,
Pierwsze zdanie, a już powoduje zniechęcenie. Nie dość, że zaczęte bez pomysłu, sztampowym wstępem, to jeszcze strasznie długie. Dalej w tekście widać poprawę i nie ma już tak przekombinowanych ciągów wyrazów.
zęby osadzone w zżółkniętych dziąsłach.
To dziąsła też żółkną? Myślałem, że tylko zęby nabierają tego kolorytu.
Szukamy wiertełka
Jeżeli nie mieli zamiaru użyć wiertarki to szukali wiertła spiralnego do drewna czyli świderka.

Poza tym bardzo dużo przecinków brak w miejscach gdzie powinny się znaleźć.

Wydaje mi się, że czytałem gdzieś podobny motyw z klasztorem i "magicznym" krzewem.

Ogólnie nie jest złe, tylko strasznie szybko ucięte. Przez ten zabieg wydaje się bez wyrazu. Kolejne opowiadanie, które po przeczytaniu odkładamy na półkę i zapominamy o nim.

Styl jednak poprawny i czytało się raczej dobrze.



Pomysł:3+

Styl:4-

Schematyczność:3-

Błędy:3+

Ocena ogólna:3+




Mogło być lepiej, a wyszło przeciętnie. Możesz jednak coś z tego wyciągnąć, wystarczy trochę rozwinąć i poprawić niedociągnięcia.



Pozdro.



Edit by ME - Dodałem plusa do oceny ogólnej. Wiem, że to nic, ale jego brak nie dawał mi spokoju.
Ostatnio zmieniony ndz 26 sie 2007, 18:45 przez Weber, łącznie zmieniany 3 razy.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

3
Heh, może kiedyś poprawię ten tekst sama dla siebie. Wyciachać część i w zamian rozwinąć inne fragmenty.


Wydaje mi się, że czytałem gdzieś podobny motyw z klasztorem i "magicznym" krzewem.
Ciekawe.
Wolę zginąć jak lew, niż żyć jak pies. Podniosłam się, przeskoczyłam ten mur - DOSYć?



"Ja Twórca, ja Amen. Ja Wybuchem, ja Panem." (Lux Occulta - "Tworzenie")
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron