Bez tytułu

1
To była wzorowa akcja. Przynajmniej do momentu, w którym trumna oberwała pociskiem kumulacyjnym. Pech chciał, że dwie sekundy wcześniej pilot odpalił procedurę startową. Zainicjowanego przeskoku nie da się cofnąć, więc weszliśmy w korytarz z dziurą w burcie i mocno uszkodzonym lewym stabilizatorem.
Rzucało nami jak cholera. Zaciskałem zęby na ustniku i patrzyłem na doktorka, którego przed chwilą wyciągnęliśmy z siódmego areala. Facet wypiął się z fotela i siedział w rogu kapsuły w kałuży własnych rzygów. Prawie zrobiło mi się go żal. Prawie…
Średnio raz na miesiąc udaje się rozkodować dostęp do nowego areala. Od razu pakuje się tam gromada profesorków, która ma za zadanie zbadać świat i sprawdzić, ile da się z niego wycisnąć. Ale jak coś idzie nie tak, wysyłają nas i wtedy liczą się tylko ich cenne dupska, które trzeba za wszelką cenę uratować. Rząd nie może sobie pozwolić na stratę milionów Euro zainwestowanych w każdego ze swoich wspomaganych przez inżynierię genetyczną mądrali.
Głośnik zatrzeszczał i usłyszeliśmy głos pilota:
– Tracimy spójność. Trzymajcie się chłopaki. Może być ostro.
Rozglądnąłem się po wnętrzu kapsuły. Tak. Trumna, to dobre porównanie. W szerokim na trzy i długim na sześć metrów pomieszczeniu siedziało nas jedenastu, nie licząc chlipiącego w kącie doktorka. Z pękniętej pod sufitem rury wydobywały się kłęby pary, światło wściekle wirującego sygnalizatora ostrzegawczego raz za razem odbijało się w czarnych hełmach moich kolegów. Nikt nie lamentował, nie rzucał się, nie wyklinał, choć wiedzieliśmy, że z takimi uszkodzeniami prawdopodobnie rozniesie nas po okolicznych arealach. Po kawałku do każdego…
– Nawrocki! – usłyszałem w głośniku hełmu głos sierżanta Szuby. Spojrzałem na niego. Był to wielki jak góra chłop, o barach szerokich niczym bokser wagi ciężkiej i dłoniach wielkości bochenków chleba. Ksywa „Młot” wypisana białymi literami na przedzie hełmu pasowała do mojego przełożonego jak ulał. Siedział jakieś dwa metry ode mnie, ale i tak widziałem, że ma spoconą twarz, choć temperatura w transporterze ledwo przekraczała dziesięć stopni. Kiwnął głowę w kierunku jajogłowego. – Zabierz go do fotela. Zaraz rozwali sobie o coś łeb. Daj mu apoxan na uspokojenie. Powyżej dupy mam tych jęków i kwików.
Wyplułem ustnik i powiedziałem:
– Tak jest, szefie.
– I otrzyj mu łezki, Dzieciak – rzucił siedzący obok mnie Cyfer i wyszczerzył zęby w wilczym uśmiechu. – Bo się poskarży i wszystkim polecą po premii. O ile w ogóle przeżyjemy to gówno.
Machnąłem lekceważąco ręką w odpowiedzi i odpiąłem pasy fotela. Sięgnąłem do plecaka pod siedziskiem i namacałem aplikator. Zacisnąłem palce na zimnym metalu i tak uzbrojony ruszyłem zrobić porządek z naszą „przesyłką”. Do przejścia miałem tylko kilka kroków i wydawało mi się, że cała zabawa zajmie krótką chwilę, ale gdy tylko postawiłem stopę na pulsującej zielenią posadzce, silny wstrząs rzucił mną o ścianę. Poczułem ostry ból w prawym biodrze, ale zdążyłem chwycić się poręczy i ustałem. Zobaczyłem natomiast jak profesorek wywija w powietrzu kozła i ląduje na ziemi z szeroko rozwartymi ramionami. Podszedłem do niego, przezwyciężając rozlewające się już na udo, pulsujące rwanie i chwyciłem pod pachy.
– Wstawaj, kolego. Musisz się przypiąć, nie możesz tak latać po całej kapsule, bo sobie uszkodzisz tą cenną makówkę.
– Z.. zginiemy tu. Wszyscy zginiemy. Albo utkniemy na zawsze w korytarzu. Słyszałem opowieści, słyszałem…
– Wszyscy słyszeliśmy. Ale jeśli pchasz się w szambo musisz, liczyć się z tym, że możesz się ufajdać. Siadaj tu i nie podnoś tyłka, dopóki ci nie pozwolę. Zrozumiałeś?
– T-tak. Zrozumiałem – odpowiedział i usiadł posłusznie w fotelu.
– Dobry chłopak. A tu masz coś, co pomoże ci opanować nerwy. – Pokazałem mu metalowy szpikulec zakończony dosyć sporą igłą. – Mam ci zaaplikować, czy dasz sobie radę?
– Nie, ja sam.
– Tylko nie przesadź z dawką, bo uśniesz i już się nie obudzisz. Dziesięć jednostek na jeden raz.
Wyciągnął ręką. Nie zdążył jednak chwycić aplikatora, bo kolejne potężne szarpnięcie przewróciło mnie na plecy. Huknąłem hełmem o posadzkę i zacisnąłem powieki, pod którymi natychmiast wykwitły pęki iskier. W ustach poczułem żelazisty smak krwi i zorientowałem się, że przygryzłem sobie język.
– Szlag! – zakląłem, gramoląc się z ziemi. – Dosyć mam tego wesołego miasteczka.
Gdy byłem jeszcze na klęczkach, trumnę wypełnił metaliczny zgrzyt i zobaczyłem jak mniej więcej w połowie kapsuły, między Bjorrnem, a Frankowskim pojawia się esowate pęknięcie, niczym błyskawica przecinająca noce niebo.
– Lyon, do cholery – darł się Szuba – melduj, co się dzieje?!
– Chyba nie wrócimy dziś do bazy, sierżancie – wyjaśnił pilot. – Kapsuła się rozlatuje. Musiałem wejść do pierwszego areala, który się nawinął, ale rzuca nas po losowych współrzędnych. Nie jestem w stanie przewidzieć, gdzie się zatrzymamy.
– No to, kurwa, pięknie – podsumował Cyfer – A miałem umówioną rozbieraną randkę.
– Przygotować się, chłopaki – zarządził sierżant. – Podpiąć tlen, zamknąć przyłbice. Może nas wywalić na orbitę, albo do wnętrza jakieś pieprzonej góry, bądźcie gotowi na wszystko. Nawrocki! Masz zamiar zrobić komuś loda? Wracaj na miejsce.
– A który to areal, tak w ogóle? – zapytał Welke.
Ale odpowiedź nie padła. Lyon zaczął coś krzyczeć jednak jego wrzaski utonęły w szumie elektronicznych zakłóceń. Sekundę później z rysy na ścianie trysnęły strugi wody. W uszach, aż zahuczało mi od gwałtownej zmiany ciśnienia.
– …alewa nas... morze równik… – z głośnika wydobywały się urwane zdania – trzydzieści metrów pod powierzch… ewakua…
Wszyscy jak na komendę zerwali się z foteli. Wstałem z klęczek nadal oszołomiony upadkiem. Ktoś rzucił mi plecak, ktoś inny podał gloka. Młot przebiegł obok mnie, wcisnął przerażonemu doktorkowi na głowę maskę tlenową, a potem krzyknął:
– Welke! Pakuj do plecaka tratwę.
Uświadomiłem sobie wtedy, że nie mam butli. Ale było już za późno. Pękniecie rozrosło się gwałtownie z okropnym dźwiękiem rozdzieranego metalu i kapsuła rozpadła się, zalewając nas kaskadą płynnego turkusu.
Sam nie wiem, kiedy znalazłem się poza wrakiem. Przez dłuższą chwilę wirowałem bezwładnie jakbym wpadł do ogromnej pralki. Silne prądy ciskały mną we wszystkie strony i nie byłem w stanie stwierdzić gdzie jest góra, a gdzie dół. Gdy otwierałem oczy, widziałem tylko granatowo-szare skłębione masy wody, wypełnione tysiącami tańczących pęcherzyków powietrza. Mój skafander miał awaryjny zapas tlenu ledwie na dziesięć minut, więc musiałem szybko przerwać tę szaleńczą jazdę.
W końcu udało mi się zatrzymać. Nie był to jednak koniec kłopotów, gdyż nadal znajdowałem się w głębinie. Jakieś dwadzieścia metrów nad moją głową falowała targana wiatrem powierzchnia, która wyznaczała dla mnie cienką granicę miedzy życiem, a śmiercią. Na morzu chyba szalał potężny sztorm, bo raz za razem dostrzegałem przytłumione rozbłyski, jakby ktoś bawił się ogromnym stroboskopem.
Głośnik w hełmie zaryczał głosem Młota:
– Meldować się, chłopaki! Wszyscy cali?
W mroku przede mną zapalały się wątłe, punktowe światła. Zacząłem liczyć: jeden, trzy, pięć… osiem. Ośmiu komandosów wydostało się z trumny. To znaczy, że ktoś został we wraku...
Włączyłem reflektor naramienny i zacząłem płynąć w kierunku Szuby, który nadawał sygnał „Do mnie”.
– Musimy się pośpieszyć, sierżancie – zakomunikowałem. – Kończy mi się tlen. Nie zdążyłem założyć butli.
– Mam ten sam problem – dołączył Welke.
– I ja – dodał ktoś jeszcze.
– Spokojnie Panowie. Najpierw musimy się zgrupować. Coś czai się przy powierzchni i wokół nas. Nadal nie wiemy, który to areal, więc bądźcie ostrożni.
– Rekiny? – zapytał Cyfer. – Nienawidzę tego ścierwa.
Rozglądnąłem się nerwowo, ale nic nie dostrzegłem.
Gdy dotarłem do moich kompanów, okazało się, że brakuje Orna i Żywieckiego. Lyon również nie dawał znaków życia, więc prawdopodobnie poszedł na dno razem transporterem. Nikt też nie wiedział, co stało się z doktorkiem. W tej sytuacji nie było jednak czasu na poszukiwania. Teraz i ja w świetle błyskawic zacząłem dostrzegać dziwne kształty przemykające ponad nami, bądź pojawiające się to tu, to tam na granicy wyznaczanej przez zasięg reflektorów. Były to z pewnością jakieś morskie zwierzęta. Miały wydłużone, wąskie niczym torpedy ciała, zaopatrzone w parę szerokich, falujących płetw. Odwłoki kończyły się kilkunastoma mackami, które wiły się nieustannie jak stado ankond. Stwory przypominały trochę kałamarnice występujące w naszym arealu, ale były o wiele większe. Widziałem okaz, przepływający tuż obok nas, który mógł mieć z osiem metrów długości. Poruszał się zaskakująco szybko, jak na swoje rozmiary.
– Co to jest, do cholery?! – odezwał się Bjorn.
– Nie wiem, ale to chyba całe stado – zaniepokoił się Szuba. – I coś za bardzo się nami interesują. Odbezpieczyć broń, szyk klina. Spadamy stąd.
Ustawiliśmy się do siebie plecami i zaczęliśmy powoli płynąć ku górze. Cofnąłem się nieco do wnętrza grupy, bo mój glok przepadł gdzieś zaraz po tym, jak wyssało mnie z wraku. W prawej ręce nadal ściskałem aplikator z apoxanem, którego nie zdążył wziąć ode mnie doktorek. Kiepska broń, pomyślałem i spojrzałem na nadgarstek. Wskaźnik poziomu tlenu pokazywał cztery minuty. Mnóstwo czasu. Kombinezony chroniły nas przed skutkami dekompresji, więc wynurzaliśmy się naprawdę szybko. Odetchnąłem z ulgą. Już za moment zaczerpnę świeżego, prawdziwego powietrza. Welke wyciągnie z plecaka magiczne pudełko, które zacznie się z trzaskiem rozkładać, przybierając formę sporej platformy ratunkowej. Zapakujemy się na nią, a potem… Młot na pewno będzie wiedział, co dalej.
Atak nastąpił, gdy wydawało nam się, że upragniona powierzchnia jest na wyciągnięcie ręki.
Podczas dziesięciu lat służby w interarealowych jednostkach specjalnych, powołanych do życia przez Kongres Wielkiej Europy, widziałem niejedno. Wiele razy od śmierci dzieliła mnie granica cieńsza niż włos. Do tej pory po akcji zasypiałem jak dziecko, lecz wiem, że wspomnienie tych kilku minut po katastrofie kapsuły będzie już zawsze wracać do mnie w sennych koszmarach. Straciłem wtedy niemal wszystkich kolegów z oddziału.
Pierwszy zginął Frankowski. Ogromy stwór wyłonił się nagle z mroku, przypominając żywy pocisk głębinowy napędzany furią. W jednej chwili obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, chwycił mężczyznę grubymi jak konary drzewa mackami i dosłownie wydarł go z szyku. W słuchawkach hełmów jeszcze przez kilka sekund słyszeliśmy krzyki kolegi.
– Strzelać! Strzelać bez rozkazu!! – wrzasnął Mlot, wyrywając nas z osłupienia.
Chwilę później rozpętało się piekło. Kto miał karabin, siał na oślep w wirujące, ciemnozielone odmęty. Pociski śmigały we wszystkie strony, zostawiając za sobą jasne smugi. Czasem któryś trafiał, a wtedy w jasnym blasku wybuchu widzieliśmy, że dokoła kłębią się dziesiątki tych stworów. Całe ławice zachowujące się jak jeden organizm, składający się ze szpiczastych odwłoków i skłębionych macek. Zrozumiałem wtedy, że nikt z nas nie dotrze do powierzchni.
Ostatnio zmieniony wt 25 lut 2014, 23:00 przez Daywayfarer, łącznie zmieniany 2 razy.

Re: Bez tytułu

2
Daywayfarer pisze: Od razu pakuje się tam gromada profesorków, która ma za zadanie zbadać świat i sprawdzić, ile da się z niego wycisnąć.
pogrubienie zbędne
– Zabierz go do fotela. Zaraz rozwali sobie o coś łeb.
zdania lepiej brzmiałyby połaczone, no i pogrubienie zbędne.
Machnąłem lekceważąco ręką w odpowiedzi i odpiąłem pasy fotela.
zbędne
Zacisnąłem palce na zimnym metalu i tak uzbrojony ruszyłem zrobić porządek z naszą „przesyłką”. Do przejścia miałem tylko kilka kroków i wydawało mi się, że cała zabawa zajmie krótką chwilę,
pogrubienie zbędne.
Poczułem ostry ból w prawym biodrze, ale zdążyłem chwycić się poręczy i ustałem.
:twisted: ustałem? utrzymałem się na nogach.

Ale jeśli pchasz się w szambo musisz, liczyć się z tym, że możesz się ufajdać.
int.
A tu masz coś, co pomoże ci opanować nerwy.
zbedne
Dziesięć jednostek na jeden raz.
zbedne.
W uszach, zahuczało mi od gwałtownej zmiany ciśnienia.
jw.
Ktoś rzucił mi plecak, ktoś inny podał gloka.
gloka? glocka? pistolet, znaczy? bo jak wpisujesz w gugla "glok", pojawia się gloksynia, kwiatek taki.
Jakieś dwadzieścia metrów nad moją głową falowała targana wiatrem powierzchnia, która wyznaczała dla mnie cienką granicę miedzy życiem, a śmiercią.
nie "nad moją głowa" - "wyzej" wystarczy. no i przecinek zbędny.
Na morzu chyba szalał potężny sztorm
jw.
Głośnik w hełmie zaryczał głosem Młota:
w głosniku usłyszałem ryk młota.
Gdy dotarłem do moich kompanów,
kumpli.
Atak nastąpił, gdy wydawało nam się, że upragniona powierzchnia jest na wyciągnięcie ręki.
źle, uprzedzasz wydarzenia, rozbijasz budowane napiecie, to zdanie jest jak informacja przed rwaniem zeba: a teraz bedzie bolało.
po co, przecież zaraz opiszesz, co sie dzieje.
Zrozumiałem wtedy, że nikt z nas nie dotrze do powierzchni.
out.

ha :-)
podoba mi sie.
nie jestem fanem literatury sf, czasem coś przeczytam, ostatnio "najemników", ale wolę filmy.
no, ale to jest dobre, nieźle napisane, masz jakieś detale do korekty, głównie wyrazy, bez których zdania na luzie się bronią, własciwie nie sa to nawet błędy, poza kilkoma interpunkcyjnymi wpadkami, ot, coś, co robi tłok w tekście. gdzieniegdzie.

ale fabuła jest ok - zaczynasz typowo hitchcockowskim trzęsieniem ziemi, potem robi się ciekawiej, dramatyczniej.

bohaterów masz dobrze naszkicowanych, chociaż głównie poznajemy młota i nawrockiego, reszta pojawia się w narastającym chaosie, no, ale skoro planujesz zrobić czystkę, w sumie nie ma co się do nich przywiązywać.

jak na poczatek jest dobrze, zaciekawiasz, bo wrzucasz sporo niewiadomych - miejsce, zwierzaki, misję, a jednocześnie sa oni na tyle różni, ze budzą zainteresowanie, no i, przyznam, chętnie dowiem się, co dalej.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

3
Też mi się podobało, choć niekoniecznie zaczytuję się w opowieściach z dzielnymi najemnikami w roli głównej. Amerykanie tak je mi obrzydzili, że hej!
Znajdę kilka błędów.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

4
Daywayfarer pisze:Rozglądnąłem się
To naprawdę tak może być? Zawsze wydawało mi się, że poprawną formą (w tym kontekście) jest "rozejrzeć się". Brzmi to jak kalectwo spowodowane przez słowo "oglądać" (- Oglądałeś ten film? - Nie dzisiaj oglądnę.).
Jeśli jest poprawne mimo wszystko, to zwracam honor.
Daywayfarer pisze:dłoniach wielkości bochenków chleba
Moja wyobraźnia uwielbia takie porównania, dłonie jak bochenki chleba :)
Śmiem twierdzić, że dłonie w niczym nie przypominają chleba, chyba że ktoś upiecze bochenek w kształcie dłoni to ok.
Duże dłonie porównuje się raczej do łopaty lub czegoś w podobie.
"Dłonie jak szpadle, którymi mógłby przekopać ogródek mojej cioci". Nawet fajnie brzmi, ale to moje grafomańskie odczucie :)
Daywayfarer pisze: cenną makówkę
Tę.
Daywayfarer pisze:Z.. zginiemy tu. Wszyscy zginiemy. Albo utkniemy na zawsze w korytarzu. Słyszałem opowieści, słyszałem…
– Wszyscy słyszeliśmy. Ale jeśli pchasz się w szambo musisz, liczyć się z tym, że możesz się ufajdać. Siadaj tu i nie podnoś tyłka, dopóki ci nie pozwolę. Zrozumiałeś?
– T-tak. Zrozumiałem
Jeśli to jąkanie się, to powinieneś ujednolicić.
Daywayfarer pisze:Cyfer – A
"A" małą literą, albo po "Cyfer" kropka.
Daywayfarer pisze:Masz zamiar zrobić komuś loda?
Zdanie nieco mi nie leży w kontekście, ale zważywszy na fakt, że Nawrocki klęczy koło doktorka można ukierunkować jego domniemaną chęć zafundowania komuś oralnych przyjemności, pisząc: "Co tak klęczysz przy tym jajogłowym? Masz zamiar mu zrobić loda?".
Kapkę zabawniej jak na mój gust.
Daywayfarer pisze:kaskadą płynnego turkusu.[...] widziałem tylko granatowo-szareskłębione masy wody
Raz turkusowe, raz granatowo-szare. Tak nie może być, chyba że to jakiś specyficzny akwen.
Daywayfarer pisze:falowała targana wiatrem powierzchnia, która wyznaczała dla mnie cienką granicę miedzy życiem, a śmiercią. Na morzu chyba szalał potężny sztorm, bo raz za razem dostrzegałem przytłumione rozbłyski
Nie wiem, jak dokładnie masy wodne reagują na sztorm. Jako autor powinieneś sprawdzić, czy dwadzieścia metrów poniżej lustra wody te masy się kłębią, czy nie. Jeśli w istocie panował tam sztorm, to śmiem wątpić, czy ktokolwiek z tych dwunastu przeżyje.
Daywayfarer pisze:Spokojnie Panowie
"panowie" małą literą i po przecinku.
Daywayfarer pisze:razem transporterem
"Z" transporterem.
Daywayfarer pisze:przybierając formę sporej platformy ratunkowej
...a pod spodem stado przerośniętych kałamarnic. Coś nie chce mi się wierzyć w zbawczą moc tej platformy.
Daywayfarer pisze:Straciłem wtedy niemal wszystkich kolegów z oddziału.
To zdanie lepiej brzmiałoby jako podsumowanie podwodnej walki.
To, o czym pisała ravva, uprzedzasz wydarzenia. Może najpierw walka, a potem podsumowanie?
Daywayfarer pisze:ciemnozielone odmęty.
Woda znowu zmieniła kolor?
Daywayfarer pisze:Zrozumiałem wtedy, że nikt z nas nie dotrze do powierzchni.
A jednak nasz bohater tam dotarł, skoro prowadzi narrację.

Zgrzyty są, ale tekst prezentuje niezły poziom, do którego pewnie jeszcze trochę mi brakuje. Chętnie przeczytałbym całość, jeśli jakaś jest.

Pozdrawiam :)

Edith -> dorapa, przepraszam, jeśli popsułem łapankę
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com

5
Bartosh16 pisze:Śmiem twierdzić, że dłonie w niczym nie przypominają chleba, chyba że ktoś upiecze bochenek w kształcie dłoni to ok.
Duże dłonie porównuje się raczej do łopaty lub czegoś w podobie.
Dłonie bardzo przypominają łopaty, totalnie. Potwierdzam, jestem ekspertem.
1 | 2 | 3 | 4 | O poezji

7
To. Jest. Zajebiste. Ale szlag mnie trafił, bo sam pracowałem nad czymś podobnym parę miesięcy temu ale lata świetlne dzielą mnie od Twojego poziomu. Mam dwie uwagi jednak: 1. szpikulec zakończony igłą brzmi jak klinga zakończona ostrzem. 2. nie znam etymologii słowa "ufajdać" ale mi się kojarzy z defekacją poza-nocnikową. Podczas przebywania w szambie można pewnie robić wiele rzeczy, niemniej o tym bym pomyślał w dalszej kolejności. Pozdrawiam

9
W sumie do szpikulca nie za bardzo można się przyczepić. Trzeba zauważyć, że rzecz ma miejsce w przyszłości, technologia poszła naprzód, być może tak właśnie wyglądają nowoczesne iniektory?

Podejrzewam, że gdyby strzykawki zaczęły wyglądać jak szpikulce, to w szpitalach pojawiłaby się cała masa łowców skór, którzy podmienialiby sprzęt medyczny na narzędzie zbrodni.

"Uderz w ostrze, a Grimzon się odezwie" xD
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com

10
Grimzon pisze: Hmm a możesz trochę jaśniej rozwikłać to porównanie?
Wiem, że wchodze tutaj na minę, ale pierwsze skojarzenie jakie mam ze szpikulcem to podłużny przedmiot z ostrym końcem, do kłucia jakby. Jeśli na ten ostry koniec dasz igłę to masz coś na kształt ostrza zakończonego brzytwą. Po prostu zmieniłbym szpikulec na cylinder lub stożek czy cuś.
Nie bij mocno.

11
Trochę mnie nie zrozumiałeś. Klinga przeważnie jest zakończona ostrzem w szczególności po bokach (wbrew potocznemu znaczeniu klinga i ostrze to nie są synonimy). Przez to twoje porównanie nie jest do końca adekwatne do sytuacji.

Natomiast co do opisu tego przedmiotu to jeżeli autor chciałby pozostać przy szpikulcu to proponowałbym małą zmianę.

Szpikulec zakończony igłą -> "Szpikulec ze sztychem w kształcie długiej igły" "Szpikulec zakończony sztychem w kształcie długiej igły" lub po prostu "Szpikulec w kształcie długiej igły".
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

12
Witam,
Dzięki za komentarze, na pewno wezmę pod uwagę. Dalszy ciąg się pisze, mam ogólny pomysł na dłuższą całość tej historii, może nawet na powieść, a czy starczy pary? Zobaczymy, mam nadzieję, że tak.

13
Już wskazano potknięcia. Ja dodam tylko:
Daywayfarer pisze:Rząd nie może sobie pozwolić na stratę milionów Euro zainwestowanych w każdego ze swoich wspomaganych przez inżynierię genetyczną mądrali.
Dlaczego euro wielką literą?

Uprzedzasz fakty:
Daywayfarer pisze: Do tej pory po akcji zasypiałem jak dziecko, lecz wiem, że wspomnienie tych kilku minut po katastrofie kapsuły będzie już zawsze wracać do mnie w sennych koszmarach. Straciłem wtedy niemal wszystkich kolegów z oddziału.
Mnie takie opowiadanie nie przeszkadza, po prostu wiem, co się stanie i skupiam się na tym jak się stanie. Jednak to zmienia poziom napięcia, obniża je, co nie wszystkim odpowiada. Jeśli ta historia ma być pełna akcji, to taki zabieg wydaje się błędem.

Powodzenia.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”