Aktualna pogoda sprawia, że chodzę jak pingwin. Dorwałem się do książki Karpowicza - Ości. Huh, jak na razie można życzyć mi pomyślnOŚCI w czytaniu tych wspaniałOŚCi(tak akcentują w każdej recenzji, to nie był mój pomysł)
No ale nie przedłużając. Przed Państwem short o myślach i pragnieniach każdego z nas, mam zaszczyt zaprezentować - Mikroutopie codzienności.
Smacznego!
Mikroutopie codzienności
Znów się spóźnię
- Jasna cholera! Zostało pięć minut, nigdy się nie wyrobię. Zawsze się spóźniam, nieważne ile minut wcześniej wstanę z tego cholernego więzienia, kochanki mojego ciała i duszy, miłośniczki trzymania tych kilkudziesięciu kilogramów nad sobą, tego pieprzonego łóżka w czerwone kwiatki - to i tak się spóźnię. Zawsze.
Pamiętam… bardzo dobrze pamiętam, jak wczoraj nastawiłam sobie budzik na jedenastą, dwie godziny przed odjazdem autobusu, no ale nie! Wszystko szlag trafił i spóźniłam się pięć minut. Pewnie przez to, że zaczytałam się przy śniadaniu, ale ten artykuł naprawdę był ciekawy!
A jakby tak odstawić wszelkie przyjemności na bok i, po prostu, umyć się i ubrać i po prostu, bez skrępowania i zaciekawienia światem zewnętrznym - tak po prostu wyjść? Chciałabym żeby tak było.
Znów się spóźnię, znajomi już wydzwaniają z pytaniami: gdzie jesteś?! Autobus odjeżdża za pięć minut! A co ja mam im powiedzieć? Ja tu przeżywam rozterki życiowe, duchowe, wewnętrzne na tematy wszelakie. Myślę nad kolorem sukienki, nad tym czy dziś ogolić nogi czy nie - to naprawdę ważne tematy. Myślę sobie, że na swój pogrzeb też się spóźnię, bo tak wypada podobno. Dżentelmeni się spóźniają, ale ja ni w cholerę nie jestem dżentelmenem tylko zwykłą, samotną, czterdziestoletnią kobietą z nieogoloną pochwą.
***
Dobrze, ustalone, chowam wszelkie gazety i ustawiam budzik na trzy godziny wcześniej, może tym razem się nie spóźnię. ***
Wstaję. Och, cóż za sen, te nieprzewidywalne postacie mówiące, że upadnę w niebo. Ta psychodela rozciągająca się na trzy tysiące kilometrów. Myję się. Golę nogi i zakładam sukienkę. Jem proste śniadanie - dwa tosty. Wkładam marchewkę do kieszeni, a nuż zachce mi się jeść podczas podróży.
Wychodzę z domu, sprawdzam godzinę - o tak! w końcu! mam jeszcze pół godziny do autobusu.
Dochodzę do przystanku, gwiżdżąc sobie od czasu do czasu. Widzę jakiegoś przystojnego bruneta niezgrabnie kopiącego kamyki. Wygląda jakby celował we wszystkie cztery strony świata.
Podchodzę do niego, pytam o godzinę(bo nie wiem jak się odzywa do przystojnych brunetów), on odpowiada, ja dziękuję, pytam o autobus, samopoczucie i-tak-dalej, on mi odpowiada, uśmiecha się, leciutko dotyka mego ramienia strzepując z niego resztki pianki do włosów(cholera się przyczepiła i nie chce odlecieć). Ja za wszystko dziękuję, uśmiecham się, dotykam się po włosach, puszczam mu oczko, przeklinam siebie że znowu zapomniałam się wydepilować w odpowiednich miejscach ale to nic - będę zgrywała taką niedostępną i na następne spotkanie(no przecież, że będzie!) zadbam o-te-strefy. I… tak pięknie i przyjemnie i…
Budzę się. Pierdolony budzik, zostało pięć minut do autobusu. Jasna cholera, znów się spóźnię.
Autobus
Być albo też nie
ciekawe czy Ty byłeś
Szekspirze
A Ty
Homerze?
Być albo też nie
ciekawe czy Ty byłeś
Szekspirze
A Ty
Homerze?
- Wydaję mi się, że to dobry początek wspaniałego wiersza! O tak, to będzie mój kolejny sukces. Że też takie rzeczy wymyślam w drodze do autobusu, a co to by było gdybym miał kartkę i długopis! Byle tylko nie zapomnieć. Byłeś czy też nie… Przecież to piękne pytanie. Ale czy ktoś to zrozumie? czy znów pozostanę taki pusty, osamotniony? Znowu sam będę musiał komentować swoje teksty, przecież to straszne.
Jestem narratorem własnego życia. Komentuję je bezustannie. Jest mi z tym dobrze, żyję sobie we własnym świecie i nie przejmuję się statystami obok mnie. Oho, nadjeżdża mój autobus. Biała, pędząca śmierć.
Otwierają się drzwi i słyszę ten bezuczuciowy głos kobiety:
Przystanek Wellsa. Następny przystanek - Huxleya.
Zawsze uśmiecham się gdy słyszę te nazwy. Ciekawe jakby skomentowali to ci wielcy pisarze. Pewnie byliby oburzeni.
Wsiadam do tego starego gruchota, pamiętającego czasy Gierka, znajduję miejsce siedzące od okna(to bardzo ważne) i ruszam.
Zawsze zastanawiałem się, dlaczego w autobusach śmierdzi - nie wiem czy to zapach ludzi, czy maszyny. Ten przeraźliwy smród i tłok mnie wykańcza. Mimo to staram się patrzeć przez okno i nie przejmować się takimi rzeczami. Obserwuję ludzi pędzących do pracy, na uczelnie, do lekarza - jest mi ich tak bardzo żal. Pędzą za takimi prostymi rzeczami, nie oddają się przyjemności życia. To smutne. Ja jadę autobusem w nieskończoność i mam gdzieś to czy na drugim końcu miasta pada śnieg a gdzie indziej jakaś starsza pani woła o pomoc. Jestem sam w swoim świecie marzeń. Bo ja jestem, Homera i Szekspira może nie ma, ale ja istnieje.
Patrzę na ludzi i zastanawiam się: czy nie mogą chociaż na chwilę zatrzymać się i pomyśleć nad bezsensem czynności, które wykonują?
Ignoranci, wokół mnie ignoranci. Boże, czemu ci towarzysze podróży patrzą na mnie z taką pogardą? Nienawidzę ich i tych sapiących starszych pań, które tylko patrzą żeby się wepchać. Bo nie można poczekać, czyż nie?
Jadę przed siebie, w nieskończoność, tylko ja… ja… słyszę znowu ten bezuczuciowy głos:
Przystanek: Rzeczywistość(pętla)
Oho, czas wysiadać.
Telefon
- To jest to! Ta fabuła, ta akcja, nieprzewidywalne zakończenia! Mam całą książkę w głowie. Kocham swój organizm, zawsze budzi się w odpowiednim momencie! Teraz tylko, zaraz.. która to - o boże, to trzecia godzina dopiero. Nie chce mi się wstawać. Telefon? gdzie mój telefon? a, tam, pięćdziesiąt metrów ode mnie. Ale i tak nie chce mi się wyciągać po niego ręki. Zapamiętam je, to opowiadanie - jest tak idealne, dopracowane że na pewno je zapamiętam, muszę! Rano obudzę się i zapisze je sobie na kartce.
***
Wstaję. Co ja to miałem… jak? jak mogłem zapomnieć tak idealne, symetryczne, dosłowne w swej przenośni opowiadanie? Przecież ono tyle przekazywało, przecież popłakałem się jak tylko się obudziłem - było tak cudowne. Ogarnia mnie bezsilność, cóż ja mam za sobą zrobić! Może kiedyś… kiedyś wymyślę coś równie dobrego.
Zmierzam ku uczelni, kolejny nudny dzień. Mijam te bezosobowe twarze, te ameby kroczące ku bezrobotności.
Widzę ją! jest idealna w swej dziwności. Wygolone pół głowy, co z tego! jej mimika mówi wszystko, nie patrzy na mnie ale mi wystarczy to, że ja widzę ją. Chodzi z taką gracją, każda jej zazdrości. Może… może podejdę? Nie, to zbyt ryzykowne.
Kolejny dzień przechodzi pięćdziesiąt metrów ode mnie,
kolejny dzień
jest tak blisko.
Przytyłam
- Sześćdziesiąt kilogramów. O dwa więcej niż w tamtym tygodniu. Coś się zmienia.
Podchodzi do lustra, staje bokiem i dotyka się po brzuchu, głaszcze go, masuje, szczypie, obejmuje. Na stoliku obok leży zdjęcie, znajduje się na nim ona i, prawdopodobnie, jej mąż. Mimo że oboje się uśmiechają to za ich plecami są inne tła, ale nikt nie kwestionuje ich relacji. Każdy wierzy jej na słowo.
- Będzie ze mnie dumny. On, moja teściowa i mama. W końcu będę mogła przywieźć tutaj moje łóżeczko, w którym spałam gdy byłam nie większa niż przeciętny szczeniak. I ty, mój bohaterze, dostaniesz swojego pieska, albo kotka - co tylko będziesz chciał. Jesteś i zawsze będziesz moim skarbem.
Spóźnia się jej okres, przytyła i je ogórki ze śmietaną na śniadanie. Każdy jej wierzy.
Przytyła. Wierzy w to bezgranicznie. Ufa swojemu przeczuciu, że w końcu urodzi dziecko. Przecież kolejna aborcja spowodowałaby śmierć, ale tym razem także jej.
[/center]