
aaaaaNie żyję dla świata. Nie jestem nawet pewny, czy żyję chociaż dla samego siebie. Dni mijają, a ja stoję w miejscu i próbuję chwytać mijający czas. Kto wie, czy to on przyspieszył, czy my sami? – Verhart rozejrzał się smętnie, przypominając sobie cienie dawnych chwil, ludzi i miejsc. Sam stał się jedynie namiastką osoby, którą był kiedyś. Cieniem dawnego siebie, który ukrył się gdzieś w głębi jego wnętrza.
aaaaa- Wyjdźmy na zewnątrz, chciałbym zaczerpnąć powietrza.
aaaaa- To dobra noc, gwiazdy świecą jasno, przyjacielu - przepychał się w kierunku drzwi, z płaszczem na ramionach. Zwracał przy tym na siebie zadziwiająco mało uwagi, jakby tylko przepływał między ludźmi, a nie rozpychał ich łokciami.
aaaaaUderzyła w nich chłodna bryza, przynosząc orzeźwienie wraz z melodią fal, rozbijają-cych się z hukiem o odległy brzeg. Szli wolno, ścieżką prowadzącą poza zabudowania, z dala od niechcianych uszu. Dopiero kiedy światła osady zniknęły za nimi, na nowo podjęli rozmowę.
aaaaa- Nadchodzą dla mnie ciężkie czasy, ja… - przerwał. - To coś większego niż z początku myślałem, Verhart. Będę potrzebował twojej pomocy. Nie mogę przewidzieć co się teraz stanie, lecz raczej nic dobrego. W pojedynkę ciężko będzie mi sprostać przyszłości, kiedy ciążą na mnie minione czasy, zgniatając coraz bardziej. Mógłbyś…?
aaaaa- Nie obrażaj mnie, Szary. Powiedz tylko kiedy.
aaaaa- Jutro, z samego świtu. Nie ma czasu do stracenia.
aaaaa- Możesz na mnie liczyć.
aaaaa- Nie masz pojęcia ile to dla mnie znaczy, przyjacielu. Zastanów się jednak, bo proszę o wiele.
aaaaa- Postanowiłem. Zbyt wiele ci zawdzięczam, aby cię odprawić, a nawet bez tego uświadczyłbyś mojej pomocy. Ah arâe.
aaaaa- Mam nadzieję, że ci się to opłaci. Muszę przygotować się do podróży, do zobaczenia. Ah arâe.
aaaaa- Ah arâe, o świcie będę.
aaaaaCóż on mógł poradzić, jeśli nawet Szary potrzebował pomocy? Miał jedynie nadzieję, że prawda okaże się o wiele łaskawsza niż domysły, będące często krzywym zwierciadłem rzeczywistości. Oby tak było. Oby.
aaaaaTymczasem świt nadszedł jak zwykle zbyt szybko. Zapowiadał się rześki, bezchmurny dzień, ale to wcale nie napawało optymizmem. Verhart znów ledwo zwlókł się z łóżka i przetarł zmęczone oczy. Ubrał się w wygodny strój podróżny oraz przytroczył miecz do pasa. Z dość pokaźnej sakwy wyjął parę złotych groszy, resztę oszczędności chowając w skrytce wyżłobionej w nóżce od łóżka, o której to nie wiedział nawet sam właściciel oberży. Na ladzie zostawił jeszcze zapłatę za swój pobyt i ulotnił się z miasta, nim ktokolwiek zdążył go zobaczyć.
aaaaaKiedy znalazł się za bramą zastał Szarego opartego o świerk, puszczającego dymne kółka wesoło tańczące na wietrze, wysoko ponad miejskimi murami.
aaaaa- Witaj! – zakrzyknął. – Gotów do drogi?
aaaaa- Znów nie zmrużyłem oka – wyjaśnił. – Męczą mnie Ciemne Sny, Śmierć jest blisko.
aaaaa- Od kiedy to jej się boisz?
aaaaa- Nie boję się, Szary. Dobrze było by się jednak wyspać.
aaaaa- Oto się już nie martw, marsz dobrze ci zrobi. Chodźmy – skinął głową w kierunku gapiącego się na nich strażnika, wspartego na halabardzie. – Ta wioska zaczyna mnie już irytować.
***
aaaaaSłońce zachodzi, rzucając krwawą łunę na cały świat. Głęboka czerwień miesza się z nadchodzącym mrokiem, tworząc posępną karykaturę prawdziwego koloru. Gdzie iść, jeśli nie przed siebie? Góra wznosząca się wysoko, znacznie wyżej niż można sięgnąć wzrokiem. Drzwi. Wielkie wrota odlane z brązu, wprawione w zbocze góry. Czy pozostała możliwość, aby ich nie otworzyć? Grota zbyt duża, żeby oświetliły ją pochodnie, zbyt ciemna na przyjęcie światła. Strzeliste kolumny, ginące w mroku sklepienia. Głuche odgłosy kroków. Powrót staje się niemożliwy. Coś ciągnie w głąb, zaprasza. Końca nie widać, początku także. Wokół rozlegają się ciche szepty, świszczące w uszach. Spojrzenia wiercące plecy, kroki. Odgłosy biegnących istot. Oddechy. Setki, tysiące. Ale czy można się odwrócić? Koniec jest bliski. Choć ciemność panuje w każdym zakamarku, można wyczuć obecność. Złe serca, bijące szybciej, niż powinny. Pustka…
***
aaaaaVerhart usiadł gwałtownie i głośno zaczerpnął powietrza. Oddychał płytko, niespokojnie. Jeszcze przez krótką chwilę miał czarno przed oczami, zanim ujrzał gdzie naprawdę się znajduje. Las. Jego umysł powracał do rzeczywistości. Rozejrzał się prędko. Niebo płonące czerwienią miast jasnym błękitem. Szary?aaaaaŚwiadomość zachwiała nim, prawie na powrót zwaliła z nóg, oszołomiła. Strzępy podartego materiału. Ciało. Szary?! Verhart podbiegł do niego, potykając się, czołgając. Słońce schodziło nisko, rzucając złowieszcze cienie tańczące po powierzchni ziemi, barwiąc okolice krwistą łuną.
aaaaaVerhart chwycił panicznie ciało towarzysza, podniósł je, otarł z piasku. Krew cienką strużką wypłynęła z otwartych ust Szarego, wodzącego bezwiednie oczami, szukającego pomocy. Próbował mówić, lecz brak sił pozwolił mu tylko na krzywy uśmiech. To kres tułaczki – twierdził. – Nastały lepsze dni. Dni z dala od wszystkich cieni…
***
aaaaaŚwiat stracił barwy – zieleń lasu zmieniła się w szarość, a błękit nieba, w głęboką czerń. To nie mogła być prawda.
aaaaa– Dlaczego? – wrzeszczał. – Dlaczego?!
aaaaaWściekłość wręcz pożerała go od wewnątrz. Odrzucił miecz i ujął Szarego w ramiona, wpatrując się w mętniejące z każdą chwilą oczy. Zapłakał nad własną niemocą, czując jak życie ulatuje z ciała jego mentora, jak jego dusza rozwiązuje przyziemne więzy. Nie mógł nic zrobić. Nic.
aaaaaNajlepszy przyjaciel, mistrz oraz ojciec zarazem odchodził właśnie z tego padołu łez i krwi, a Verhart był bezsilny.
aaaaa Był?
Przypomniał sobie nagle niepozorną księgę, spisaną na pomarszczonych, żółtych stronach wprawionych w skórę. Próbował odrzucić tą myśl, walczyć z nią, zapomnieć, lecz ona wciąż uderzała coraz mocniej. Księga Kostuchy.
aaaaaJaką cenę przyjdzie mu zapłacić, jeśli rytuał się powiedzie? Wiedza ta napawała go przerażeniem, ściskała gardło w wszechmocnym uścisku, dławiła. Umoczył palce we krwi towarzysza i szybkimi ruchami dłoni namazał runę Jera na swoich ustach. Uniósł twarz w stronę nieba, stając naprzeciw słońcu. Wziął jeszcze ostatni głęboki oddech, po czym rozpoczął.
aaaaa– Othî, caas ij endӗ! Caas, a jahӱ! Jahy, qa niḿ.
aaaaaCisza.
aaaaa– Othî, spirie me, wy ÿehte hiřjy!
aaaaaVerhart poczuł jak dreszcz przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Zastygł. Nigdy nie wierzył, ale też nigdy nie odważył się próbować. Głos, który usłyszał wstrząsnął nim, przeraził. Rozbrzmiewał we wnętrzu jego głowy, jakby to były jego własne myśli, choć zniekształcone i toczące się echem. Były jak kubeł lodowatej wody, wyrywający z głębokiego snu.
aaaaa- Dawno nikt nie wołał mnie tym mianem, Verharcie.
aaaaaWzdrygnął się, wciąż nie mając odwagi, by się odwrócić.
aaaaa- Chciałeś mego przyjścia, więc jestem.
aaaaaWysilił się i spojrzał za siebie. Oczekiwał ujrzeć monstrum z zaświatów ukryte pod płaszczem, dzierżące kosę splamioną krwią. Nie ujrzał.
Zobaczył jedynie obłok cienia pochłaniający światło, unoszący się nad ziemią.
- Wy, śmiertelnicy – zaśmiał się przeraźliwie chłodno, nienaturalnie. – Nie wszystko jest takie, jak tego oczekujemy.
aaaaaSkinął głową. Podniósł drżącą rękę i palcem wskazał na Szarego. Jego twarz przybrała już kolor marmuru.
aaaaa- Ach… Musi być dla ciebie ważny – obłok płynął w stronę zamordowanego.
aaaaa– Nie wiem, czy aż na tyle – wydukał. W jednej chwili przebił go przeraźliwy chłód, kłując tysiącami igieł, zmrażając myśli.
aaaaa- Nie bądź głupcem, Verharcie. Wezwałeś, więc jestem.
aaaaaCień spowił ciało Szarego, otulając je szczelnie. Przez moment rwane szepty tysiąca gardeł unosiły się w powietrzu, lecz cisza prędko odzyskała panowanie. Zimno.
aaaaa- Wiele ci teraz zawdzięcza.
aaaaaCisza. Coraz zimniej.
aaaaa- Cóż, porozmawiamy następnym razem. Kiedy przyjdę odebrać zapłatę.
aaaaaPoczuł mrowienie w ręce, a chwilę potem zmogła go ciemność.