___Jest to największy budynek w całym mieście. W każdy weekend rano podjeżdżam tutaj i zatrzymuję się na parkingu przed nim. Na tę okazję myję samochód, aby wszyscy widzieli, jaki ja porządny. Nie wożę się jakąś superbryką, ale nie chcę, aby inni myśleli, że jestem biedny czy potrzebujący.
___Na parkingu zawsze jest miejsce. Ochrona pilnuje, aby bezdomni nie szlajali się tutaj, a żebracy nie zakłócali porządku.
___Dzieci wychodzą z samochodu. Poprawiam marynarkę. Idę za nimi. Krzyczą, śmieją się, bawią. Tylko najstarsze idzie ze spuszczoną głową i rękami w kieszeni. Dawno już nie traktuje naszych wypraw jako atrakcji.
___Choć niewiele zmieniło się od ostatniej wizyty, dłuższą chwilę stoję przy wejściu. Oglądam ogłoszenia. Między nimi są promocje, plakaty, zaproszenia i prośba o wsparcie finansowe dla biednych rodzin z grajdoła.
___- Dzień dobry, sąsiedzie - słyszę za plecami, toteż szybko powoli wyciągam portfel. Grzebię w nim moment.
___- O! Dzień dobry! - udaję zdziwionego. - Jak tam zdrówko? - pytam z udawaną troską, a następnie wyciągam banknot pięćdziesięciozłotowy. Przez moment prostuję go, czekając, aż sąsiadka dostrzeże, co trzymam w ręce, a potem składam papierek dwa razy i wrzucam do skarbonki.
___- Dobrze, dobrze, dziękuję - odpowiada, a ja wchodzę do środka, goniąc rodzinę.
___Jedną ręką łapię za koszyk na zakupy. Przez moment zastanawiam się, czy lepszy nie okazałby się wózek. Dochodzę do wniosku, że nie, koszyk wystarczy. Drugą rękę moczę w wodzie święconej i niedbale wykonuję symbol krzyża.
___Mijam lektorów wyprowadzających jakiegoś brodatego śmierdziela, który najwyraźniej źle trafił. Dworzec jest naprzeciwko!
___- Puśćcie mnie, do cholery! Ja wiem, po co tu przyszedłem! - drze się. Opętany jakiś.
___Staję koło żony i dzieci. Ceremonia zaczyna trwać.
___Idziemy razem pomiędzy półkami.
___- Tatusiu, a możemy jeszcze to?
___Uśmiecham się.
___- Oczywiście. Przecież jest niedziela.
___Wrzucają kolejne produkty do koszyka. Słodycze, napoje gazowane i czipsy.
___Kazanie dłuży mi się niemiłosiernie. Zdążyłem już pomyśleć chyba o wszystkim. O pracy, o szwagierce, która ma przyjechać dziś na obiad, o wczorajszej walce Pudziana i reklamie nowych płatków zbożowych. Zaczynam dłubać w nosie, ale od razu żona szturcha mnie łokciem, abym się opamiętał. A chciałem tylko jedną kozę wydłubać.
___Podchodzę do konfesjonału. Nie widzę w tym sensu, ale żona prosiła, abym poszedł się wyspowiadać. Nie chcę jej złościć, bo jeszcze mi przestanie obiady gotować i skarpetki prać. Albo zacznie sprawdzać, do kogo najczęściej dzwonię.
___Więcej grzechów nie pamiętam. Jakie to proste!
___Dostaję rachunek, wkładam go do koszyka, zapłacę przy wyjściu.
___- Może chce pan zabić kogoś ze swojej rodziny? Tylko teraz do rozgrzeszenia za morderstwo pogrzeb gratis.
___Wracam do żony. Uśmiecham się. Daję jej buziaka. Wszyscy wokół widzą, że jesteśmy dobrym małżeństwem.
___Widzę, że ksiądz rusza. Daję dzieciom po piątaku. To jeszcze nie rachunek, lecz dopiero dobrowolna ofiara, aby Bóg czuwał nad naszymi duszami. Za zakupy płaci się potem, przy wyjściu, tak samo jak w Supermarkecie czy zwyczajnym sklepie.
___Dzieci wrzucają pieniążki. Ksiądz przesuwa się pomału, pilnując, aby nikogo nie ominąć. Kładę na tacę dwadzieścia złotych. Kapłan uśmiecha się i odpowiada formułką. Idzie dalej.
___Stoję i czekam. Niedługo koniec. To dobrze, bo zaczyna mi burczeć w brzuchu. Mogłem zjeść śniadanie przed wyjściem z domu.
___Nagle wszyscy ruszyli do przodu. Ocknąłem się z zamyślenia i idę za nimi. Dzieci zostały. Tylko najstarsze miało już swoją Pierwszą Komunię, ale buntuje się i nie chce się jednoczyć z panem Bogiem, co bardzo przejmuje teściową, bo podobno sąsiedzi nas obgadują. Co im do tego? Taki wiek, że się buntuje. Wkrótce zrozumie, że to na nic, i wróci do szeregu.
___Do koszyka wrzucam Baranka. Czuję, jak rachunek rośnie. Na szczęście mam pieniądze.
___Wracam. Idę pomału z prawą dłonią ułożoną na miejscu, w którym niegdyś było serce. Staram się wyglądać na skupionego. Wszyscy na mnie teraz patrzą.
___Klękam. Patrzę w ziemię. Chyba dawno nikt nie sprzątał kościoła. Od podłogi zabrudzę sobie spodnie.
___Wstaję. Otrzepuję kolana.
___Żona poprawia synowi kołnierzyk.
___Ogłoszenia dłużą się i dłużą. Promocje, okazje, zbiórki.
___Po co to komu?
___Czarny wchodzi na scenę.
___Pip. Pip. Pip.
___- Pin i zielony - rozbrzmiewa błogosławieństwo. - Pokój z wami i zapraszamy ponownie.
___Ludzie pchają się do wyjścia niczym świnie do koryta. Ja kulturalnie czekam. Ludzie mijają mnie, widzą wtedy, że jestem w kościele.
___Pustka.
___Wychodzę, przodem puszczając żonę i dzieci. Czuję, że ubyło mi z portfela, a także z serca. Wyrzutów sumienia i czegoś jeszcze, czego nie potrafię nazwać. Ważne, że pójdę do nieba. W końcu inwestuję w bilet, chodząc tu co tydzień.
___Macham koleżankom córki. Całkiem fajne, choć młódki. Ale za parę lat…
___Wsiadamy do samochodu. Jedziemy do supermarketu. Musimy zakupić rzeczy na obiad. Szwagierka dziś przyjeżdża.
___Wysiadamy. Wrzucam złotówkę i biorę wózek. Drzwi automatyczne wpuszczają nas do środka. Te zakupy to kolejna, podobna ceremonia.
Niedzielne zakupy
1
Ostatnio zmieniony pt 04 kwie 2014, 12:22 przez Kajtus, łącznie zmieniany 1 raz.