Sara szybko zamknęła drzwi i potykając sie o rozrzucone deski, pobiegła w stronę przejścia. Pędząc korytarzem nie zauważyła nawet, że telefon znowu oświetlał jej drogę. Zatrzymała się dopiero przed drzwiami pustej jeszcze kuchni. Oparła się o ścianę i dyszała:
- Jak to możliwe...
Wskoczyła na ławkę i wspięła się do okna. Zobaczyła dziedziniec i kilka sióstr, które wychodziły z kaplicy. Ten widok nieco ją uspokoił, a przynajmniej przekonał, że szaleństwo, jakiego przed chwilą doznała, jest odwracalne. Siostra Angela przemykała właśnie w stronę głównego wejścia. Sara wiedząc, że za chwilę przyjdzie i tutaj, zeszła z ławki. Wahała się, w którą stronę pójść, ale jakaś siła, piekielna czy nie, ciągnęła ją z powrotem.
Znalazłszy się w cerkwi, jeszcze raz z mozołem otworzyła ogromne drzwi. Jej umysł pracował ze zdwojoną siłą, próbując rozwikłać zagadkę, usiłując odnaleźć racjonalność w tym, co się działo. Jednak wewnętrzna ta walka z rosnącym poczuciem zagubienia tylko potęgowała w niej wrażenie, że świat, który widzi to tylko szalone złudzenie, wytwór wyobraźni, rzut z sali kinowej, czy inny nierzeczywisty obraz odległej przeszłości. Paniczny strach, a może zwykły rozsądek kazał jej uciekać, ale zrobiła zaledwie kilka kroków, gdy ciało odmówiło posłuszeństwa. Oparła się o zimną ścianę. Nogi jej drżały, krew pulsowała w skroniach, a serce uderzało z niepojęta siłą. Osunęła się na podłogę. Chwilę później drzwi skrzypnęły i do cerkwi wszedł Antoni.
- Co panience jest?! – zapytał, podbiegając do Sary.
Nie odpowiadała, więc wierzchem dłoni dotknął jej czoła. Nie było rozpalone, ale zimne i mokre od potu. Dłonie też miała lodowate i prawie białe, jakby odpłynęła z nich krew. Wstał i pobiegł w drugi koniec budynku, skąd po chwili dał się słyszeć brzęk metalu i odgłos lejącej się wody. Wróciwszy, usiadł obok Sary i przytrzymując jej głowę, podsunął kubek do ust. Zwilżył białą chusteczkę i przetarł dziewczynie twarz.
Zimna woda i okład ożywiły ją nieco. Napiła się jeszcze i powoli odstawiła kubek.
- Dziękuję – wyszeptała.
- Już dobrze? – zapytał mężczyzna.
- Tak... Chyba zemdlałam – wzięła od niego chusteczkę i raz jeszcze przetarła twarz i szyję.
- Jaki dziś mamy dzień? – zapytała.
- Sobotę.
- Ale... – zawahała się – data... którego roku?
- Trzynasty maja tysiąc dziewięćset drugiego roku.
- Tysiąc dziewięćset drugiego... tysiąc...dziewięćset drugiego... – powtórzyła Sara.
- Na pewno wszystko dobrze? Może pobiegnę po doktora Szolskiego na Krótką?
Troskliwość tego obcego przecież mężczyzny była ujmująca. Być może wynikała z mentalności jego czasów, a może po prostu była przejawem zwykłej ludzkiej życzliwości. Sara zaś wychowana na hasłach rosnącej emancypacji kobiet zapomniała niemal, jak miły jest opiekuńczy męski dotyk i jak potrzebne niekiedy wsparcie silnego ramienia.
- Nie, nie... Już mi lepiej – powiedziała, próbując wstać.
Antoni przyglądał się jej wciąż bladej twarzy. Dziwacznie ubrana dziewczyna z pajęczynami we włosach, przekradająca się ciemnymi piwnicami wyraźnie go zaintrygowała. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób nie-Rosjanka mogła uczyć gubernatorskie dzieci. Ciekawiło go skąd jest i dlaczego dotąd nie pojawiała się poza murami klasztoru. Nie zdążył jednak zadać żadnego z tych pytań, bo nagle dobiegł ich tupot miarowych kroków.
- Chodź! – szepnął Antek i silnie pociągnął Sarę za rękę. W jednej chwili oboje znaleźli się za jednym z filarów. Antek wychylił się dyskretnie i spojrzał w stronę drzwi. Do cerkwi weszło dwóch mężczyzn w mundurach. Rozglądali się.
- Może zauważyli, jak wchodzę – wyszeptał Antek – nie powinni mnie tu znaleźć.
- Mnie tym bardziej... – odpowiedziała Sara, myśląc jednocześnie, jak najszybciej dostać się do przejścia.
- Wyjdziemy tędy – Antoni wskazał na małe boczne drzwi. Wciąż trzymając Sarę za rękę, zbliżył się do nich:
- Otworzę i biegniemy! - Sara nie zdążyła nawet odpowiedzieć, bo chłopak szybko wyciągnął ją na zewnątrz. Żołnierze usłyszeli skrzypnięcie, którego echo rozchodziło się jeszcze przez chwilę w kamiennych murach, ale nim znaleźli wyjście, Antoni i Sara zdążyli już przebiec plac i skryć się za rogiem kamienicy przy Prostej. Nazwa ulicy pozostała niezmieniona, ale domy stojące przy niej nie witały przechodniów elegancją gzymsów i łagodną tonią pastelowych barw, ale posępne i brudne zdawały się bezsilnie czekać na lepsze czasy. Na rogu ulic znanych Sarze jako Prosta i Mickiewicza nie było też drogerii, w której jeszcze do niedawna kupowała lawendowe mydło dla siostry Łucji. Ulicy Mickiewicza w ogóle nie było – na ścianie jednego ze starych budynków, który najwyraźniej nie doczekał tych lepszych czasów, widniał napis, który Sara, słabo znająca rosyjski, rozszyfrowała jako „ulica Korniłowa”.
Tylko te kilka szczegółów zdążyła zauważyć, bo musieli uciekać.
- Idź szybko, ale nie biegnij – powiedział Antoni.
Była to pora, gdy na ulicy robiło się gwarno. Mężczyźni wychodzili do pracy, a kobiety z koszami w rękach szły w stronę rynku, gdzie rozstawione już jatki rzeźnicze oczekiwały na pierwszych klientów. Antek i Sara ruszyli w tę samą stronę.
- Są daleko za nami, idą i rozglądają się – powiedziała Sara, obejrzawszy się.
- Myślę, że nas dokładnie nie widzieli, więc nie bardzo wiedzą kogo szukać, ale na wszelki wypadek musimy ich zgubić. Dobrze, że dzisiaj dzień targowy, pójdziemy na rynek, w tłumie nas nie znajdą.
Antoni znał doskonale każdą ulicę i każdy zaułek, nie pierwszy raz zresztą przyszło mu uciekać przed żołnierzami. Zawsze potrafił ich zmylić, wbiegał jednym podwórkiem, wybiegał drugim, zawsze wiedząc, gdzie się schować, i którędy przejść. Pociągnął Sarę na drugą stronę ulicy. Szybko minęli kilka kobiet i weszli w bramę jednej z kamienic. Tutaj mężczyzna zatrzymał się.
- Stań przy ścianie i się nie wychylaj! – powiedział do dziewczyny, a sam dyskretnie wyjrzał na ulicę:
– Idą!
Brama była szeroka, a po jednej jej stronie znajdowały się drzwi prowadzące do sutereny, którą zamieszkiwał stary dozorca. Antek złapał za klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Zdążył więc tylko nakazać Sarze milczenie i pchnąwszy ją lekko do wnęki, sam stanął tuż przed nią.
Zaraz potem nadszedł jeden z żołnierzy, ale widać znużony już zerknął tylko na podwórko w głębi i odszedł. W bramie było dość ciemno, więc wnęka drzwiowa wystarczyła za schronienie dla uciekinierów. Antoni stał tak blisko, że Sara słyszała szybkie bicie jego serca. Z niedowierzaniem patrzyła teraz na mężczyznę przed sobą. Nie był złudzeniem, czuła jego ciepło i widziała, jak jego ramiona wznoszą się i opadają w rytm oddechu. Przyglądała się twarzy z lekkim zarostem, kościom policzkowym i puklom czarnych włosów wystającym spod kaszkietu. Antoni także czuł na swoich barkach jej przyspieszony oddech. Żołnierze już odeszli, a nim owładnęło dziwne uczucie, jakby świat dokoła nagle przestał mieć znaczenie.. Dopiero odgłosy brzęczących kluczy, dobiegające z sutereny, wyrwały ich z tego wspólnego letargu. Szybko i bez słowa wyszli na ulicę.
Antoni maszerował przed siebie ze wzrokiem wbitym w ziemię, nieco zmieszany, może nawet zawstydzony. Nie patrzył w jej stronę, ale wiedział, że ona na niego spogląda i ta świadomość jeszcze pogłębiała jego zakłopotanie. Bliskość, jaką oboje przed chwilą czuli nie była dla Sary czymś normalnym, ale też nie budziła w niej zażenowania. Dla Antoniego zaś, żyjącego w czasach konwenansów i raczej platonicznych porywów serca, taka bliskość była nie do pomyślenia. Nie wiedział zupełnie, jak powinien postąpić, co powiedzieć, więc wolał schylić głowę i kopać kamienie na drodze, jak mały chłopiec, który podeptał róże w ogrodzie i nie wie jak za to przeprosić.
Doszli tymczasem do rynku, gdzie tłum ludzi przeciskał się między straganami, przekupkami i wozami konnymi. Antek chciał wziąć Sarę za rękę, ale nie miał odwagi. Obserwował ją tylko ukradkiem, bo zdawała się być zupełnie rozkojarzona. Rozglądała się wciąż dokoła, przystawała co chwilę, wodziła wzrokiem za przekupkami. Antoni nie wiedział, że to, co dla niego było powszednie, dla niej było największym odkryciem w życiu. Słyszała gwar, nawoływana sprzedawców, krzyki kobiet targujących się z rzeźnikiem. Dobiegł ja nagle wspaniały zapach chleba. Przypomniawszy sobie, że nie jadła nawet śniadania, przystanęła przy straganie piekarza. Antoni szybko zauważył, że nie idzie za nim.
- Dzień dobry, panie Pietrasiak! – powiedział do sprzedawcy, podchodząc do straganu, obok którego się zatrzymała.
- A witaj, Antoni! – odpowiedział piekarz – Jakże się miewa ojciec, zdrów już?
- Dzięki Bogu lepiej, tylko jeszcze słaby i psioczy, że do roboty jeszcze nie może iść.
- Ano, swoje musi odleżeć! Takie życie – odpowiedział filozoficznie piekarz.
Sara stała z boku, przysłuchując się. Ludzie tłoczyli się wokół stoiska z chlebem, a syn piekarza sprawnie podawał bochenki i przyjmował brzęczące ruble.
- Stasiek, a podaj no Antkowi duży bochen! – zawołał piekarz i zaraz chłopak przyniósł złoty okrągły bochen, ciepły jeszcze i pachnący – Zanieś ojcu, niech się wzmocni!
- Bóg zapłać! – odkrzyknął Antek i odszedł, bo coraz więcej ludzi tłoczyło się wokół.
- Idź za mną – powiedział do Sary i podał jej chleb.
- Dokąd? – zapytała skubiąc brązową skórkę.
- Musimy iść za miasto, żołnierze będą sprawdzać dokumenty.
Ruszyli więc w stronę jednej z miejskich bram po drugiej stronie placu. Minęli resztki miejskich murów, a za nimi kilka szarych kamienic i mały kościół. Za kościołem stał już tylko budynek z cegły ogrodzony murem, a dalej zaczynały się drewniane zabudowania, niektóre już podupadłe albo noszące ślady niedawnego pożaru. Sara zastanawiała się, gdzie właściwie się znajduje. Przyglądając się mijanemu kościołowi odgadła, że jest na ulicy Szpitalnej, która w jej czasach znajdowała się niemal w ścisłym centrum miasta.
Brukowana ulica powoli zmieniała się w bitą drogę wychodzącą na pola i łąki. Tutaj miasto zamykało swe podwoje. Antoni szedł dość szybko a Sara starała się za nim nadążyć, chociaż długa spódnica krępowała jej ruchy.
- Odpocznijmy proszę, dokąd właściwie idziemy? – odważyła się wreszcie zapytać.
Antoni, jakby dopiero ocknąwszy się z zamyślenia, zwolnił i odwrócił się.
- Ciągle mi się zdaje, że idą za nami... Chodźmy, tu niedaleko odpoczniemy – wziął dziewczynę pod rękę i skręcił w wąską ścieżkę odbijającą od drogi. Zielona przestrzeń wokół zachwyciła Sarę. Nie byłą w stanie policzyć, ile odcieni szmaragdu przeplatało się ze sobą tworząc łąki i lasy. Trawa była już dość wysoka a cały ten zielony dywan ciągnął się aż nad strumień. Byli tak daleko za miastem, że w oddali widać było strzechy chałup we wsi. Doszli wreszcie do miejsca nad wodą, gdzie ogromna stara wierzba rozkładała konary.
Sara była spragniona a przejrzysta woda kusząco rozbijała się o kamienie. Nachyliła się więc i nabrała jej w dłonie.
Antoni także pił. Zaraz potem zdjął swoją czapkę i przemył twarz a Sara patrzyła, jak krople wody osiadają na jego ciemnych rzęsach i szerokich brwiach. W słońcu jego brązowe tęczówki miały złotawą poświatę.
Usiadła pod drzewem. Antek ułamał kawał chleba i rozłożył się w słońcu.
- Jak tak dalej pójdzie, nic nie zostanie dla twojego taty – powiedziała Sara, odrywając kolejny kawałek.
- Gdyby matka zobaczyła, że przynoszę chleb od Pietrasiaka, wygoniłaby mnie z domu. Zawsze sama piecze chleby, no i nie lubi piekarza, bo nieraz z ojcem upijali się do upadłego – odpowiedział z uśmiechem.
- Twój tata chorował?
- Tak, na płuca, źle z nim było, ale już prawie jest dobrze, tylko jeszcze słaby. Przez kilka miesięcy zastępowałem go przy robocie, dlatego wzięli mnie do tej cerkwi.
Antek przymknął oczy. Wiosenne słońce świeciło mocno, ale delikatne powiewy wiatru przyjemnie osłabiały moc jego promieni.
- Kiedy wrócimy do miasta? – zapytała Sara, przypominając sobie, że rzeczywistość, w której się znalazła to jedynie niepojęta smuga przeszłości.
- Poczekamy do popołudnia. Martwisz się, że cię będą szukać...
- Nie... znaczy, dzisiaj mam... wychodne, może nikt nie zauważy...
Starała się zachować spokój, choć zupełnie nie panowała nad tym, co się działo. Była jak dziecko – bezradne i zagubione w obcym świecie. Na szczęście miała tu swojego przewodnika i chociaż ledwie go znała, musiała całkowicie mu zaufać.
Tak rozmyślając, przymknęła powieki. Antoni, którego znudziło widocznie wygrzewanie się w słońcu, usiadł bliżej niej a gdy dostrzegł, że zasnęła wyciągnął swój szkicownik i szybkimi ruchami dłoni zaczął kreślić jej portret - subtelny zarys ust i delikatną linię brwi. Mimo, że spała Antoni rysował jej żywe i błyszczące oczy. Znał ją zaledwie kilka godzin a już jej spojrzenie zdążyło wryć mu się w pamięć.
Sarę przebudził głośny śmiech dobiegający z oddali. Donośne głosy dziewcząt w szerokich spódnicach, niosących w wiadrach białe koszule, rozchodziły się aż pod las. Szły od strony łąki, znad stawu, skąd nadal słychać było stuk drewnianych kijanek i plusk prześcieradeł uderzanych o kamienie.
Antoni siedzący dotąd pod wierzbą, schował szybko swój szkicownik i wstał, gdy tylko grupa chichoczących dziewcząt podeszła bliżej. Ukłonił się i przywitał.
- Czy Antoni idzie dziś do Pacaków? Maćka puścili z wojska, cała wieś już tam jest, i kapela z Borowej, będą tańce... – powiedziała blondynka z długim warkoczem, przystanąwszy na chwilę. Ukradkiem spoglądała na Sarę.
- Maciek wrócił?! Przyjdę!... później, muszę jeszcze odprowadzić kuzynkę do miasta – popatrzył na Sarę – i potem przyjdę.
- Tylko uważaj, Michał Pietrasiak wracał z targu, mówił, że coś dużo żołnierzy dzisiaj przy bramach – odpowiedziała blondynka i pobiegła za swoimi towarzyszkami.
Gdy się oddaliły, Antoni usiadł obok Sary:
- Mieszkają w tamtej wsi... – wskazał kilka chałup pod lasem.
- Powiedziałeś, że jestem twoją kuzynką? – zapytała Sara.
- No tak...
- Odprowadzisz mnie do klasztoru i... wrócisz tutaj?
Antoni słysząc jakby nutę zawodu w głosie Sary, spojrzał na nią z nadzieją, że dostrzeże coś więcej, ale zawstydzony własną śmiałością, szybko znów spuścił wzrok.
- Musisz już wracać?- zapytał cicho.
Dziwne uczucie pustki ogarnęło Sarę na samą myśl, że tak szybko ma się pożegnać z tym fascynującym światem. Miała jeszcze tyle do odkrycia, że rozsądek, jak zwykle zresztą w takich zmaganiach, przegrał z emocją, ciekawością i rodzącą się nieoczekiwanie więzią.
- Właściwie, to mogę jeszcze zostać – odpowiedziała, wywołując w oczach mężczyzny prawdziwy błysk radości.
- To może pójdziemy do wsi? – zapytał z uśmiechem.
- Ale...
- Ucieszą się na pewno, zresztą pewnie pół wsi już tam jest, będzie wesoło, chodź!
Poszli krętą drogą, którą przed chwilą kroczyły dziewczęta niosące pranie. Wieś nie była duża. Drewniane domy z ogródkami i sadami, w których kwitły czereśnie, wydawały się oazą spokoju. Bose dzieci biegały po kamienistej drodze, gospodarze ściągali krowy z pastwisk, konie rżały za domami a kobiety przy płotach witały ich serdecznie:
- Antoni, a kogo to przyprowadziłeś?
- Sara jest z miasta, idziemy do Pacaków, podobno Maciek wrócił?
- Wrócił dzięki Bogu, wrócił, wychudł biedak i ranny w rękę, ale już się rwie do zabawy !
Minęli kilka chałup i weszli na szerokie podwórko, gdzie wśród wrzawy i śmiechu krzątali się starzy i młodzi. Była tam i blondynka z długim warkoczem, którą Sara widziała wcześniej. Kobiety nosiły jakieś misy i chleby, a mężczyźni ustawiali drewniane ławy pod otwartą stodołą. Wszyscy z uśmiechem witali Antoniego i spoglądali z zaciekawieniem na jego „kuzynkę z miasta”.
Ludzie we wsi nie byli zamożni, ale ich domy były czyste i schludne, obejścia starannie wygrabione, a sami gospodarze okraszali sielską atmosferę wielką wesołością. Muzykanci grali skoczne melodie lub tylko wybijali rytm, gdy z ust dziewcząt w czerwonych chustach płynęły przyśpiewki. Sara pomagała rozkładać obrusy a Antek przysiadł się do młodzieży zajmującej ławę po przeciwnej stronie podwórka. Nie spuszczał jej jednak z oczu. Ona także co chwilę rozglądała się za nim i oddychała ze spokojem upewniwszy sie, że nie odszedł daleko.
W natłoku wrażeń Sara na chwilę zapomniała, że to nie jej świat. Wirowała w rytm skocznych melodii z lekkością wydobywanych z małych skrzypek przez młodziutkiego grajka w haftowanej koszuli. Co rusz ktoś porywał ją do tańca. Gdy usiadła w końcu by odpocząć, nie zdążyła nawet złapać oddechu, bo poczuła, że znowu czyjaś silna ręka obejmuje ją, ciągnąc w stronę wydeptanego już tysiącami podskoków placyku. Nie protestowała, bo tym razem był to Antoni. Dotychczas przyglądający się z boku, teraz trzymał Sarę tak mocno, jakby ktoś miał mu ją wyrwać z objęć.
Jednak czas wciąż płynął. Musieli w końcu wracać przez łąki i polne drogi, skąpo okraszone światłem sierpowatego księżyca.
W mieście ulice były już puste. Przy bramie klasztoru stała warta, ale schowane w ciemnościach boczne drzwi cerkwi, te same, którymi uciekali rano, były otwarte. Po całym tym szalonym dniu stali oboje w pustym kościele, nie rozumiejąc do końca uczuć, jakie się między nimi zrodziły.
- Zobaczę cię jeszcze? – zapytał Antoni.
- Nie wiem...
- Jutro niedziela, przyjdź... Będę czekał.
- Nie wiem, czy będę mogła wyjść, a ty nie możesz stać tutaj cały dzień i czekać...
- Mogę – odpowiedział pośpiesznie.
Sara przysunęła się bliżej i z lekkim wahaniem zbliżyła swoją twarz do jego twarzy. Musiała stanąć na palcach. Antoni objął ją i pocałował. Jego niepewność zniknęła, pojawiła się za to namiętność i przemożna chęć zatrzymania przy sobie kobiety, która tak niespodziewanie znalazła się w jego życiu i tak łatwo nim zawładnęła.
- Muszę cię jeszcze zobaczyć – szepnął, nie wypuszczając Sary z objęć.
Ta dosunęła się jednak. Nie można człowiekowi ot tak powiedzieć, że istnieje jakaś niepojęta brama w czasie i, że jest się kimś, kto urodzi się za ponad sto lat.
Pod ścianą lekko oświetlona księżycowa poświatą, leżał wielki ociosany kamień. Sara usiadła na nim, próbując zebrać myśli.
- To ze starego kościoła – powiedział Antoni widząc, jak Sara przygląda się ledwie dostrzegalnemu rytowi na jednej ze ścian – część kamieni wykorzystaliśmy przy budowie...
Wzrok Sary rzeczywiście zatrzymał się w miejscu, gdzie księżyc oświetlał stary kamieniarski znak.
- Ty też masz swój znak? – zapytała.
Usiadł obok niej.
- Jeszcze nie.
- Powinieneś mieć...
Antoni wstał i przyniósł lampę naftową. Zapalił ją i postawił tuż pod drzwiami do przejścia. Potem znalazł kawałek ostrego kamienia i zaczął kreślić jakieś znaki w pyle na podłodze. Sara zobaczyła, że kreśli dużą literę A a w niej idealnie wpisane duże S.
- Może być taki? – zapytał.
- Podoba mi się – odpowiedziała.
Żadne z nich nie chciało wracać do domu, ale czas, który ich połączył, nie mógł stanąć w miejscu. Sara otworzyła drewniane drzwi do swojego świata, a Antoni podał jej lampę, sądząc, że dziewczyna przemierzy z nią tylko kilkanaście metrów a nie dziesiątki lat.
- Do zobaczenia – powiedział.
Sara objęła go i pocałowała.
- Do zobaczenia – obejrzała się raz jeszcze i zniknęła w głębi korytarza.
Powrót do pokoju był zdumiewająco prosty. Tylko drzwi od strony klasztoru były przymknięte, choć Sarze zdawało się, że zostawiła je uchylone. Nie miało to jednak znaczenia, bo wracała z ciężkim sercem przepełnionym żywymi wspomnieniami i tęsknotą. Jej pokój wydawał się teraz obcym miejscem. Miała wrażenie, jakby wróciła z długiej i dalekiej podróży. Wszystko było takie samo, a jednak w jakimś wymiarze zupełnie inne.
Następnego ranka słońce wkradające się przez okno zbudziło Sarę i przez jedną chwilę wydarzenia poprzedniego dnia wydały się jej snem. Snem, z którego człowiek nie chce się obudzić, z powodu którego zamykając oczy chowa się przed promieniami, by jak najdłużej zatrzymać piękne wizje i wrażenia, które wraz z porankiem tak gwałtowanie pryskają, stając się tylko strzępami wspomnień.
Sara jednak wiedziała, że nie śniła. Rzeczywistość zaczęła przywracać jej pamięć. Tylko niezwykle silna wola i resztki zdrowego rozsądku sprawiały, że nie pobiegła od razu do cerkwi. Myślała ciągle o tym, że on na nią czeka.
Czekał.
Czas – niepojęta dla człowieka rzecz.
Tego ranka siostry były wyjątkowo poruszone. Od rana szykowały się na nagłą wizytę biskupa, który po drodze na rekolekcje, postanowił zawitać do klasztoru. Sara dowiedziała się o tym schodząc na śniadanie, które ze względu na wyjątkowe okoliczności odbywało się w wielkim pośpiechu. Nalała sobie kawy, ale nie miała ochoty jeść. Biskup miał przybyć przed południem, więc ruch, jaki od rana panował w kuchni, wykluczał możliwość przejścia do podziemi niezauważoną. Była zła, ale nikt nie zwracał na nią uwagi, bo spokojne zwykle zakonnice tego ranka w panice biegały ze szczotkami, obrusami i kwiatami. Jedna matka Klemensa nie okazywała przy tej okazji wyjątkowego podniecenia. Rzeczowo instruowała każdą z rozdygotanych sióstr, co do obowiązków i przebiegu wizyty.
Sara zabrała swoją kawę i postanowiła przeczekać całe zamieszanie u siebie w pokoju, ale przy wyjściu zatrzymała ją przełożona:
- Wszystko w porządku pani Saro, wygląda pani na zmęczoną?
- Dziękuję... – nie dokończyła zdania, bo zakonnica ciągnęła dalej:
- Nie było pani wczoraj wieczorem.
- Rzeczywiście, byłam u przyjaciółki, zasiedziałam się...
- Ale jak pani weszła do klasztoru? Stróż mówił mi, że brama była zamknięta całą noc.
- A tak... chyba przyszłam tuż przed zamknięciem bramy...
- Muszę pani przypomnieć, że jest to jednak klasztor i trzeba się dostosować do wymogów życia, jakie tu wiedziemy.
- Oczywiście, to się więcej nie powtórzy – odpowiedziała dziewczyna, idąc w stronę schodów.
Matka Klemensa zatrzymała ją jeszcze:
- Pani Saro, niech pani pamięta, że czasem pokusa może nas poprowadzić tak daleko, że trudno potem zawrócić. Nie zawsze drzwi, które otwieramy prowadzą do czegoś dobrego.
Sarze mocniej zabiło serce. Bez słowa odwróciła się i wbiegła na górę. Emocje wzięły górę i jedynym sposobem na uporanie się z nimi był długi samotny spacer, chwyciła więc tylko swoją torbę i wyszła na dziedziniec, oglądając się, czy matka przełożona nie idzie za nią.
Jeśli istnieje przeczucie, jakaś wewnętrzna, nieznana naszej świadomości siła, która pcha nas w przeznaczonym kierunku, to właśnie ta siła musiała kierować Sarą, gdy niemal biegła się w stronę cmentarza, gdzie w zaciszu wysokich cyprysów znajdował się grób siostry Łucji. Zawód, jaki czuła, nie mogąc iść na spotkanie z Antonim, przekładał się na szybkie tempo, z jakim przemykała starą lipową aleją. Słowa matki Klemensy wprawiły ją w osłupienie i obudziły dziwny niepokój. Zmęczona, z szybkim oddechem dotarła wreszcie do celu. Usiadła na ławeczce, odmówiła krótką modlitwę i zatopiła się w myślach, jakby rozmawiała ze swoja mentorką, jakby spowiadała się jej i oczekiwała rady. Spokój panujący w tym miejscu udzielił się Sarze. Jej myśli zaczęły wyłaniały się z chaosu, klarować i powoli układać w konkretny plan. Miała wracać do klasztoru, ale perspektywa spotkania różnych „ich eminencji” i wszelkich innych wielebnych gości, sprawiła, że wolała jeszcze chwilę pospacerować alejkami starej nekropolii, myśląc o ludziach, którzy tu spoczęli, o życiu jakie mogli wieść i o zawiłościach świata i czasu, które tak nieoczekiwanie ją samą objęły.
Daty na kamiennych płytach sięgały kilku wieków wstecz. Kobiety i mężczyźni, matki, ojcowie. Księżna, kowal, mieszczanin. Wszyscy spoczywali tutaj razem. Sara zastanawiała się, ile z nich żyje tam, po drugiej stronie korytarza. Zaraz potem przyszła jej do głowy niedorzeczna myśl, że Antoni też może tu być. Dziwna myśl. Przecież wiedziała, że on tam na nią czeka. Może siedzi na jednej z ławeczek i wpatruje się w drewniane drzwi cerkwi, którymi miała wyjść.
Kierując się już ku wyjściu, w wąskiej alejce wiodącej do północnej bramy Sara zauważyła niewielki nagrobek. Chociaż był mocno zaniedbany, zwrócił jej uwagę. Dziki bluszcz porastał go z kilku stron, a na poszarzałym kamieniu wyspy zielonego mchu tworzyły skomplikowaną mozaikę. Większość przechodniów omijała go bez poczucia straty, ale Sara od razu zauważyła jego niespotykany kształt i kunszt, z jakim wytrawny rzemieślnik zmienił twardy kamień w piękny obelisk. Po obu stronach pionowej płyty widać było wykute w kamieniu kolumny podtrzymujące poziomy gzyms, na którym zielone liście pnącza uwiły strzępiastą kopułę. Bluszcz i pokrzywy utrudniały przejście, ale Sara podeszła bliżej, by przyjrzeć się dokładniej płaskorzeźbie. Odgarnęła zielone pędy i przetarła dłonią kamień. Po lewej stronie ukazała się postać ze skrzydłami.
- Święty Michał... – pomyślała.
Teraz wyraźnie widać było skrzydlatą postać z mieczem, a obok napis „Antoni Pawłowski, zmarł w młodych latach dn. 16 maja 1902 r.” Sara stanęła zdumiona. Marszcząc brwi przyglądała się nazwisku. Wyciągnęła z torebki kilka chusteczek i dokładnie wytarła duże litery. Próbowała przypomnieć sobie datę, którą usłyszała od Antoniego, gdy rozmawiali po raz pierwszy.
- Trzynasty maja... trzynasty maja... tysiąc dziewięćset drugiego roku...
Nie mogło być mowy o pomyłce.
Matka Klemensa ze zdumieniem obserwowała Sarę biegnącą przez plac i składającą niezgrabne ukłony odjeżdżającym gościom. Dziewczyna zaś pokonawszy szybkim krokiem schody i korytarze, wpadła do swojego pokoju i niemal w szaleńczym amoku zaczęła rozrzucać notatki i dokumenty. Wysypała wszystko z kartonowego pudła i przeglądała po kolei, kartka po kartce, linijka po linijce. Natrafiła jedynie na notatkę, którą widziała kilka dni wcześniej: „1902 wypadek przy budowie”. Nie było dnia, miesiąca, opisu.
Zrezygnowana i zmęczona usiadła na krześle. Data wyryta na pomniku wciąż nie dawała jej spokoju. Tymczasem na placu matka przełożona wraz z kilkoma innymi zakonnicami żegnała ostatnich gości, wsiadających do długiej czarnej limuzyny. Przyglądając się im, Sara pomyślała o siostrze Małgorzacie, która zawiadywała klasztornym archiwum i ta myśl napełniła ją nową energią. Zastała siostrę Małgorzatę w kaplicy.
- Siostro, siostro – zaczęła – muszę.... mam wielką prośbę...
- Doprawdy, pani Saro, czy to nie może poczekać?
- Nie może – Sara usiadła w ławce obok – Muszę się dostać do archiwum, natychmiast...
- Pani Saro, cóż to się stało? Jest niedziela! Ja wiem, że ma pani tutaj pewne przywileje, ale chyba przesadza pani troszkę...
- Nie chodzi o przywileje, ja błagam siostrę, to sprawa ... życia i śmierci...
- W archiwum? Życia i śmierci?!
- Bardzo siostrę proszę, tylko siostra może mi pomóc.
Siostra Małgorzata popatrzyła na Sarę z lekkim politowaniem. Z trudem podniosła się z klęcznika i wyciągnęła pęk kluczy zza paska:
- Chodźmy – powiedziała - ale tylko na chwilę! Bóg raczy wiedzieć, co matka przełożona by na to powiedziała...
Wyszły obydwie z kaplicy i weszły do głównego skrzydła. Schodami udały się na piętro, gdzie znajdowało się królestwo siostry Małgorzaty.
- Zostawię panią, ma pani dziesięć minut.
- Dziękuje siostrze.
Sara szybko przejrzała katalog i pobiegła do magazynu. Znalazła pęk teczek i wyciągnęła z nich dokumenty dotyczące starej cerkwi. Nie było tego wiele, ale wśród zapisków odnalazła odpowiednie nazwisko i datę. Kamieniarz Antoni Pawłowski zmarł po tym, jak zawaliło się pod nim rusztowanie szesnastego maja tysiąc dziewięćset drugiego roku. Dziewczyna rzuciła kartki i wyszła. Poruszała się coraz szybciej. Przebiegając koło kuchni prawie potrąciła siostrę Katarzynę. Minęła kuchenny korytarz i zeszła do podziemi. Była tak pochłonięta swoimi myślami, że nie zwróciła uwagi na włączone w podziemnym korytarzu lampy. Dopiero, gdy dobiegła do przejścia zobaczyła czekającą tam matkę Klemensę. Sara zamarła na chwilę, patrząc na zakonnicę jak na zjawę lub złego ducha, który pojawił się w tych ciemnych murach, by ją odstraszyć i odepchnąć.
- Niech się pani nie boi, pani Saro – odezwała się matka Klemensa – Niech pani podejdzie bliżej, musimy porozmawiać.
Oddech Sary stał się nieco spokojniejszy, ale nadal nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku, więc posłusznie podeszła.
- Wiedziałam, że prędzej czy później to się wyda... – odezwała się znów zakonnica.
- Ja... to matka wie? – zapytała Sara drżącym głosem.
- Wiem.
- Była tam matka?...
- Nie, nigdy nie odważyłam się przejść. Każda z sióstr, która tam była nie potrafiła potem żyć normalnie. Siostra Beatrycze, której dziennika u ciebie szukałam, popadła w obłęd, jak być może wiesz. Siostrę Łucję z trudem udało mi sie trzymać w ryzach. A teraz pani...
- Od kiedy to się dzieje? – zapytała Sara zdumiona, ale i zachęcona otwartością, z jaką zaczęła przemawiać jej przełożona.
- Od kilkudziesięciu lat, może dłużej. Trudno orzec. Dwie moje poprzedniczki musiały sobie z tym radzić. Jedna z nich nawet zamknęła to skrzydło, ale brakowało miejsca i trudno było wytłumaczyć, dlaczego część klasztoru jest wyłączona z użytku. Wywołało to tylko większą ciekawość i niebezpieczeństwo. Myślałam o zamurowaniu drzwi, ale bałam się wpuścić tutaj robotników. Potem uznałam, że bliskie usytuowanie kuchni sprawi, że nikt nie przejdzie niezauważony.
- Od kiedy matka wie, że ja...
- Nie byłam pewna. Dopiero, gdy siostra Małgorzata przybiegła do mnie, zrozumiałam.
- Ja... ja muszę tam wejść, chodzi... chodzi o ludzkie życie...
- O życie, którego już nie ma. Nie może tam pani więcej przechodzić. Przeszłość się wydarzyła, nie możemy jej zmieniać. To przejście to szatańska sprawka, Bóg nie chciałby, żebyśmy zmieniali nasze i cudze przeznaczenie.
- Ja muszę!
- Nie pozwolę pani tam pójść! – zakonnica chwyciła Sarę za rękę, ale ta wyrwał się z uścisku i otworzyła drzwi.
Biegnąc korytarzem słyszała jeszcze chwilę głos matki przełożonej:
- Stój! Wracaj!
Cerkiew była pusta. Sara wyjrzała na plac, ale zobaczywszy patrolujących go żołnierzy cofnęła się. Boczne drzwi były zamknięte na kłódkę. Nie wiedziała, co robić. Matka przełożona mogła zamknąć przejście w każdej chwili, a nawet jeśli tego nie zrobiła, na pewno nie pozwoli jej tu wrócić. Nigdy.
Wrażenie dziwnej niemocy ogarnęło Sarę. Każde wyjście z tej sytuacji zdawało się być bez sensu. Matka Klemensa mogła mieć racje, twierdząc, że przeszłości nie można zmienić, ale to przecież tylko jedno życie, jedno uratowane życie, które z pewnością nie przesądzi o historii świata.
Już miała wracać z poczuciem całkowitej klęski, gdy pod drzwiami dostrzegła rozmazany rysunek „AS”. Przyklęknęła i zaczęła wodzić palcami po śladach na pyle, starając się od nowa nakreślić jego linie. Na myśl, że wszystko już stracone, jej oczy napełniły się łzami, które po prostu rozlały się po policzkach. Miała brudne ręce, więc sięgnęła do torebki w poszukiwaniu chusteczki. Nie mogła pokazać się matce przełożonej w takim stanie. Była wystarczająco upokorzona. Zamiast chusteczki wyciągnęła jednak długopis. Przyglądała mu się przez chwilę, a potem wyrwawszy kartkę ze swojego notesu zaczęła pisać:
„Kochany Antoni!
Wybacz, że nie przyszłam, nie mogłam. Ale jeśli tylko zechcesz, jeśli myślisz o mnie tak mocno, jak ja o Tobie, przyjdź we wtorek rano tam nad strumień, gdzie ostatnio odpoczywaliśmy. Czekaj na mnie do skutku. Nie wiem, o której będę mogła przyjść, ale błagam Cię, czekaj na mnie,
Twoja Sara”
Złożoną kartkę wsunęła w szparę przy drzwiach. Obok na podłodze jeszcze raz nakreśliła „A” i „S” tym razem większe i wyraźniejsze.
- Błagam, znajdź to... – szepnęła.
Matka Klemensa czekała po drugiej stronie korytarza. Sara spodziewała się, zostanie wyrzucona, ale nie dbała w tamtej chwili o pracę. Wracając ze spuszczoną głową i dziwnym poczuciem pustki, wracała na dobre do swojego świata. Stanęła przed przełożoną, jak przed sędzią - pewna wyroku. Zakonnica jednak podeszła i objęła ją:
- Chodź, teraz porozmawiamy – powiedziała tonem, którego Sara nie spodziewała sie usłyszeć - miękkim, łagodnym i przyjaznym.
Długa rozmowa, jaką tego popołudnia odbyły, pozwoliła Sarze na nowo poukładać myśli. Była to swoista obustronna spowiedź, bo nie tylko Sara wyznawała swoje winy, ale i matka Klemensa oczyściła się z tajemnicy, którą dotąd sama dźwigała. Dwie różne, obce sobie dotąd kobiety zawarły pewien pakt, porozumienie, które je zbliżyło i związało.
Noc, która potem nastała u jednej wypełniona rozmyślaniami, u drugiej modlitwą, przyniosła niejakie ukojenie, ale jeszcze nie spokój. Sara zasnęła dopiero nad ranem. Matka Klemensa odwołała jej lekcje. Schodząc do kuchni na późne śniadanie, Sara zauważyła mężczyznę w szarym roboczym uniformie wychodzącego z piwnic. W ręku trzymał puste wiadro i walizkę z narzędziami. Dziewczyna minęła kuchenne drzwi i zeszła do podziemi. Matka Klemensa już tam na nią czekała:
- W końcu byś zauważyła – powiedziała.
- Ale... dlaczego? – zapytała Sara, z wyrzutem patrząc na świeży mur w miejscu opadających, drewnianych drzwi.
- Tak trzeba – odpowiedziała zakonnica – wiesz, że to jedyne wyjście – dodała i odeszła.
Po wielu tygodniach emocje opadły. Sojusz Sary z matką przełożoną przeradzał się powoli w prawdziwą przyjaźń, ale dziewczynę wciąż dręczyło pytanie, co stało się z Antonim, czy przeżył, czy czekał na nią, co myślał, gdy nie przyszła. W archiwum nie było już żadnej wzmianki na jego temat. Dokument, który poprzednio widziała, zniknął, w miejscu kamiennej mogiły na cmentarzu rosły drzewa. Mogłoby się wydawać, że Antoni Pawłowski nigdy nie istniał. Jednak prawie rok później Sara zobaczyła na cmentarzu pewnego mężczyznę. Przechodziła obok niego powoli, próbując dyskretnie przyjrzeć się jego twarzy. Miał takie same oczy, jak Antoni, ciemne, lekko kręcone włosy, podobną postawę. Jej badawcze spojrzenie nie uszło uwadze mężczyzny - odwrócił się i lekko skinął głową, jakby się witał. Dziewczyna wydała mu się dziwnie znajoma, pomyślał nawet, że przypomina kobietę z jednego z rysunków jego pradziadka, które niedawno wieszał w salonie nad kominkiem, jako cenną rodzinną pamiątkę. Sara zmieszała się i przyspieszyła kroku, a gdy mężczyzna odszedł, odnalazła grobowiec, przy którym stał. Uśmiechnęła się czytający wyryty na nim napis - „Rodzina Pawłowskich”.
2
„piekielna czy nie,” - to uważam za niepotrzebne.Wahała się, w którą stronę pójść, ale jakaś siła, piekielna czy nie, ciągnęła ją z powrotem.
„ta” - do usunięciaJednak wewnętrzna ta walka z rosnącym poczuciem
Przestawiłbym przecinek:zagubienia tylko potęgowała w niej wrażenie, że świat, który widzi to tylko szalone złudzenie, wytwór
„zagubienia tylko potęgowała w niej wrażenie, że świat który widzi, to tylko szalone złudzenie, wytwór”
Rozumiem o co chodzi, ale to nie jest dobrze sformułowane.rzut z sali kinowej,
„kubek” był dwa zdania wcześniej; dałbym „naczynie”Napiła się jeszcze i powoli odstawiła kubek.
Troskliwość tego obcego przecież mężczyzny była ujmująca. Być może wynikała z mentalności jego czasów, a może po prostu była przejawem zwykłej ludzkiej życzliwości.
No nie rób z niej naiwnej pensjonarki. :wink:
Naturalniej będzie „nie drgnęły”.Antek złapał za klamkę, ale drzwi ani drgnęły.
Po „już” przecinek.Zaraz potem nadszedł jeden z żołnierzy, ale widać znużony już zerknął tylko na podwórko w głębi i odszedł.
Powtórzone „przekupki”. Niepotrzebnie.wodziła wzrokiem za przekupkami.
„nawoływania”Słyszała gwar, nawoływana sprzedawców,
„ją”Dobiegł ja nagle wspaniały zapach chleba.
Jeszcze niedawno miał opory, aby wziąć ją za rękę, a teraz tak po prostu bierze pod rękę?Chodźmy, tu niedaleko odpoczniemy – wziął dziewczynę pod rękę i skręcił w wąską ścieżkę odbijającą od drogi.
Przecinek przed „a”. W następnych zdaniach również.Trawa była już dość wysoka a cały ten zielony dywan ciągnął się aż nad strumień.
Jak dla mnie zbyt raptowne przejście między zabawą (bardzo przekonująco przedstawiona atmosfera) a powrotem. Napisałbym tu jeszcze kilka zdań, np. refleksje Sary.Dotychczas przyglądający się z boku, teraz trzymał Sarę tak mocno, jakby ktoś miał mu ją wyrwać z objęć.
Jednak czas wciąż płynął. Musieli w końcu wracać przez łąki i polne drogi, skąpo okraszone światłem sierpowatego księżyca.
Zamiast „Jedna” użył bym „Jedynie” albo „Tylko”.Jedna matka Klemensa nie okazywała przy tej okazji wyjątkowego podniecenia.
Zrezygnowałbym z końcówki zdania: „które po...”.Na myśl, że wszystko już stracone, jej oczy napełniły się łzami, które po prostu rozlały się po policzkach.
Jestem pod wrażeniem. O wiele lepiej napisane niż część pierwsza. Tym razem czytałem z zainteresowaniem. Zniknęła zarzucana przeze mnie przewidywalność, nie dostrzegam też istotnych potknięć stylistycznych czy interpunkcyjnych. Dobre zakończenie, choć może Sara zbyt łatwo zrezygnowała z ponownej próby skontaktowania się z Antonim. Trochę niejasnym pozostaje, czy i jak udało jej się przekazać ostrzeżenie, może ten w wtorek, kiedy miał na nią czekać nad strumieniem to wyjaśnia, tzn czekając tam nie poszedł do pracy i nie uległ tam wypadkowi. Ale jeśli tak, to jest to trochę mgliste, albo może ja jestem mało domyślny.
3
Dziękuje za wszystkie uwagi. Wstawiając drugą część obawiałam się, że ci, którzy czytali początek i pewnie w jakiś sposób wyobrazili sobie ciąg dalszy, będą zawiedzeni. Cieszę się, że w tym wypadku stało się odwrotnie
Rzeczywiście, po ponownym przeczytaniu tego fragmentu o tańcach we wsi i powrocie do miasta, przyznaję, że przydałoby się tam jakieś przejście, kilka dodatkowych zdań. Popracuję nad tym. Jeśli chodzi o to, co się stało z Antonim, koncepcja rzeczywiście była taka, że znalazł wiadomość i czekał tam we wtorek, w związku z czym nie uległ wypadkowi. Dziękuję za zwrócenie mi na to uwagi. To przecież ważne, żeby przekaz był czytelny. Dla mnie jest to oczywiste, bo mam wszystko w głowie, dla Czytelnika - niekoniecznie. Popytam jeszcze moich "prywatnych" weryfikatorów
jak to widzą. Jeszcze raz dzięki. Pozdrawiam serdecznie:)


„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch
FB - profil autorski
FB - profil autorski
4
Klimaty odrobinę... pilipiukowe. Lubię to.
Jeżeli chodzi o sam tekst to paskudnie krótki. Muszę się teraz zastanawiać, co pozostawiłaś w Swoich myślach, a co przelałaś na Forum
Nie spiesz się. Uwierz, że wolniej to... większa przyjemność, a człowiek ślad bardziej trwały po sobie pozostawia, kiedy zmusi czas, aby ten popłynął wolniej.

Jeżeli chodzi o sam tekst to paskudnie krótki. Muszę się teraz zastanawiać, co pozostawiłaś w Swoich myślach, a co przelałaś na Forum

Nie spiesz się. Uwierz, że wolniej to... większa przyjemność, a człowiek ślad bardziej trwały po sobie pozostawia, kiedy zmusi czas, aby ten popłynął wolniej.
Ujęłaś tym kogoś, kto nie dał się na hasłach wychowaćSara zaś wychowana na hasłach rosnącej emancypacji kobiet zapomniała niemal, jak miły jest opiekuńczy męski dotyk i jak potrzebne niekiedy wsparcie silnego ramienia.

5
To, że nie ma wpisów wcale nie oznacza, że nie czytają. Czytają - tylko mi powstał taki dylemat - cisnąć cię o ciąg dalszy, czy też nie = bo zbyt duże fragmenty pokazane w necie zamkną drogę do publikacji papierowej - a tu widzę duże szanse, gdy dalej utrzymasz ten styl powiastki - 

Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz
6
Nigdy nawet nie myślałam o publikacji papierowej. Stosunkowo niedawno zaczęłam pisać opowiadania, żeby po prostu nauczyć się samego pisania, poprawić język, wyeliminować błędy, znaleźć swój styl. Kiedyś bardzo chciałabym napisać coś dłuższego, ale nie chcę zaczynać od powieści, bo albo w połowie to porzucę, albo ciekawy temat zniszczę przez braki warsztatowe. Zdecydowanie wolę pisać teksty obyczajowe – „Cerkiew” to taki eksperyment, mały flirt z fantasy
Miałam pomysł na kilka dodatkowych wątków, ale na początek wolałam, żeby to było proste opowiadanie. Jak nabiorę odwagi wstawię kiedyś coś zupełnie innego np. jakiś romans – żeby sprawdzić, czy to co piszę nie jest zbyt naiwne, kiczowate, czy wręcz hareqiunowskie. Bardzo dziękuję za to, że poświęcacie czas na czytanie moich tekstów i na komentarze
Pozdrawiam serdecznie 



„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch
FB - profil autorski
FB - profil autorski
7
Niemyślenie bywa zdrowe, ale nie zakładaj, że nigdy nie pomyślisz.iris pisze:Nigdy nawet nie myślałam o publikacji papierowej.
Gdybym tak dobrze nie oceniał Twojej "Cerkwi", to zacytowałbym moją panią od geografii i powiedział, że cierpisz na wzmożone samopoczucie (chodziło o nazbyt wysoką samoocenę). Ci najlepsi, jak przypuszczam, po raz pierwszy porzucają powieść po napisaniu piewszego rozdziału... potem jeszcze kilka razy... jak Ty coś wreszcie porzucisz - daj znać... porozmawiamy o kwiatkach i motylkachiris pisze:(...) nie chcę zaczynać od powieści, bo albo w połowie to porzucę, albo ciekawy temat zniszczę przez braki warsztatowe.


A od czego jest Forum? Poprawić można i uwierz: to co masz u Siebie na dysku jest o wiele ważniejszeiris pisze:(...)ciekawy temat zniszczę przez braki warsztatowe.
Czyli nie masz pojęcia o czym chcesz pisać, jednak pragniesz, aby to coś było po prostu dobre... dobre dla Ciebie... mylę się?iris pisze:Zdecydowanie wolę pisać teksty obyczajowe
To ja może od razu odpowiem: będzie zbyt naiwne, kiczowate i hareqiunowskie...iris pisze:wstawię kiedyś coś zupełnie innego np. jakiś romans – żeby sprawdzić, czy to co piszę nie jest zbyt naiwne, kiczowate, czy wręcz hareqiunowskie.


P.S.
Ważna uwaga (tym razem bardziej serio).
Udało mi się umieścić dość długi tekst w ramach jednego wątku. Nie mieścił się w zakresie 65 kiloliter, dodałem dwa wątki, jednak czyjać litościwa ręka połączyła to w całość. Jak widać: można. Twoja "Cerkiew" w dwóch kawałkach wygląda okropnie. Lepiej jest skończyć, potem poczekać, a potem wrzucić całość... wolniej, to większa przyjemność

8
Jestem tu dopiero od niedawna i nie bardzo wiedziałam, jak długie teksty mogę wstawiać - dlatego podzieliłam "Cerkiew", chociaż była już gotowym tekstem - nie pisałam jej specjalnie na Wer, powstała jakiś czas temu
Już wspominałam, że fantasy nie jest "moją bajką", ale siedziałam sobie kiedyś w parku w miejscu, gdzie do początków XX wieku rzeczywiście stała cerkiew, obok naprawdę są zabudowania - nie tyle klasztorne, co po prostu kościelne
i tak sobie wymyśliłam opowiastkę. Jednak do pisarstwa mi daleko
Na razie wystarcza mi zupełnie, że w ogóle znajdują się ludzie, którzy z własnej nieprzymuszonej woli zagłębiają się w moje teksty.
Porzucasz po raz trzeci ten sam tekst, czy to były różne pomysły? Ja mam na razie dwa takie porzucone - czekają, aż przyjdzie mi do głowy, co dalej z nimi zrobić



Porzucasz po raz trzeci ten sam tekst, czy to były różne pomysły? Ja mam na razie dwa takie porzucone - czekają, aż przyjdzie mi do głowy, co dalej z nimi zrobić

„Styl nie może być ozdobą. Za każdym razem, kiedy nachodzi cię ochota na pisanie jakiegoś wyjątkowo skocznego kawałka, zatrzymaj się i obejdź to miejsce szerokim łukiem. Zanim wyślesz to do druku, zamorduj wszystkie swoje kochane zwierzątka.” Arthur Quiller-Couch
FB - profil autorski
FB - profil autorski