Apokalipsa według wielkiego korzonka

1

(WULGARYZMY!!!)
Apokalipsa według wielkiego korzonka.
I
wwwTo był moment, w którym głód ostatecznie zwyciężył, zmuszając kościstą postać do złamania tatkowego zakazu i wypełznięcia z pokoju. A następnie, mimo paskudnego poharatania kolan o kawałki szkieł, mozolnego przeczołgania się przez kuchnię w kierunku okna.
wwwRzec by można, wyprawa do źródła, bladego jak papier światła, sączącego się przez wąską szczelinę zabitych na głucho dech i kawałków mebli, pokrytych doszczętnie zieloną naleciałością pleśni. Krok za kroczkiem. A raczej, pełz za pełzem.
Pomalutku. Jeden malutki metr na pięć oddechów.
Sebastian udał się z tatkiem, a Michał zmarł, czyniąc Izę najstarszą z całej pozostałej w domu trójki i ważniejszą, niż sam Święty Tomasz z Akwinu. Drugą po Bogu na niebie. A może nad?
wwwIza rządzi i Iza tu decyduje. Gdy mówi, że ma być w prawo, to ma być w prawo. A kiedy w lewo, to w lewo. Jak nakazuje ci skoczyć, to ty ją tylko pytasz, czy wysoko? Ona tutaj dowodzi. Czaicie to?
Gdy się zbudziła, Danusia z Wojtkiem wciąż spali, wtuleni w siebie jak łyżki. Dziewięciolatek chrapał jak stary chłop. A jego o dwa lata starsza siostra, ssała kciuk, tuląc do piersi atlas ze zwierzętami. Nieważne, że książka dawno zgniła od zleżenia i wody. Tak, że poza kilkoma rozmazanymi zdjęciami lam, zebr oraz słoni, nie dało się niczego w niej dopatrzeć. Danka uwielbiała swój skarb, nazywając go Wielkim Albumem Zoo. I pewnie gdyby w losy świata wliczone były bardziej spokojne dni, nie jadłaby mięsa, nie nosiła futer i pikietowała pod jakąś fabryką kosmetyków z gitarą w ręku. Jednak Bóg chciał inaczej. I równo dziewięć dni temu, kulą ognia pogodził zwaśnione strony. Zabijając miliony ludzi i wywracając do góry nogami cały znany im ład.
wwwZ tego co mówił tatko, asteroida przyleciała z odległego kosmosu i była wielka, jak sześć boisk piłkarskich. A do tego trafiła w ziemię z prędkością szybszą od wystrzelonego pocisku, niemalże wytrącając zieloną planetę z orbity.
Tak się na szczęście nie stało, ale “Magnus Radicula”, czyli “Wielki Korzonek”, czy też “Wielka Marchewka” naruszyła płyty tektoniczne ziemi. A jej eksplozja wzniosła do atmosfery tony sadzy i pyłu. Dobrze poinformowani mawiali, że nic jak tylko nuklearna zima teraz nastanie. I to taka, co to potrwa sto lat. Będzie zimniej i ciemniej. A przez brak fotosyntezy wymrą rośliny, zwierzęta i w końcu ludzie. Że stało się to, o czym trąbili wieszcze, i o czym napisano w Piśmie Świętym. Apokalipsa według św. Jana się rozpoczęła i wszystkich czeka sąd. Nic tylko wyglądać Jezusa Chrystusa na ziemi i patrzeć jak siedmiogłowa bestia wychodzi z morza.
Tatko powiedział, że to wszystko nieprawda. Najzwyklejsze chłopskie zabobony. Że nuklearna zima, to i owszem, ale nie od uderzenia asteroidy, a od wybuchu nuklearnych bomb. Taki wybuch mógłby się faktycznie źle zakończyć, ale ta sytuacja jest inna. Nie, że od razu nic im teraz nie grozi, ale na pewno nie to.
Zresztą ich sąsiad, pan Mieczysław, który razem z tatkiem słuchał audycji, jeszcze lżej potraktował całą sprawę.
- No co – powiedział do tatka, na jakieś piętnaście minut przed zderzeniem. – Wedle wyliczeń tych wszystkich uczonych łbów marchewka przypieprzyć ma w Chiny.
wwwTatko mu na to, że to nie do końca tak. Że skutki dotkną ich wszystkich i może być naprawdę nieciekawie.
Izę bardziej niż ta cała chryja z Korzonkiem przeraził widok zmęczonej twarzy tatki. Nie odważyła się jednak o nic spytać, a on jej kazał nie podsłuchiwać przy drzwiach, tylko wrócić z powrotem do pokoju. Na odchodne usłyszała jeszcze ich rozmowę.
- W Chiny, rozumisz pan. Przypieprzy w Chiny. Mądry Bóg dobrze to sobie obmyślił, biorąc w obroty tę całą czerwoną hołotę.
- Następstwa mogą być opłakane dla nas wszystkich.
- E tam, sąsiedzie. Wielkie mi znowu halo. Nic się nie stanie, jak ich tam z milion ubędzie. Najwyżej pepegi będą trochę droższe na bazarku.
Stuknęli się butelkami, a po chwili ojciec do nich przyszedł. Jakiś czas później wszystko zaczęło się trząść.

wwwTak było wcześniej. Dokładnie dziewięć dni temu. Od tego czasu wszystko stanęło na głowie. Tatka i Sebka nie było. A ona obudziła się głodna, że aż brzuch rozsadzało. Na dodatek mając chyba gorączkę. A jakby tego wszystkiego było mało, przez wyrwę w ich dachu bezczelnie zaglądał ptak. Dwugłowy i większy od kruka. Chociaż na krucze podobieństwo, caluśki czarny.
- Kra-aa – zaskrzeczał, nim zdążyła uwierzyć w to, co widzi. A oczy jego prawego łba zalśniły rozbłyskiem żółtego jak złoto światła. – Kaa-aarahh.
W tym czasie drugi łeb, wygięty w łuk, starał się wywiskać z ciała coś, co zapewne dałoby się zjeść. Izabela uniosła się na łokciach.
- Kraa-atahh – zagdakało dużo głośniej ptaszysko, unosząc skrzydła. A następnie podreptało w miejscu, robiąc kółeczka.
Dziewczyna zamarła, zanosząc w myślach modły do wszystkich świętych, by ptak się przypadkiem nie spłoszył. I niemal słysząc jak serce pompuje krew, czekała, aż się w końcu uspokoi. A kiedy przysiadł, najwolniej jak tylko umiała, sięgnęła ręką za siebie.
Już była tuż, tuż od przypieczętowania jego ptasiego losu. Środkowy palec właśnie się wsuwał w pierścień mosiężnego kółeczka. Wystarczyło tylko szarpnąć i..
wwwJeżozwierz w ścianie. Najwspanialszy z tatkowych wynalazków. A tatko, jak to tatko. Myli się rzadziej, niż nigdy.
Wtedy to lewa głowa ptaka przestała wydziobywać pióra z własnego ciała i się uniosła.
- Mięskha się chciało, zakhuta pało?
Zastygła patrząc na brata, który kimał w najlepsze obok niej. Przynajmniej wówczas sądziła, że Michał śpi.
- Co się takh wyszczerzasz, mała? Czyżbyh ptakha nie widziała?
Szarpnęła łańcuchem, wprawiając w ruch mechanizm sprężynowy, prowadzący po ścianie, aż do dachu. I zakończony paletą długich gwoździ. Cztery podwójne rzędy. Piekielnie ostre.
Dwugłowy mutant bez wysiłku uskoczył i ostrza wbiły się w przeciwległą ścianę. Dziewczynka zmarkotniała, sądząc, że dziwny dwugłowiec pewnie właśnie szybuje między blokami i pozostanie im dalej ślęczeć nad podłogą, w oczekiwaniu na coś, co może dałoby się zjeść.
Nic z tego.
wwwStworek ponownie przysiadł na skraju dachowej wyrwy i zaświergotał z wyrzutem:
- Hej, ty! Anorekhtyczko wbrew woli. Rohnij nam, rohnij, jak na strączkhu fasoli. Ale bardzo proszę cię, na mym mięsie nie paś się.
Miała już dość. Szturchnęła starszego brata, by go obudzić. Wpierw łagodnie, bo czasem bywał porywczy, ale potem, jakby suma łowiła. Ciężko szło. Do tego te wstrętne ptaszysko ciągle nie miało dość.
- Ohoho – gdakało. – To ci heca. Brat twój zimny jest jak metal, co dalekho legł od pieca. Płuca jego pełne wody, jak statek na dno. Możesz i dwa lata szarpać, nie wybudzisz go.
Spróbowała jeszcze mocniej. A kiedy i to nie pomogło, wbiła mu w skórę paznokcie, wiedząc, że jeśli to jest tylko głęboki sen może za taki wybryk dostać w kość. Nic z tego. Michał był zimny jak lód.
- Muhę cię oświecić, mała. Poznać z fakhtem nowym. Nie jestehcie już ostatnie w tym łańcuchu pokharmowym. Macie pecha, młoda panno. To niczyja wina. Skhutek teraz jeno ważny. A nie zaś przyczyna.
Izabela odzyskała w końcu głos i natychmiast zrobiła z niego użytek. Najpierw prosząc ptaka, by przestał gadać. A w końcu wrzeszcząc na niego, ile tylko sił w jej drobnych płucach.
wwwW końcu zamilkł. A ona, nie zdając sobie sprawy z lecących jej ciurkiem łez, dźwignęła się z łóżka i pochwyciła siekierę, którą tatko im zostawił do obrony. Ciężkie narzędzie nie leżało zbyt dobrze w drobniutkich dłoniach. A niedożywione mięśnie nie miały w sobie mocy, by je podźwignąć. Nie dała jednak za wygraną, chcąc pokazać ptakowi, że nie żartuje i zarzuciła sobie siekierę na prawy bark. Ciężki metal od razu ściągnął ją w dół.
Ptaszydło zarechotało, rozwierając przy tym na trzy ćwierci czarny dziób. Choć, jeśli się nie myliła, dość nerwowo..
- Nie mnie siec, dzieckho. A przed nimi się bronić wam trza. Ja chcę cię tylkho wybudzić.
Zdjęła siekierę z ramion. Jednak nie odłożyła. Narzędzie spoczęło pomiędzy jej szeroko rozstawionymi nogami, upodobniając małą do zawodniczki baseballu dziecięco-młodzieżowej ligi. Broń była bowiem przeznaczona dla jej brata. Jej sięgała niemal do samej piersi.
- Nie mówisz już rymowanką – skwitowała.
Prawy łeb ptaszydła zastukał w dach, wygrzebując z ciemnozielonego mchu dorodną glistę. Nastąpiło siorbnięcie i postępujący po nim trzepot skrzydeł, jakby stworzenie się próbowało osuszyć. A następnie powrót do poszukiwań. Do tego całego stuku, puk i drapu, drap.
Danusia jęknęła przez sen.
- No, nie mówię, nie mówię. Wielkhie mi co. Chciałem po prostu szybciej do ciebie dotrzeć, bo czasu brak. A dzieciakhi, jakh wiadomo, to uwielbiają.
- Co?
Dwugłowiec ponownie wykonał małe kółeczko, obstukując dziobem dach i głośno skrzecząc. Nie spodobało się to wszystko prawemu łbu, bo nawrzeszczał z wyrzutem na ten lewy. Ten, który prawdopodobnie dowodził ptasim ciałem, póki co.
- No wszystko to – odpowiedział po chwili – Wszystkie te zagadkhi mówione wierszem. I wyliczanki. A nader wszystko te, no... tajemnice.
- Nie jestem dzieckiem – oznajmiła dziewczynka. – Wedle tatkowego notesu, za siedem dni skończę czternasty rok życia. Nie jestem mała. Dawno już miałam krwawienia.
Nie miała pojęcia czemu się zwierza obcemu. Zwłaszcza ze spraw tak niezwykle intymnych. Najdziwniejsze było jednak to, że kompletnie nie paliły ją uszy ani nie piekły policzki. Mówiąc o “tych sprawach” czuła się zupełnie obojętnie i spływało to po niej, niczym woda po kaczce. Doprawdy dziwne.
- No to fakhtycznie pardon – odparł dwugłowiec chyląc w pokłonie łeb. – Ale skhupmy się może bardziej na tym, co istotne.
- Na czym?
- Na konkhretach. Ty teraz śpisz. I musisz się szybkho obudzić. Nie ma już wiele czasu. Wstawaj!
- Jak mam to zrobić? Nigdy się nie budziłam na zawołanie.
Prawy łeb ptaka na chwilę przejął kontrolę nad resztą ciała i z wielkim impetem zaczął rozgarniać mech. Za czymkolwiek jednak gonił, nie zdołał tego odnaleźć.
- Przepraszam za tego gbura – przemówił ponownie lewy. - Na czym to stanelihmy?
- Na tym, że nie wiem, jak mam się obudzić na żądanie. Nigdy czegoś takiego nie robiłam.
Lewy się zamyślił, pozwalając prawemu ponownie przejąć kontrolę. Ten, przy asyście donośnego krakania podwoił pracę, rozgrzebując z mozołem cały dach i powodując, że do mieszkania zaczął się sypać śnieg. Jego wysiłki bardzo szybko przyniosły wymierny efekt i krwistoczerwony wielonóg grubości ludzkiego palca był w mig szatkowany na plasterki. Następnie oba łby się posiliły.
- Halo, panie ptaku. Jak mam się wybudzić z tego koszmaru?
Spojrzał na nią obydwoma łbami naraz. A oczy mu zalśniły dwukolorowym blaskiem. Niebieskim błysnął łeb lewy. A wściekle czerwonym prawy. Wyglądał przy tym, jakby coś go wkurzyło. Coś albo ktoś.
- Koszmar, moja maleńka, czekha na ciebie dopiero po drugiej stronie. I nie wiem, jak masz się obudzić, bo jestem tylkho twoją projekhcją senną. Mogę cię co najwyżej udziobać, jeśli chcesz? Uczkhnąć tego twojego bladego mięsa.
Już chciała spytać czy udziobanie pomoże. Bo jeśli tak, to jest na nie gotowa. A wtedy nagle zerwał się silny wiatr i coś czarnego przeleciało nad domem, chwytając dwugłowca w szpony. Następnie odleciało wraz z nim.
Dziewczynka miała wrażenie, że słyszy chrupnięcie miażdżonego z nieludzką siłą karku i krótki skrzek pełen bólu. Potem nic. Ponownie zaległa cisza.
I to wtedy się naprawdę obudziła.

wwwKiedy na dobre otworzyła oczy zdała sobie sprawę, że dziura w suficie się do niej szczerzy jak dawniej. Jednak u jej podnóża leżała kupka ziemi, zmieszanej z zaschniętym mchem i trochę śniegu.
W pierwszej chwili była skłonna uwierzyć, że cała historia się wydarzyła naprawdę, ale dostrzegła odpaloną pułapkę jeżozwierza, którego prawdopodobnie uruchomiła przez sen.
Zesztywniała, przypominając sobie inne senne fragmenty i szybko sprawdziła co z bratem, kładąc mu dłonie na szyi.
Nic z tego.
Pulsu nie miał choćby i najsłabszego. Był za to wręcz arktycznie lodowaty.
Jak przystało na “prawie” czternastolatkę, zalała się łzami, jednocześnie dziękując w myślach Bogu, że jej młodsze rodzeństwo śpi takim kamiennym snem i nic nie słyszy. W którymś momencie usnęła. A gdy ponownie otworzyła oczy, były tak napuchnięte, że niemal nic nie widziała. Dosłownie, jakby ktoś jej wywinął kawał przyklejając denka od butelek.
Wstała, ocierając twarz rękawem starego swetra i sprawdziła co z dziećmi, bo spały już stanowczo nazbyt długo. Gdy się jednak okazało, że na jej poszturchiwania szkraby jęczą przez sen, odetchnęła. Następnie przeciągnęła Michała do małej zniszczonej łazienki, nie bacząc na to, że potrzaskane kafelki haratają jej stopy i ułożyła pod najdalszą ścianą. Potem przysypała terakotą.
Na szybko zmówiła modlitwę, uważając na włochate karakany, których pomimo przejmującego głodu ciągle nie odważyła się jeść i czmychnęła czym prędzej do pokoju. Po drodze nieopatrznie rozgniotła jedno z tych stworzeń. A sądząc po rozmiarze, chyba karaluszą królową. I to ciężarną. Robal bowiem był tak olbrzymi, że przypominał myszkę komputerową. I gdy go zgniotła, strzelił jak kasztan w ogniu. Wzdrygnęła się na widok żółtej posoki, tryskającej spod buta i biegnąc na palcach wróciła. Następnie wtuliła się pomiędzy śpiące dzieci i sama spróbowała się zdrzemnąć. Szło opornie, bo kiszki jej marsza grały. No i musiała wymyślić, co im powie, kiedy się w końcu zbudzą i zapytają.
Danusia nie była bystra, więc żaden problem, ale z Wojtkiem się należało liczyć w przypadku łgarstw. W końcu stwierdziła, że dumać nie będzie, bo pokrętna historia tylko ją zdemaskuje. Gdy spytają, powie, że Michał ruszył szukać tatki. Mała szansa, że odkryją nieprawdę, bo w obawie przed robalami do łazienki i tak nie zaglądają. A swoje sprawy załatwiali do wiadra, stojącego za parawanem z prześcieradła.
A smród? Śmierdzi trupami i śmiercią już tak bardzo, że jeden więcej na pewno nie zrobi różnicy. Nawet gdy tym trupem jest ich brat.
Tak uspokojona i niejako pogodzona z losem ponownie zapadła w sen.

wwwObudziła się tylko dlatego, że ktoś się darł lub, jak powiedziałby Sebek: Rozdzierał mordę na cztery cholerne spusty. Zaraz za nią przebudziła się Danka, przestraszona jak diabli. Wojtek nie musiał, bo sądząc po minie, wysłuchiwał już hałasów dłuższy czas.
Co gorsza, mały gówniarz, leżał przyczajony w korytarzyku prowadzącym do kuchni. Tak, że w jej kierunku wystawione były tylko jego nogi. Cała reszta chłopca tonęła w mroku.
- Kajtek! – syknęła Iza. – Wracaj tu!
Brzdąc się wychylił z ciemności, przytykając drobny palec do ust, a następnie skierował głowę ponownie w kierunku drzwi. Na dodatek musiał posiać gdzieś kurtkę, bo paradował tylko w letnim sweterku. I to przy temperaturze, góra pięć stopni w środku i Bóg raczy wiedzieć, ilu stopniach na zewnątrz. Śnieg pewnie ciągle zalewał metrami ulice miast, każąc tym, którzy byli na tyle nieroztropni, by chcieć wyjść, drążyć tunele.
Tatko jej to wszystko pokazywał przez szparę w oknie, zanim głód go w końcu nie wygnał tam na zewnątrz. Cały świat, jak tylko okiem sięgnąć, szczelnie otulony białym puchem. Sądząc po pniu kasztanowca, który jakimś cudem się uchował, śniegu leżało minimum dwa duże metry. A może nawet i trzy? Z dziewiątego piętra, przez szczelinę, trudno było mieć pewność.
Danusia uszczypała ją w ramię. Zabolało.
- Boję się – pisnęła, wszczepiając się w nią jak harpia. – Coś tam jest. Słyszę, jak łazi po schodach. Jak czegoś szuka.
Iza nie bez wysiłku odkleiła młodszą siostrę od siebie.
- Mów ciszej i przestań mnie drapać, bo boli! A ty mi tu wracaj natychmiast!
Mała jej posłuchała, lecz brat nie. Ponownie się odwrócił w kierunku drzwi. Już miała zamiar się podnieść i przetrzepać mu skórę, ale Danusia za nic nie chciała puścić. Dostała jakiegoś amoku, podrygując na nawet najmniejszy szmer. Wyglądało na to, że jest na granicy histerii i lada moment wybuchnie. Na samą myśl o tym Izie kaskadami spłynął pot.
- Danka! Uspokój się! Pamiętasz, co mówił nam tatko?
Dziewczynka nic nie odrzekła i klątwa nagłego płaczu ciągle wisiała w powietrzu. Na domiar złego jakiś typ zaczął uderzać pięściami w drzwi, krzycząc, że kogo tylko znajdzie zakatrupi. Używał przy tym takich słów, że aż ci uszy więdły. Takich, jak: “kurwa”,“ujebię” i“zapierdolę.” Miał ochrypły, pełen szaleństwa głos. I mimo, że nie dobijał się bezpośrednio do nich, to z całą pewnością na cel ataku powziął jedne z drzwi obok. A na mur-beton, z ich piętra.
Niespodziewanie uderzenia ustały i furiat odszedł. A chwilę później, gdzieś niżej trzasnęły drzwi. W samą porę, bo jeszcze góra dziesięć, piętnaście sekund, a Iza by nie dała rady uciszać małej. I tak już była przez nią pokąsana.
- On już poszedł, Danka. Uspokój się! Nic nam się tutaj nie stanie. Pamiętasz, co mówił tatko?
- Tak.
- Co mówił? Co mu przyrzekłyśmy, zanim wyszedł?
Danka była tym wszystkim skołowana. Odchyliła głowę, a dłonie zwinęła w piąstki, próbując się nimi zasłonić. Starsza siostra solidnie nią potrząsnęła.
- Nic z tego, młoda panno. Co mówił tatko?
- Nie wiem – odparła mała wymijająco, wciąż się wijąc jak piskorz. - Żeby pod żadnym pozorem nie wychodzić?
- Zgadza się. Co jeszcze?
- Nie wiem. Już chyba nic.
- Co jeszcze, Danka?
- Jejku. Żeby w ogóle nie podchodzić do okien. Izka, odpierdol się, bo mnie to boli. Nie trząchaj tak.
To nie przekleństwo odebrało jej głos, bo do takich melodii zdążyła się już dawno przyzwyczaić. Tatko często beształ Dankę za te portowe słownictwo, wymyślając najprzeróżniejsze kary, ale poprawa była góra kilkudniowa. A potem, przy byle okazji, mała znowu rozrzucała mięso na cały dom. Bardziej, niż samo słowo, Izę przeraził syk w głosie siostry. I te pełne nienawiści spojrzenie.
Dosłownie, jakby Danka tu dziczała. A jeśli tak, to fatalnie, bo od dzikuski tylko mały kroczek do wariatki. A wariaci mogą zmalować wszystko i nikt ich z tego wariowania nie rozliczy. Mogą cię na przykład spalić, kiedy zaśniesz albo udusić jak kurę i trafią za to tylko na zsyłkę do zamknięcia.
wwwGdy minął szok chciała smarkulę zbesztać. A nawet, jeśli trzeba, solidnie sprać. Była starsza, zapewne sporo silniejsza i wkurzona. A trudne sytuacje wymagają równie trudnych rozwiązań. Trudnych i przykrych.
Prewencja. Tak to się zowie, gdy zapobiegasz czemuś, zanim się to jeszcze wydarzyło. Dosłownie, jakbyś umiała zakrzywiać czas. Nie inaczej. I tatko by ją pochwalił.
- Temu panu, co tak krzyczał, uciekł pies.
Uniosła wzrok i spojrzała na brata, który, dygocząc z zimna, ciągle mocował się z kurtką. Głos zachrypnięty. Oczy jakieś mętne i niewyraźne. Z nosa leciało jak z kranu.
- Skąd wiesz?
Zignorował pytanie, kompletnie nie mogąc sobie poradzić z błyskawicznym zamkiem ortalionówki. I nic dziwnego, bo całe ręce miał sine. Gdy ich dotknęła były twarde jak głazy i pokryte czerwonymi wykwitami. Pomogła mu się zapiąć i wytarła napuchnięty nos. Następnie starła z policzków bród, by nie wyglądał, jakby w kominie mieszkał i przytuliła.
- Dlaczego zdjąłeś kurtkę? – spytała, chcąc by jej głos zabrzmiał groźnie. Nic z tego. Na kogo, jak na kogo, ale na niego nie umiała się gniewać.
- Bo szeleściła – oznajmił. - A nie chciałem, by ten człowiek mnie usłyszał.
- A rękawiczki?
Wywlekł kieszenie. Pusto.
- Musiały zostać przy oknie. Iść po nie?
- A coś ty robił do cholery przy oknie?
Danka zachichotała. Zawsze tak reagowała, kiedy ktoś inny wypowiedział na głos brzydkie słowo. W tej chwili zupełnie nie wyglądała na jedenaście lat, a góra na pięć albo sześć. Drobna, upiornie chuda. O małym trójkątnym nosie i wąskich ustach. Kiedy się śmiała, popsute zęby dawały efekt pianina. A śmiesznie szpiczaste uszy przywodziły na myśl Tolkienowskiego elfa. Jesionka na niej wisiała jak na wieszaku.
- Chciałem tylko sprawdzić, co to za dźwięki za zewnątrz – odparł brzdąc – Nie wyżywaj się na mnie. I nie klnij, bo powiem ojcu.
Bardzo ją zabolało ostatnie słowo. Wręcz zapiekło. Ojca albo starego, to mogła mieć każda łachudra na tej przeklętej dzielnicy, ale tatkę mieli tylko oni.
- Izka, co z tobą jest? Śpisz z otwartymi oczami?
- Nie śpię tylko rozmyślam.
- Nad tymi dźwiękami?
- Nie. Nad tym czy ci do tyłka nie nakopać. Zresztą, ja tam niczego nie słyszałam. Stój spokojnie, to ci po te rękawiczki pójdę.
Popatrzył na nią, jak gdyby chciał powiedzieć, że łaski nie potrzebuje i sam może sobie poradzić, jak będzie chciał. Odwzajemniła wzrok, dając do zrozumienia, że jeszcze chwila i się przestanie z nim cackać. Zmarszczył brwi, ale po chwili sam uznał, że przeholował, bo spuścił wzrok wskazując ręką kierunek.
- Musiały zostać na skrzynce. Jak się ciemności nie boisz, to sobie idź.
- A chcesz, żeby ci łapy poodpadały?
Pokręcił głową.
- To zajmij się chwilę Danką, a je przyniosę. Dobrze? Mogę cię o to prosić?
- Po co? Przecież widzisz, że śpi.
- Wojtek!
Burknął coś, ale usiadł przy siostrze. Następnie strząsnął z jej nogi szczypawkę i zgniótł pod kciukiem. Potem wytarł palec o spodnie i spytał Izę, czy nie uważa, że ich ojciec zwariował. Ot tak. Wszystko na jednym wydechu.
- Skąd ci taki głupi pomysł wpadł do głowy?
- Wywalił nasze jedzenie – rzucił, jakby go to od dawna już dusiło.
- Bo ono zgniło, Wojtek. Pamiętasz? Zepsuło się.
- Jedzenie się nie psuje tak bardzo szybko.
Uniosła głos wyżej szeptu.
- Czyżby, mądralo? A słyszałeś o czymś takim, jak napromieniowanie? Hę? Słyszałeś o toksynach? Zresztą, nie mędrkuj. Tatko nasz nie zwariował. Jest rozsądny i jest najlepszym tatkiem. Zna się na wszystkim i tylko dzięki niemu jeszcze nie umarliśmy. Dlatego, że się we wszystkim pokapował.
Chciał coś powiedzieć, ale nie dała sobie wejść w słowo.
- Inni, co się nie znali, oszaleli lub zmarli. Ale nie my. Dlatego, że mamy tatkę. I że jest nasz, a nie innych. Mówił, że wróci, to wróci. Musimy czekać.
I wtedy padło to drugie pytanie. Te, którego tak bardzo się bała. Nie umiała mu skłamać w żywe oczy, ale i powiedzenie prawdy nie wchodziło w rachubę. Była w kropce.
- Michała nie ma i nie pytaj, co z nim. Po prostu nie ma i już!
Nie spytał. Zamiast tego poskarżył się starszej siostrze, że jest głodny. Ale zanim zdążyła znaleźć jakiekolwiek słowa pocieszenia wtulił się w Dankę i zmrużył zaspane oczy. Chwilę później już spał.
Również była zmęczona. Kusiło ją, by się położyć wśród nich i chwilę zdrzemnąć. Odprężyć w cieple ich ciał i obudzić z nową siłą do działania. Z nową chęcią oraz głową wypełnioną pomysłami.
Zamiast tego usiadła i na czworaka ruszyła po rękawiczki. Znalazła je koło skrzynki na narzędzia. Tak jak mówił.
W pokoju, w którym koczowali, palili często świece, by coś widzieć. Ale w kompletnym mroku nie czuła się komfortowo. Przeciwnie. Miała wrażenie, że z każdego kąta łypią na nią wściekle głodne spojrzenia oszalałych z głodu mieszkańców bloku. Że obserwują co robi, trzymając w dłoniach noże oraz tasaki i tylko czekają, żeby ją chwycić w szpony i wciągnąć w mrok. A następnie poćwiartować i zjeść. W jej wizji lokatorzy mieli wściekłe, upiorne twarze. A z ich powykrzywianych w szaleńczych grymasach ust ściekała zielona ślina.
Już miała pędzić z powrotem, kiedy od strony kuchni poczuła nagle coś, co zakręciło jej w brzuchu. Intensywny zapach gotowania.
Wpierw była pewna, że tylko jej się zdaje. Zamknęła więc oczy, przygryzła wargi i policzyła spokojnie do piętnastu.
Nie przeszło.
Wtedy przeraziła się bardziej. A wizja upiornych sąsiadów gotujących gar wody pod potrawkę z jej mięsa stała się naprawdę wyrazista. Mimo wszystko głód ostatecznie zwyciężył i z duszą na ramieniu zaczęła się czołgać w kierunku zapachów z kuchni.
Krok za kroczkiem. A raczej, pełz za pełzem.
Pomalutku. Jeden malutki metr na pięć oddechów.
II
wwwZ dotarciem trochę się zeszło, a szkła pocięły jej nogi. Jednak z każdym kolejnym metrem zapach był coraz lepiej wyczuwalny i ciężko się było oprzeć. Ułuda, fatamorgana czy jakiekolwiek inne szachrajstwo się za tym kryło, było piekielnie silne.
Trudno – pomyślała, skręcając ku ciemnej kuchni – Muszę. Po prostu, muszę. Inaczej tu wszyscy zdechniemy.
Przy rodzeństwie nie zdobyłaby się na takie słowa. Ale teraz, będąc tu całkiem sama, do tego w myślach? A co? Poza Bogiem nikt jej z tego nie rozliczy.
Skręciła za próg, dostrzegając przez szparę w oknie niewielki fragment szarości. Rzuciła okiem na fosforyzującą pleśń przylegającą do ścian, dziwiąc się, że jakikolwiek grzyb może dać tyle światła. Dużo więcej niż świeczka.
Zamarła, wsłuchując się w dźwięki szczurzego popiskiwania i przystanęła, próbując zlokalizować ich źródło. Nie było to trudne. Chroboty dobiegały zza przewróconej lodówki, którą po wyjściu tatki, wspólnie z Michałem zabarykadowali drzwi. Wypełniający pomieszczenie smród był nieznośny.
(Trudno. Cokolwiek to jest. Pułapka, albo jakiś inny diabeł. Trudno. Po prostu trudno. Bo inaczej już zwyczajnie nie wyrobię)
Zrobiła dwa długie pełzy i zapach stał się mocniejszy. Serce zabiło jak wściekłe. A ze spękanych ust wyciekł niekontrolowany potok śliny.
- Może sama wariuję – powiedziała do siebie cichym głosem, zaczynając rozgrzebywać stertę dech. Wpierw metodycznie, odkładając każdy element na kupkę, ale kiedy dziwny aromat się wzmógł, bardziej zajadle.
W końcu przewaliła wszystkie graty, tworząc z nich nową hałdę. I mimo, że od zgniłej podłogi capiło jak ze skarpety przycisnęła do niej twarz. Po sekundzie niemal zwymiotowała.
wwwDochodzący z dołu głos był cichy i niewyraźny. Przywarła głębiej do dziury, niemalże wkładając do niej głowę. Śmierdziało strasznie. A z bliskiej odległości, złożone przez nie wiadomo kogo jajeczka wyglądały na gigantycznie wielkie. Ogromny pluskwiak zatrzymał się tuż przed jej okiem i najwidoczniej zaciekawiony obadał ją parą czółek. Cała się spięła, ale nie odchyliła. Wiedziała, że gdyby to zrobiła, nie dałaby rady wetknąć głowy ponownie. I to nawet gdyby przez szparę ujrzała wiśniowy tort.
Zamiast się cofać nabrała w usta powietrza i go zdmuchnęła. A szept doleciał ją znowu. A potem jeszcze raz. I jeszcze.
wwwWsłuchała się w tę dziwną płytę, na której ktoś umieścił tylko kilka powtarzających się zdań. Wszystko w asyście niewątpliwego pieczenia. Syku wytapianego tłuszczu i strzelających płomieni A także czegoś jeszcze. Jakiegoś stłumionego zawodzenia.
Wyjęła ostrożnie kolejną z przegniłych dech i nie bacząc na to, że burzy tym siedlisko jakichś paskudnie owłosionych wielonogów, także następną. Potem, mimo odrazy, nachyliła się bardziej. Tak, że jej nos wkroczył bezpośrednio do ich gniazda..
Panująca tu stęchlizna wywlekała jelita na lewą stronę. Słowa jednak były wyraźniejsze. Wsłuchała się w ich sens.
- Mówiłem, że jeszcze się na coś przydasz. Że będziesz, kurwa twoja, pożyteczny. Mówiłem ci pierdolony sierściuchu. Mówiłem ci.
Nagle poczuła delikatne muśnięcie, jakby coś chciało wejść przez jej nos. A następnie wślizgnąć się do głowy. Wtedy już nie wytrzymała tego dłużej.
Odskoczyła ze wstrętem, szybko wstała i jeszcze szybciej wróciła, starając się nie obudzić dzieci, gdy się kładła. Udało się. I po chwili leżeli już we trójkę, chłonąc swe własne ciepło i oczekując na cud. Na te cztery pojedyńcze uderzenia, jakie miały by im przynieść ocalenie. Na sygnał powrotu tatki.
Czekała długo, lecz w drzwi nikt nie zastukał i zmęczona, zmrużyła oczy do snu. Nim po nią przyszedł zdążyła jeszcze wyrazić ostatnią myśl:
(Musimy się mieć na baczności. Nie ufać obcym i nie otwierać nikomu. A najlepiej udawać, że nas nie ma. Musimy być bardzo ostrożni i nie dać się zwieść obietnicom. Uważać na nie.)

- Muszę wyjść – oznajmiła dzień później. – Sprawdzić, co jest na dole. I przynieść nam jakieś jedzenie.
Jak można było przypuszczać, nie wydawały się tym pomysłem zachwycone.
- No, tak, tak – powtórzyła. – Inaczej w końcu umrzemy. A tatko może nie wrócić. Nie wiadomo.
W oczach Danki znów pojawiły się łzy. Duże miała oczy, więc i łzy duże. Chłopak ją jednak rozumiał. Widziała to.
- Nic z tego – wyprzedziła lamenty młodszej siostry. – Muszę i basta! Zostaniesz z bratem. Tylko macie nikomu nie otwierać.
- Nie zostanę.
- Zostaniesz. A ty masz się nią opiekować, jak na mężczyznę przystało. Kapewu.
Zasalutował jak miniaturka porucznika. I nawet się lekko uśmiechnął, ukazując krzywizny pulchnej buzi. W świecie dawnym, normalnym, w obroty powinien go wziąć jakiś dobry i niedrogi stomatolog. Teraz, w dzisiejszym, bez szans. Tylko obcęgi i zimna woda zostały.
- A jak nie wrócisz? - zapytała Danka. – Co jeśli przepadniesz, tak jak tatko i Sebek? Oni byli dużo od ciebie więksi i nie wrócili. Ty pewnie też nie dasz rady.
Tym razem nie dostrzegła szyderstwa w oczach młodej, a najprawdziwszą obawę. Kurde. Kulawe konie zawsze się kocha najbardziej. Kto wie, czemu tak jest?
- Wrócę, wrócę – odparła. – Wrócę, bo wrócić zamierzam.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Tylko to, że tak naprawdę nie wiemy, co się tam stało. Może tatka i Sebka nic nie zżarło? Może po prostu odeszli?
- Gdzie? Przecież tu mamy dom.
- Domy to takie duże samochody, Danka. Najczęściej są stałe, ale... Kiedy się psują, starzeją, to... Nie są wieczne, po prostu.
- Jesteś wariatka, Izka – wtrącił się Wojtek. – Nie zostawiliby nas. Gadając tak plujesz Bogu pod nogi.
W zamyśle miało to być pewnie górnolotne i bardzo złowieszczo brzmiące, ale mały urwis ją rozśmieszył. Poczochrała mu włosy.
- Nie, Wojtek. Nie sądzę. Choć chciałabym, żeby tak było. Świat się zmienił, pamiętaj. Więc jak on mógł się zmienić, to mógł się zmienić i tatko. Mógł po prostu odejść.
- A nie możemy iść z tobą? - spytała Danka. - Strach tu zostać.
Chciała tego równie mocno jak oni. A może mocniej, bo realniej oceniała pewne rzeczy. Myśl, że już się nigdy nie zobaczą była straszna, ale nie niedorzeczna. Nie dzisiaj. Nie w nowym, szalonym świecie.
- Musicie zostać i starać się jeszcze wytrzymać. Wiem, że głód jest paskudny, bo sama jestem bardzo głodna, ale musicie. Nie wychylajcie nosa zza drzwi i bądźcie cicho. Wrócę za dwie godziny.
Młoda zrozumiała, że niczego już tutaj nie zwojuje. Czasem dawało się Izkę na coś naciągnąć lub przekabacić, a czasem nie. Teraz było to “nie.”
- A ty, mały urwipołciu, jak się czujesz? Dasz sobie radę pobyć przez chwilę sam?
Skinął bez przekonania.
- Ale ja tutaj żądzę, jak cię nie będzie. Ona się musi mnie słuchać?
Być może oczekiwał, że Danka zacznie się wykłócać o władzę w domu, ale zareagowała na to wszystko obojętnie.
- Więc jeśli wszystko jest jasne, to ja już idę. Nie chcę tracić dnia.
- Weź moje rękawiczki, jeśli chcesz.
- Wezmę. A ty się nią zaopiekuj.
Ponownie skinął. Młoda odwróciła się plecami w kierunku ściany i chyba zaczęła płakać. Z każdą kolejną minutą pomysł wyjścia nie wydawał się już Izie taki dobry.
- Idę – powiedziała do dzieci. – Pamiętacie nasz szyfr?
- Tak.
- Jaki jest?
- Trzy razy raz. Dwa razy dwa. Jeden raz trzy. Tak?
Potwierdziła. A następnie cmoknęła małą w tył głowy. Brata zabrała na bok.
- Jeszcze jedno – szepnęła. – Weź to i trzymaj przy sobie.
Podała mu nóż kuchenny, który znalazła, gdy kilka godzin temu przetrząsała kuchnię w poszukiwania jakiegokolwiek pożywienia. Znalazła to oraz bułkę. Nóż był długi i ostry, chociaż szpic miał już lekko utrącony. A plastikowa rączka była utytłana w szczurzych bobkach. Bułka natomiast była cała zielona i twardsza, niż kamień w rzece. To nic. I tak ją zjedli.
Malec wytarł narzędzie o spodnie i wsunął sobie za pasek. Potem, równie konspiracyjnym głosem spytał, czy Michał nie zmartwychwstanie i nie będzie próbował ich pożreć. A jeśli tak, to czy nie powinni temu wcześniej zaradzić? To znaczy, pójść do łazienki i przedziurawić mu głowę.
Nie było sensu pytać go, skąd to wie. Nie było czasu.
- Więc jak, Izka? Ja to mogę zrobić, jeśli się boisz lub brzydzisz. Wiem jak.
- Co wiesz, jak?
Danka poruszyła się niespokojnie. Mały chłopiec nachylił się do siostry ściszając głos.
- Wiem jak to zrobić, żeby on nie wstał, Izka. By nas nie zagryzł. Należy celować w mózg. Zniszczyć go.
- Skąd bierzesz takie głupoty?
- Co?
- Te głupoty, co je bez przerwy wymyślasz. Skąd je bierzesz? Dlaczego sądzisz, że wstanie i was zje?
Spojrzał na nią, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem.
- Z Walking Dead.
- Z czego?
- Z Walking Dead. Z serialu. Tam tak zombie robili.
Mała się znów poruszyła. Odeszli metr.
- Jakie znów zombie, Wojtek?
- Noo, zombie. Żywe trupy. Umierały, budziły się i atakowały. Trzeba było uszkodzić im mózg, by przestały. Strzelanie w nogi i brzuch nic nie dawało.
Ze świstem wypuściła powietrze. Zabolał brzuch.
- Wojtek, ja muszę iść. Nie ma tu żadnych zombie. Nie naprawdę. Trzeba uważać na żywych, nie na umarłych. Rozumiesz?
Nie wydawał się zbytnio przekonany.
- Rozumiesz, co mówię do ciebie?
- Dobra – mruknął. – Jakby co, zrobię to sam.
- Wojtek!
- No co?
Uniosła głos.
- Niczego nie będziesz sam robił. Rozumiesz mnie! Masz się w ogóle nie zbliżać do łazienki.
- I nie będę. Ale jak wstanie i przyjdzie, to nie będzie już wtedy moja wina.
- Nie wstanie i nie przyjdzie.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem.
- Skąd?
- Z dupy.
- Z czego?
- Z niczego – odparła, próbując skierować jego myśli na inny tor - Masz pilnować siostry i z nią siedzieć!
- Powiedziałaś, z dupy? - spytał niepewnie.
- Nie – zełgała na prędce. – Powiedziałam: Z burzy. Śniła mi się burza, kiedy spałam. Taka niezwykła, która wyjaśniła. co mam robić.
Przypatrzył się jej podejrzliwie.
- Aha. Już ja dobrze wiem, co powiedziałaś. Powiedziałaś, że z dupy.
- Wojtek – jęknęła. – Za godzinę albo krócej będzie ciemno. Pogadamy o tym później, dobra?
Skinął bez przekonania. Następnie przybił jej żółwika na pożegnanie.
- Jeszcze jedno – nakazała przy wyjściu. – Zabarykadujcie się dobrze, kiedy wyjdę. Obudź siostrę, niech ci przy tym pomoże.
- Dam radę sam.
- Lodówka jest ciężka. A musicie być bardzo dobrze zamknięci.
- Dam radę sam – powtórzył. – Nie martw się Izka i przynieś coś do jedzenia. A ja się zaopiekuję tym głupolem.
- Sygnał pamiętasz?
- Już mnie o to pytałaś. Powtórzyć?
Pokręciła głową i mocno go przytuliła. Zazwyczaj uważał takie okazywanie uczuć za “babskie zagrywki”, ale tym razem nie wzbraniał się przed uściskiem.

wwwWyślizgnęła się cichutko na korytarz, słysząc za sobą przesuwanie czegoś ciężkiego po szkle. Chwilę stała, walcząc z pokusą powrotu, ale oddech się koniec końców uspokoił. Po drugiej stronie także zaległa cisza, co oznaczało, że i malec wykonał swoje zadanie jak należy
Jeszcze raz popatrzyła na drzwi, a następnie ruszyła. Pewna, że jeśli tylko będzie działać ostrożnie wszystko się naprawdę może udać. Należy tylko być cicho i nie działać pochopnie, a starannie zaplanować każdy krok.
Nim dotarła jednak do schodów z ciemności wyłoniła się paszcza pełna zębisk. A kosmate, zakończone pazurami łapy przyszpiliły ją z impetem do ściany.
III
wwwWojtek przeciągnął starego grata pod drzwi i podparł półką z kredensu. Następnie wrócił do siostry, by upewnić się, że śpi. Niestety, cholerna jędza była na nogach. A dokładniej, to siedziała na tapczanie. Lecz co najważniejsze, nie spała.
- Muszę coś załatwić – oznajmił ze spokojem. – Zaraz do ciebie przyjdę.
Momentalnie zerwała się z łóżka.
- Nie! Mamy się nawzajem pilnować i niczego głupiego nie kombinować. Odpowiadam za ciebie.
Puknął się w czoło
- Chyba nie lałaś. Ja się tobą opiekuję i tyle.
- Ty? - pokręciła głową. – A to dobre. Ty małe gówno jesteś.
- A ty jeszcze mniejsze – odparł. – A do tego śmierdzące. Jak ci się mówi, że masz siedzieć, to siedź! Izka zrobiła mnie szefem, bo jestem chłopak , a nie jakaś mazgajka. Siedź spokojnie, jak mówię! Zaraz przyjdę!
- Ja nie spałam – burknęła. - I słyszałam wszystko, o czym tam sobie skrycie szeptaliście.
Wzruszył ramionami.
- A słyszałaś, że mamy być cicho, a nie drzeć mordy?
Nie odpowiedziała.
- Za chwilę wracam – rzucił do niej, niknąc w drzwiach do łazienki. – Muszę coś załatwić, póki czas. Jeszcze mi podziękujesz.
- A co chcesz załatwiać w łazience?
- Cicho! – wrzasnął. – Nie rozpraszaj mnie!
- Chyba nie rozsraszaj. Wracaj tu natychmiast, bo jej powiem!
- Cicho, mówię! Zaraz do ciebie przyjdę.
- Teraz!
- Zaraz!
wwwWszedł do środka. Bałagan, bród i robaki. No i ten fetor. Smród, od którego, aż ścinało cię z nóg. Brudne gacie połączone ze starą wodą z pralki, przemnożone przez zapocone skarpetki. A potem jeszcze pomnożone przez tysiąc. Albo i nie, pomyślał. Przez milion.
Z pokoju dobiegł zdenerwowany głos Danki, oznajmiający, że skoro on nie ma zamiaru do niej przyjść, to ona przyjdzie do niego. Miał już tej małej cholery serdecznie dość.
- Jak się nie boisz wielkich czarnych pająków, to chodź – burknął i przemieszał nogą stertę płytek, wywołując bardzo niezdrowy hałas.
- Co to było?
- Jeden właśnie zeskoczył na podłogę.
- Jeden, co?
- Jeden pająk. Jest włochaty i ogromny jak jabłko. Więc jak chcesz, to śmiało. Chodź go zobaczyć.
Odpowiedziała mu cisza.
- No idziesz?
- Nie.
- To poczekaj. Sam ci go przyniosę i pokażę, bo to naprawdę bardzo solidny okaz. Znaczy, spory.
- Nie chcę – zapiszczała siostra histerycznie. – Nie przynoś nic.
- A będziesz siedziała cicho i dasz mi w spokoju pracować?
- Tak.
- Co? Nie słyszę cię.
- Powiedziałam, że tak. Rób sobie co tam chcesz i szybko wracaj.
Uśmiechnął się na to wszystko do własnych myśli i rozejrzał z uwagą po pomieszczeniu. Nie było to jednak konieczne, bo przyszłego żywego trupa skrywał kopczyk z potrzaskanej porcelany, spod którego wystawały tylko nogi. Wojtek wyciągnął z zza paska nóż i ruszył w jego kierunku.
Nie miał bladego pojęcia, że piętro niżej ktoś wpatruje się w sufit.

wwwIza zarejestrowała jedynie pokryte brunatną sierścią łapy i zdążyła pomyśleć, że jest po niej. W następnej sekundzie bestia ją pchnęła na ścianę.
Zamknęła oczy, czując przy twarzy kwaśny odór rozkładu i się skuliła, oczekując najgorszego. Strach podjechał do gardła, a serce waliło jak wściekłe, jednak bestia ją jedynie polizała. Otworzyła oczy, widząc zabiedzonego kundla o skołtuniałej, szaroburej sierści, na którym skóra wisiała, jak prześcieradło na lampie. Paraliż minął. Wstała.
Psiak był tylko trochę szerszy od tramwajowej szyny. A oczy miał calutkie zaropiałe. Nie znała go. Nie miała pojęcia, do kogo może należeć. Grunt, że pomimo fatalnego stanu nie był zdziczały czy wściekły, tylko przyjaźnie do niej nastawiony. Odstawiła go łagodnie od siebie i rozejrzała z uwagą po otoczeniu.
Fosforyzujących grzybów rosło tu dużo więcej. Rozświetlały korytarz feerią barw, od różnorodności których mogło zakręcić się w głowie. A przez strzaskane okno sączyło się szare światło, przygasającego gdzieś na zewnątrz dnia. Dzięki temu można było przyjrzeć się szczegółom.
Wszystko tu było zmurszałe i poniszczone. Jak gdyby koniec świata nastał co najmniej pięć lat temu, a nie przed jedenastoma dniami.
Zagrzybiały strop, popękane schody i wszędzie walające się śmieci. Całe stosy przemoczonych papierzysk oraz drobne, pokryte pleśnią przedmioty, które uciekający w popłochu ludzie zapewne pozostawili na pastwę losu lub zgubili.
Barierka klatki schodowej była w wielu miejscach powyginana. A ściany obłupane z tynku, który walał się tu wszędzie na potęgę. Zaś tam, gdzie powinny znajdywać się drzwi do windy widniała jedynie czerń. Iza przeszła koło niej, dostrzegając rdzawego koloru plamę i z duszą na ramieniu ruszyła schodami w dół.
Przebyła piętro.

wwwWojtek się nie bał robactwa. Nie czuł wstrętu przed wzięciem glisty do rąk. I był uodporniony na wątpliwy urok nawet największych pająków. Kiedy jednak złapał brata za nogę, próbując wyciągnąć spod tej hałdy płytek, a następnie najzwyczajniej zaciukać... Cóż.
To co się stało, troszeczkę go przerosło.

wwwWszystko wydarzyło się doprawdy ekspresowo.
W jednej chwili skradała się cicho przy ścianie, a w następnej już musiała uciekać. Czy raczej, powinna była uciekać, gdyby mogła.
Tylko, że...
No właśnie.
Zadźwięczały puszki, gdy złowiony w pętelkę z drutu tłusty szczur szarpnął się wściekle, próbując ocalić skórę. Drzwi się otworzyły po sekundzie.
Gość ją zobaczył i ona jego ujrzała. Wszystko zamarło. A cały świat się zatrzymał. Tylko kundel do niego podbiegł, jak do swego.
Zdołała jedynie pomyśleć, że to już koniec i osunęła się po zagrzybionej ścianie. Obraz przed oczami rozmył się i poszarzał. Nim jednak wszystko zgasło, zdołała dostrzec, że szaleniec w jednym ręku trzyma nóż, a w drugim płócienny worek. Stwierdziła w duchu, że to nawet i dobrze, bo oznacza, że tatko ich nie zostawił. Uśmiechnęła się szeroko do swych myśli. Świata nie było, lecz wszystkie trybiki znów tkwiły tam, gdzie powinny. Tatko ich nie zostawił. Nie okłamał. Nie odszedł.
Po prostu jedynie zmarł.

Rozlały się.
Tak to chłopiec zobaczył i takie było. Rozlały się. Rozlały się. Rozlały
To coś jak przewrócić dzbanek z mlekiem na świeży, świąteczny obrus albo przedziurawić ogrodowy basen pełen wody. Wszystko się dzieje wtedy niezwykle szybko. I to właśnie ta nagłość jest najgorsza.
Nagłość i zaskoczenie.
Musiały ich być tysiące albo dziesiątki tysięcy. Prawdziwe mrowie wszystkich znanych okropieństw w przeróżnych odcieniach i barwach, pasących się na truchle jego brata. Larwy, żuki, pijawki czy tłuste glisty. A także, jakżeby inaczej - pająki.
To jak uruchomić niechcący bombę albo odkopać pocisk z drugiej światowej. Póki leży spokojnie zakopany, jest niegroźny. Ale uderz tylko parę razy łopatą lub zawadź łychą koparki i... tyk, tyk, tyk. Niczego się nie da już zrobić.
Najgorsza w tym wszystkim była szybkość, z jaką się to tałatajstwo poruszało. A zaraz po niej, ich nieprawdopodobna różnorodność. To jak po sobie pełzały, kłębiąc się w ogromnej masie odwłoków, odnóży i czułek. Jak przelewały się między sobą, bzycząc, szeleszcząc i skacząc. Dosłownie, jakby ktoś przed chwilą ich tu wylał z dziesięć wiader.
Ale było w tym wszystkim jeszcze coś. Jakaś skryta potworność, której chłopiec nie umiał ciągle nazwać. Określić jej. Coś, czego nie powinno tutaj być.
Wojtek nie był do końca pewny, co tak właściwie nie gra. Czuł natomiast przez skórę, że powinien jak najszybciej stąd wyjść. A jeszcze lepiej, rzucić się pędem i bardzo szczelnie zamknąć za sobą drzwi. Tak powinien był zrobić, ale póki co ciągle stał, wpatrując się w to wszystko, jak urzeczony.
Białe larwy wyglądały jak oglądany pod mikroskopem ryż. A tłuste glisty się wiły. Niektóre z ogromnych żuków próbowały latać, ale były zbyt ciężkie i ich próby zawsze się kończyły w ten sam sposób. Rozpościerały skrzydła, lecz jedynie skakały na góra kilkanaście centymetrów. Chłopiec dostrzegł wśród roju także pokryte czerwonym włosiem gąsienice i najróżniejsze stonogi. A także przeogromne karaczany. Niektóre były tak wielkie, że gdyby nagle zachciały wejść ci do buta, to naraz by się tam mogły zmieścić najwyżej trzy.
Te ostatnie były piekielnie szybkie i pędziły żwawo we wszystkie możliwe strony. Chociaż, cholera nie. Nie we wszystkie, a w jedną.
Pająków tu było od groma. A niektóre z owłosionych okazów, to.... No normalnie, w tym kraju nie powinno takich być. Brazylia, Peru, Salwador, to jak najbardziej, ale tu?
Tylko, że to jeszcze nie to - pomyślał chłopiec – Jeszcze, kurcze, nie to.
Odruchowo się cofał, słysząc, że Danka o coś pyta. Nic z tego. Tak szumiało mu w uszach, że póki co, odbierał ją jedynie, jako szum.
Oj. Lepiej, żeby siostra nie wiedziała, co tu się właśnie wyrabia. Inaczej całą ciszę trafi szlag.
Tylko, co tutaj było nie tak?
Co tutaj było nie tak?
Zrozumiał nagle. Olśniło go z siłą podpowiedzi na kartkówce. I z chwilą, kiedy zdał sobie sprawę z sytuacji, przeląkł się na poważnie, całkowicie zapominając o głodzie. Przeraził się jak jeszcze nigdy w swoim życiu, bo poskładał do kupy układankę. Zrozumiał, co mu nie grało. I kurde bele w popiele, proszę państwa. Wnioski nie były krzepiące.
Robactwo się bowiem nie rozpierzchło na wszystkie strony. Nie rozlało się. O nie. Wszystkie te okropieństwa, nie wiedzieć czemu, poruszały się, biegły, pędziły i przesuwały tylko w jedną ze stron.
W jego.
Tak jakby odkąd spróbowały tylko ludzkiego mięsa zapragnęły się na nim paść już zawsze. I pędziły ku niemu, by go dopaść. Wspiąć się na niego, zakryć, a potem pożreć. Dokładnie w tej kolejności.
I jeszcze jedno. Być może nawet straszniejsze.
Ich jednomyślność.
Ten wielogatunkowy tygiel zachowywał się niczym jeden organizm. Na sto cholernych procent albo i dwieście. Niczym sterowany tym samym pragnieniem jeden cholerny organizm.
Coś jak zombie – pomyślał z przestrachem chłopiec – Tylko inaczej i straszniej. O wiele straszniej.
Najbliżsi byli około metra od jego stóp, kiedy w końcu odtajał, wypadając z łazienki, jak poparzony. Siostra coś tam krzyczała, ale poświęcił jej tylko przelotne spojrzenie. Wystarczyło jednak, by zrozumiał, że przerażona jest dużo bardziej od niego.
- Coś się stało! – wrzasnęła. – Słyszałam jak Izka krzyczy!
Zamknął za sobą drzwi i zaczął upychać pod nimi najbliżej leżące szmaty. Danka wstała.
- Słyszałeś co mówię, Wojtek? Izka krzyczała na dole. Jestem pewna.
Kompletnie ją zignorował, przykładając ucho do drzwi. Chwilę było spokojnie, a potem usłyszał, jakby stłumione bzyczenie. I jeszcze coś.
Chyba, kurde, drapanie.
"Niczego się nie obawiam, bo niczego nie mam" - M. Luter.

2
To był moment, w którym głód ostatecznie zwyciężył, zmuszając kościstą postać do złamania tatkowego zakazu i wypełznięcia z pokoju. A następnie, mimo paskudnego poharatania kolan o kawałki szkieł, mozolnego przeczołgania się przez kuchnię w kierunku okna.
Trochę mnie gryzie konstrukcja. Przede wszystkim w cały tekście zaczynasz zdania od "A coś tam..." Lepsze byłoby chyba "[...] wypełznięcia z pokoju, a następnie [...]" wtedy jednak zdanie będzie przydługie. Może lepiej "Pomimo ryzyka poharatania kolan o kawałki szkła, mozolnie przeczołgała się przez kuchnię w kierunku okna"?
Iza rządzi i Iza tu decyduje. Gdy mówi, że ma być w prawo, to ma być w prawo. A kiedy w lewo, to w lewo. Jak nakazuje ci skoczyć, to ty ją tylko pytasz, czy wysoko? Ona tutaj dowodzi. Czaicie to?
*Gdyby wyrzucić "...i Iza tu decyduje"? Jest tu problem z czasem. Wstęp był w przeszłości, to jest teraźniejsze.
*Z dwóch kolejnych zdań można zrobić wyliczankę odseparowaną przecinkami.
*Nie rozumiem stwierdzenia "Czaicie to?", nie bardzo pasuje do narratora. I można wyrzucić fragment o dowodzeniu, ew. przenieść na początek w zamian za "Iza rządzi...".
Danusia z Wojtkiem wciąż spali, wtuleni w siebie jak łyżki.
Wydaje mi się, że wtuleni w siebie wystarczy. Unikasz nagromadzenia jaków - chociaż to ciekawe zwierzątka! :mrgreen:
Nieważne, że książka dawno zgniła od zleżenia i wody. Tak, że poza kilkoma rozmazanymi zdjęciami lam, zebr oraz słoni, nie dało się niczego w niej dopatrzeć.
Nieważne, że książka dawno zgniła tak, że poza kilkoma... Nie ma sensu wnikać w mechanizm gnicia. Wiadomo, że w wilgoci dobrze się mają bakterie dokonujące rozkładu.

Jednak Bóg chciał inaczej. I równo dziewięć dni temu, kulą ognia pogodził zwaśnione strony. Zabijając miliony ludzi i wywracając do góry nogami cały znany im ład.
Lepiej z tego zrobić jedno zdanie. Ew. wyrzucić "I" w drugim zdaniu: Równo dziewięć dni temu [...], zabijając...
A do tego trafiła w ziemię z prędkością szybszą od wystrzelonego pocisku, niemalże wytrącając zieloną planetę z orbity.
Takie ciało (średnica ok 720m) nie jest w stanie spowodować aż takich zniszczeń. Powiększ je trochę. Bolid o średnicy 10km jest już w stanie spowodować znaczne zmiany w biosferze.
Izę bardziej niż ta cała chryja z Korzonkiem przeraził
Izę <przecinek> [...] Korzonkiem <przecinek>
on jej kazał nie podsłuchiwać przy drzwiach, tylko wrócić z powrotem do pokoju.
Może: on zabronił jej podsłuchiwania przy drzwiach i kazał wrócić do pokoju ? Wracać z powrotem, to pleonazm.
Stuknęli się butelkami, a po chwili ojciec do nich przyszedł. Jakiś czas później wszystko zaczęło się trząść.
Trochę brzmi, jakby ojciec przyszedł do ojca i sąsiada. Rozumiem, że ojciec przyszedł do rodzeństwa?


Przepraszam, więcej nie mogę zrobić (bardzo mnie męczy taka praca przy komputerze) i przepraszam najmocniej za błędy (jeśli jakieś popełniłem)!

Przeczytałem trochę dalej. Urzekł mnie kruk dwugłowy mówiący wierszem. Super pomysł. Ogólnie czyta się bardzo dobrze. Jak mi trochę oczy odpoczną, to z chęcią doczytam do końca! Mnie wciągnęło.
P.S. Wybacz mi, proszę, lakoniczne podsumowanie.

3
Dzięki wielkie Kamil. Na pewno przejrzę tekst jeszcze raz, uwzględniając zasugerowane przez Ciebie poprawki.
Wielkiego Korzonka powiększę, jeśli zbyt mały. Meandry gnicia książek sobie odpuszczę. A Pleonazm postaram się wyeliminować.
Kamil D. pisze:Trochę brzmi, jakby ojciec przyszedł do ojca i sąsiada. Rozumiem, że ojciec przyszedł do rodzeństwa?
- przerobię i tek kawałek, bo faktycznie zamydla nieco oczy.

Jeszcze raz dzięki za poświęcony czas i całkiem trafne spostrzeżenia. Jakby Ci się kiedyś chciało zmordować resztę, byłbym zobowiązany. :lol:
"Niczego się nie obawiam, bo niczego nie mam" - M. Luter.

4
Ciąg dalszy.

Do tego te wstrętne ptaszysko ciągle nie miało dość.
To!!! nie "te" ptaszysko!
[...]jak statek na dno.
Tutaj mi coś z rytmem nie gra, ale pewnie tylko się czepiam. :wink:
Najpierw prosząc ptaka, by przestał gadać.
U ptasiora wiersze sprawdzają się super, ale ten rym chyba już nie był zamierzony, a gryzie nieco. może poprosi ptaka o zamknięcie dzioba?
Ciężkie narzędzie nie leżało zbyt dobrze w drobniutkich dłoniach. A niedożywione mięśnie nie miały w sobie mocy, by je podźwignąć.
O tym "[...]. A [...]" pisałem wcześniej. Pewnie znowu się czepiam, ale bardziej pasuje mi siła mięśni, niż ich moc.
trzy ćwierci
Jak sama nazwa wskazuje, ćwierć jest 1/4, nie 1/3!
Zdjęła siekierę z ramion. Jednak nie odłożyła.
Może tak bardziej szablonowo "zdjęła, ale nie odłożyła"? Zdjęła siekierę z ramion, ale jej nie odłożyła.
Broń była bowiem przeznaczona dla jej brata. Jej sięgała niemal do samej piersi.
Zbij to może w jedno zdanie i zastąp drugie "jej" imieniem, unikniesz powtórzenia.
stworzenie się próbowało osuszyć. A następnie powrót do poszukiwań. Do tego całego stuku, puk i drapu, drap.
*próbowało się
*Kolejne ". A..." Trochę za dużo tych spójników "a".
*Dwa ostatnie zdania na pewno przydałoby się zbić w jedno.
bo nawrzeszczał z wyrzutem na ten lewy. Ten, który prawdopodobnie dowodził ptasim ciałem, póki co.
nawrzeszczał z wyrzutem na lewy, jak na razie dowodzący ptasim ciałem.
Nie miała pojęcia czemu się zwierza obcemu.
To mnie bardzo ciekawi. Ona nie ma problemu z tym, że zwierza się dwugłowemu ptakowi, obawia się tylko, że on jest obcy. ;D Zamierzone?

Fragment "Doprawdy dziwne." nie pasuje mi trochę do narratora.
zaczął się sypać śnieg.
Zapewne czepiam się kolejny już raz. Ja bym napisał, że do mieszkania wpadło trochę śniegu.
Spojrzał na nią obydwoma łbami naraz. A oczy mu zalśniły dwukolorowym blaskiem. Niebieskim błysnął łeb lewy. A wściekle czerwonym prawy.
:mrgreen: Nawet dwa razy. Staraj się unikać tych spójników "a".
Mogę cię co najwyżej udziobać, jeśli chcesz?
To chyba powinno skończyć się kropką.
Uczkhnąć tego twojego bladego mięsa.
Uszczknąć (i musisz to przerobić na dialekt kruka) i "twojego" nie jest potrzebnym słowem.
Już chciała spytać czy udziobanie pomoże. Bo jeśli tak, to jest na nie gotowa.
Z "Bo" jest to samo, co z ". A".
A wtedy nagle zerwał się silny wiatr i coś czarnego przeleciało nad domem, chwytając dwugłowca w szpony. Następnie odleciało wraz z nim.
Na "A" już nie zwracam uwagi. Usuń następnie i zastąp to "i". [...]chwytając dwugłowca w szpony i odleciało wraz z nim.
W pierwszej chwili była skłonna uwierzyć, że cała historia się wydarzyła naprawdę, ale dostrzegła odpaloną pułapkę jeżozwierza, którego prawdopodobnie uruchomiła przez sen.
Wygląda tak, jakby to pułapka mówiła, że to był sen, a przecież pułapkę we śnie też odpaliła!
Wstała, ocierając twarz rękawem starego swetra i sprawdziła co z dziećmi, bo spały już stanowczo nazbyt długo.
Może lepiej podzielić to na dwa zdania? Wstała, ocierając twarz rękawem [...] i sprawdziła co z dziećmi. Spały zdecydowanie zbyt długo. (tak, bez "nazbyt")
tryskającej spod buta
Wcześniej pisałeś, że szła boso.
Następnie wtuliła...
Zdecydowanie zbyt dużo słowa "następnie".
się należało liczyć
[...] ale należało liczyć się z Wojtkiem w przypadku łgarstw.
każąc tym, którzy byli na tyle nieroztropni, by chcieć wyjść, drążyć tunele.
każąc drążyć tunele tym, którzy...
Cały świat, jak tylko okiem sięgnąć, szczelnie otulony białym puchem.
Cały świat był szczelnie otulony białym puchem. "Jak okiem sięgnąć" nie jest chyba zbyt potrzebne.
się odwrócił
odwrócił się
Już miała zamiar się podnieść i przetrzepać mu
Zamiast "podnieść się" lepiej zabrzmi wstać.
że aż ci uszy więdły
Bez "ci".
Takich, jak: “kurwa”,“ujebię” i“zapierdolę.”
Przykłady są zbędne. Gwarantuję, że czytelnik domyśli się jakie to słowa. :wink:
się wijąc
Wijąc się.
te portowe słownictwo / I te pełne nienawiści spojrzenie.


To!!! portowe słownictwo/spojrzenie. "Te" używa się tylko do liczby mnogiej (te książki, te zegarki, ale to dziecko, to słownictwo, to spojrzenie!)
Zamiast tego usiadła i na czworaka ruszyła po rękawiczki
Na czworakach.



Przeczytałem całą pierwszą część, resztę doczytam potem, ale nie będę już wnikał w konstrukcję etc. Ten fragment czytało mi się nawet przyjemnie. Ja swoją przygodę z postapo dopiero zaczynam, więc nie będę się wypowiadał jakoś konkretnie, bo brak mi doświadczenia. Podoba mi się mroczna atmosfera, fajnie zbudowany świat "Pojutrza" po wojnie jądrowej - no wiem, że tutaj ten Korzonek, ale nie wiem skąd promieniowanie i mutanty.
Musisz sobie ten tekst dokładnie przeczytać. Często powtarzasz te same błędy (typu powtórzeń "a" i ". A"), ale wydaje mi się, że nie jest jakoś super źle. Musisz oczywiście poczekać jeszcze na weryfikację od kogoś bardziej doświadczonego niż ja!
Obiecuję doczytać całe i dam znać, jak się podobało.



<prośba do admina, moderatora, czy kogokolwiek u władzy, aby połączyć te moje dwa posty, żeby śmietnika nie robić na forum>

5
No dobrze, biorę narzędzia (szczotę do kibla, łopatę, młot oraz kubeł) i postaram się trochę to wszystko oczyścić. Pospinać, poucinać, pozmieniać.
Jeszcze raz, dzięki wielkie za trud. :piwo:
"Niczego się nie obawiam, bo niczego nie mam" - M. Luter.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”