***
Po tym zdarzeniu Hamster został przeniesiony na inny oddział, a mnie, dwa dni później poproszono do gabinetu lekarskiego.
Był to duży, przestronny pokój z drewnianym biurkiem, regałem na książki i dużym, brązowym fotelem.
Doktor z nieprzeniknionym wyrazem twarzy wskazał go ręką, więc posłusznie usiadłem w przepastnym monstrum ze sztywnej skóry, z szerokimi podłokietnikami i wysokim oparciem. Czułem się w nim trochę jak karzeł w siedzisku olbrzyma. Próbowałem przybrać luźną pozycję, ale ilekroć się ruszyłem, obicie zaczynało wydawać trzeszczące odgłosy, więc dałem spokój, i skupiłem się na doktorze.
Poprosił mnie, bym raz jeszcze dokładnie opowiedział wszystko, co zdarzyło się w moim życiu w ciągu ostatniego roku.
Nie widziałem przeszkód, więc mówiłem długo, a doktor robił notatki. Wiele notatek. Czasem podnosił wzrok i patrzył na mnie z uwagą. Po pewnym czasie miałem już dość tego gadania, a od siedzenia bolał mnie tyłek, i na dodatek obicie fotela irytująco trzeszczało przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Jakoś jednak wytrzymałem do końca.
Następnego dnia zostałem wypisany do domu.
– Jestem przekonany, że to nasze ostatnie spotkanie w warunkach szpitalnych – oświadczył ten sam lekarz, z którym rozmawiałem poprzedniego dnia.
Znów byłem w jego gabinecie, ale tym razem siedziałem na normalnym krześle, a trzeszczący fotel gdzieś zniknął. Pomyślałem, że doktorowi też zaczął działać na nerwy.
– Tak... Dziękuję za wszystko – wybąkałem.
– No, cóż – Uśmiechnął się. – Przydarzyła się panu był reakcja neurotyczna o charakterze incydentalnym. Niektórzy ludzie tak reagują na traumę, ale po pewnym czasie wszystko wraca do normy, tak jak w pańskim przypadku. Zalecam teraz dużo wypoczynku i unikanie stresów, a w razie pogorszenia nastroju proszę przyjmować przepisane tabletki. Wizyta kontrolna za trzy miesiące, ale jestem przekonany, że to będzie tylko statystyczna formalność. – Postawił pieczątkę na mojej karcie wypisowej i złożył zamaszysty podpis. Podał mi ją, nie przestając się uśmiechać.
– Też mam taką nadzieję. Doktorze… – Zawahałem się.
– Tak? – Wyciągnięta ręka zastygła na biurkiem.
– Co z Hamsterem? To znaczy Michałem – poprawiłem się. – Lepiej mu?
– No cóż… – chrząknął, a uśmiech zniknął mu z twarzy. Jakby zwolnionym ruchem położył wypis na krawędzi blatu biurka. – Pojawiły się pewne problemy.
– To znaczy, że…
– Tylko tyle, że stan pana Michała nieco się pogorszył, ale to nic takiego, z czym nie dalibyśmy sobie rady.
– Oczywiście. Mógłbym go odwiedzić? Nie teraz, za jakiś tydzień, na przykład?
– Niestety, na razie byłoby to niewskazane.
– Rozumiem.
– Może za jakiś czas.
– Tak... Pójdę już.
– Życzę powodzenia! – Doktor ponownie ułożył usta w zawodowy uśmiech.
– Dziękuję. – Zmusiłem się, by również unieść do góry kąciki ust. Wypadało, w końcu po to mnie tu trzymali.
Z uśmiechem przylepionym do twarzy otworzyłem drzwi. Odwróciłem się i kiwnąłem głową na pożegnanie. Nie zwrócił na mnie uwagi.
Na korytarzu czekał Robert.
Wiele mu ostatnio zawdzięczam. Odwiedzał mnie regularnie, co trzy dni, a raz w tygodniu przywoził do szpitala moją matkę, którą opiekował się: robił jej zakupy, opłacał rachunki i pewnie pocieszał. Podobno czasem zostawał nawet na noc, by nie czuła się samotnie, i spał w moim pokoju. Zachował się jak prawdziwy przyjaciel, a ja miałem u niego dług.
Wyszliśmy na ulicę rozświetloną bladym, marcowym słońcem. Wokół tętnił ruch uliczny. Gdzieniegdzie topniały kupki brudnoszarego śniegu, ściekając wąskimi strużkami do studzienek.
Po trzymiesięcznej ciszy szpitalnych korytarzy, ulica wydała mi się hałaśliwa i bezsensownie ruchliwa.
Wszyscy gdzieś spieszyli, do pracy, rodzin, na spotkania, a ja tylko mogłem zazdrościć im tych prywatnych światów. Mój, zniknął razem z Lisą.
Przez trzy miesiące, dzień w dzień, lekarze starali się, bym o niej zapomniał i tam, w szpitalu, sądziłem, że im się udało. Ale ledwo z niego wyszedłem, uzyskałem pewność że się, myliłem. Oni też.
– Nie wiesz, co u Lisy? – Pytanie samo wyskoczyło mi z ust i zły sam na siebie zapatrzyłem się gdzieś w dal, ponad maską mojego samochodu, który Robert przyprowadził na szpitalny parking jeszcze poprzedniego wieczoru.
– Daj spokój, stary. Mówiliśmy o tym setki razy. Zapomnij! Nie ty pierwszy, nie ty ostatni dostałeś kosza.
– Ale chyba jako pierwszy z pełną pompą, na oczach co najmniej dwóch setek ludzi, a na dodatek ześwirowałem – zaśmiałem się gorzko.
– A…! Męskie ego cierpi, co? Weź na wstrzymanie. Jaka jest statystyczna szansa, że choć raz w życiu spotkasz kogoś stamtąd, i nie będziesz wiedział, gdzie podziać gały? Od razu ci powiem – znikoma!
– Wiesz, że nie o to chodzi – zaoponowałem, ale nie do końca szczerze, bo w tym co mówił było trochę racji. Ale tylko trochę.
– O to, o to, stary! – Nie dał się zbyć. – A ze świrowaniem nie przeginaj, żaden z ciebie świr, przynajmniej nie większy niż Kwaśny. To jest dopiero pojeb! Wiesz co ta menda wymyśliła? Wsadził mi do pokoju tego głupka z działu inwestycyjnego, Karola. Jezu, co ja z nim mam! Jeżeli szybko nie wrócisz, to tym razem ja dostanę pierdolca i na trzech miesiącach się nie skończy. Ten idiota jest w stanie spieprzyć każdą dokumentację, a ja siedzę po nocach i prostuję! Anka patrzy na mnie wilkiem, bo nie pamiętam, kiedy robiłem w łóżku coś innego z wyjątkiem spania. No, dobra! – Rzucił mi kluczyki do auta. – Leć do matki i powiedz, że będę tęsknił za jej obiadami. I że wpadnę do was jutro.
Wsiadł do swojego samochodu. Uruchomił silnik, ale nie ruszył. Uchylił szybę.
– A co do Lisy… – powiedział z wahaniem – nikt nic nie wie. Próbowaliśmy, nawet Karolina pojechała do jej starych, bo Lisa nie odbierała telefonów. Powiedzieli, że u nich nie mieszka. Tylko tyle. Pewnie wyjechała i zmieniła numer. W każdym razie posłuchaj rady starego wyjadacza: zapomnij o niej, najlepiej znajdź sobie jakąś smaczną dupcię i zacznij żyć. Okey?
Kiwnąłem głową bez entuzjazmu. Chciałbym, żeby to było takie proste.
***
W domu czekał na mnie gorący obiad.
Zjadłem go pod czułym, pełnym niepokoju matczynym spojrzeniem, wśród kompletnie nie przystającego do nastroju wesołego paplania, jakbym wrócił z długiego urlopu, a nie z wariatkowa. Jej też byłem za tę delikatność wdzięczny, ale zaraz po posiłku mruknąłem, że jestem zmęczony i uciekłem do siebie.
Nasze mieszkanie, po długich holach szpitalnych, wydawało się ciasne jak schowek na szczotki. Ale tak naprawdę nie chodziło o przestrzeń, bo to nie ona mnie ograniczała, lecz o coś zupełnie innego. W szpitalu nauczyłem się trochę rozpoznawać własne emocje, ukryte pod pozorem niezadowolenia z drobiazgów. Doskonale wiedziałem o co jest grane: to nie ciasnota mieszkania mnie męczyła, lecz to, że, nie wiedziałem jak żyć bez Lisy. Miałem tę bolesną świadomość, że jej powrót do mnie jest wykluczony, i choć wiedziałem jak postąpiła, wciąż nie miałem odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego?
Bez tego nie mogłem pójść dalej. Byłem pewien, że powie „tak”. Tysiące razy rozmawialiśmy o wspólnej przyszłości i nigdy nie widziałem u niej choćby cienia wahania. Chciała tego, tak samo jak ja. To prawda, że od jakiegoś czasu była trochę odległa, ale to zdarzało się sporadycznie, ot jakieś zamyślenie, czasem smutek nie wiadomo skąd, ale szybko się otrząsała i nadal była moją zabawną, czułą Lisą.
Może coś przeoczyłem? Przecież kobiety są tak… skomplikowane. Mają swoje PMS–y, humorki, fochy, no i w końcu te sprytne, babskie gierki, mające zmusić faceta do oczekiwanych zachowań. Do końca ubiegłego roku byłem pewien, że to coś z tych rzeczy, a lekarstwem będzie założenie pierścionka zaręczynowego na palec i zapewnienie, że zawsze przy niej będę.
Tak samo uważał Robert. Teraz już wiedziałem, że nie o to chodziło.
Może inny facet? Jakiś Marek albo Sebastian, który w moim zastępstwie przenosi przez drogę ropuchy i uczy się odróżniać je od żab?
Cokolwiek by to nie było, musiałem się dowiedzieć. Problem w tym, że nie wiedziałem jak.
Siedziałem w swoim pokoju, przy biurku, patrząc w nadciągający zmrok. Byłem tak pochłonięty myślami, że nie usłyszałem pukania do drzwi, więc poskoczyłem jak oparzony, gdy matka dotknęła mojego ramienia.
– Przepraszam synku, nie chciałam cię przestraszyć.
– Nic się nie stało, nie słyszałem jak wchodzisz.
– Wciąż o niej myślisz, prawda? – spytała współczująco.
Nie odpowiedziałem. Po co? I tak wiedziała. Zawsze trafiała idealnie, jakby czytała w moich myślach.
– Niedługo wrócisz do pracy. Wpadniesz w wir codzienności i będzie łatwiej.
– Wiem, mamo. Mój szef na pewno się o to postara. – odpowiedziałem z bladym uśmiechem.
– Czas i praca jest dobrym lekarstwem na smutek.
– To też wiem.
Westchnęła.
– Tęskniłam za tobą, synku. A do tego… – Zaczęła nerwowo pocierać dłonią kółko wózka inwalidzkiego. Zawsze wykonywała ten gest, gdy była czymś przejęta, lub zaaferowana, albo miała przed sobą trudne zadanie. Na przykład przejazd autobusem do lekarza.
Zaniepokoił mnie ten gest.
– Co „do tego”? – Spojrzałem na nią uważnie.
– Nie wiem, czy to odpowiedni czas – powiedziała powoli, z ociąganiem. –Ale… chyba powinieneś wiedzieć.
W jednej sekundzie zyskałem niewytłumaczalną pewność, że nadchodzą kłopoty. Nawet poczułem ich kwaśno – mdlący zapach.
– Po prostu mi powiedz – poprosiłem.
– Widzisz… – Potarła koło jeszcze raz, a potem uniosła spuszczoną głowę. – Ciotka Maryla nie żyje.
Głupio to zabrzmi, ale poczułem ulgę. Nie dlatego, że umarła, tylko po prostu spodziewałam się bardziej dramatycznych wieści. A że stara smoczyca oddała ducha Bogu? No cóż, bywa.
Nie chciałem jednak sprawiać przykrości matce, która traktowała życie i śmierć niezmiernie poważnie, więc odpowiedziałem tak, jak tego oczekiwała, próbując nadać głosowi ton szczerego przejęcia:
– To smutne! Co się stało?
– To właśnie jest najgorsze. Nie wszystko jest jasne…
– Nie ustalili przyczyny zgonu? – zdziwiłem się. – Pewnie i tak wpiszą „niewydolność oddechowo – krążeniowa”. Zawsze tak robią, to pewniak, bez tego nie ma nieboszczyka.
– To nie takie proste – pokręciła głową. – Z sekcji wynika...
– Z sekcji?! – wpadłem jej w słowo. – Po co robić staruszce sekcję?
– Tak zdecydowała policja. Właśnie z sekcji wyszło, że… w ciele Maryli nie było ani kropli krwi.
Zaśmiałem się nerwowo.
– Mamo, wampiry nie istnieją!
– Oh, przecież wiem… – Na jej zmęczonej twarzy, malował się wyraz niezdecydowania, jakby zastanawiała się, czy mówić dalej. Zamilkła.
– Ale to nie wszystko – odezwała się po chwili. – W ciele ciotki nie było również serca, wątroby i płuc. Ktoś rozpłatał jej klatkę piersiową wyjął narządy, a potem zaszył ranę jedwabną nicią. Na twarzy miała też rozłożoną białą chustę, przyszytą do twarzy w okolicy ust i nosa. I jeszcze… ten ktoś zmiażdżył ciotce wszystkie kości rąk i nóg. Nawet palce.
– Po co, u licha, miałby to robić?!
Wzruszyła bezradnie ramionami i ciągnęła dalej beznamiętnym głosem:
– Gdy policja otrzymała wyniki sekcji, wrócili do domu Maryli. Przywieźli ze sobą psa, któremu podetknęli pod nos słoiczek z kawałkami zakrwawionego prześcieradła z łóżka ciotki. Pewnie zabrali je za pierwszym razem. No, i ten pies zaprowadził ich w kąt ogrodu, w krzewy jaśminu. Tam ziemia była świeżo wzruszona, zaczęli kopać i w płytkim dole znaleźli metalowe pudło oraz karnister, oba owinięte w folię. Chyba nie muszę mówić, co w nich było.
Skinąłem głową.
– Potem przyszedł jakiś policjant, który pędzelkiem nakładał jakiś srebrny proszek na pudło i karnister, przykładał kawałki folii i kręcił głową, mówiąc, że sprawca nic nie zostawił, żadnych śladów, nawet rękawiczek.
W milczeniu trawiłem ponure informacje. Wyglądało to na robotę jakiegoś psychopaty, bo przecież trzeba mieć mocno skopane pod czaszką, żeby na miejscu zbrodni wykonywać sekcję zwłok i łamać kończyny komuś, kto za chwilę i tak będzie nieboszczykiem.
– Kiedy to się stało? – zapytałem po chwili milczenia.
– Ciało znaleziono miesiąc temu temu. Jakiś człowiek zadzwonił na policję i powiedział, że starsza pani od dwóch dni nie pokazuje się na podwórzu. Policjanci pojechali sprawdzić. Dom był otwarty, więc weszli…
Byłem naprawdę wstrząśnięty. Ciotka nie zasłużyła na taką śmierć. Mogła sobie być niesympatyczna, złośliwa, zgryźliwa, ale żeby tak zginąć? Zastanawiałem się też, skąd moja matka zna tyle szczegółów. Zapytałem ją o to.
– No cóż, to żadna tajemnica. – odpowiedziała. – Do Maryli prawie nikt nie dzwonił, a policjanci w jej telefonie znaleźli połączenia z mojego numeru. W ubiegłym roku wydzwaniałam do niej, ale nie odbierała. Pojechałeś wtedy sprawdzić co się dzieje, pamiętasz?
Przytaknąłem.
– Gdy poinformowali mnie o śmierci Maryli, poprosiłam Roberta, żeby mnie tam zawiózł. Potem żałowałam… straszny widok. W każdym razie, jak już było po sekcji pytali mnie, kto odbierze ciało z Zakładu Medycyny Sądowej. Nikt z rodziny nie kwapił, więc... Zajęłam się też się pogrzebem. W zasadzie, to Robert…
Poczułem wstyd. W czasie, gdy moja matka borykała się z paskudną śmiercią ciotki i zajmowała pogrzebem, ja „pracowałem z emocjami” załamany tym, że jakaś dziewczyna nie chciała dzielić ze mną życia. Powinienem być przy matce, wspierać ją, a tymczasem robił to Robert. Mój dług wobec niego rósł w zastraszającym tempie.
– Co na to policja? – zapytałem.
– Na razie nic. Prowadzą śledztwo. Spisali moje zeznania i powiedzieli, że powiadomią mnie pisemnie o zakończeniu sprawy, ale to może potrwać. Może kilka miesięcy, a może rok, lub dłużej, zależy czy sprawa będzie, jak to nazwali, „rozwojowa”.
– Czyli musimy czekać?
– Tak. – zamilkła. – Przykro mi, że powitałam cię taką nowiną – powiedziała w końcu cicho.
– W porządku mamo. Żałuję, że nie było mnie przy tobie. Powinienem być.
Uśmiechnęła się smutno.
– To przecież nie twoja wina. No i był Robert…
Robert, prawda, Robert! Lepszy cień mojego niedoskonałego ja. – Pomyślałem ze złością. Przeżuwałem w myślach ten zadziwiający, nagły przebłysk niechęci do przyjaciela, który mnie zaskoczył, i dopiero po chwili zorientowałem się, że mama mówi dalej:
– Są jeszcze dwie rzeczy.
Robert ulotnił się z moich myśli jak dym papierosa na wietrze.
– Nawiedziła nas jakaś seria koszmarów? – jęknąłem.
– Nie, nie! – zapewniła szybko. – Ale… przynajmniej jedna, z tych dwóch może ci się nie spodobać.
– Zaczynam się bać. Lepiej miejmy to za sobą, więc mów!
– No dobrze. – Wzięła wdech, a potem wypuściła powietrze z cichym sapnięciem. – Jak już pochowaliśmy ciotkę, przypomniałam sobie, że ona miała kota. Pewnie nikt nie zwrócił na niego uwagi i nie zawieziono go do schroniska więc musiał być głodny i przestraszony więc…
– Wiem, Robert go ci przywiózł.
– Tak. Skąd wiesz, mówił ci?
Uśmiechnąłem się.
– Gdzie go schowałaś?
– W moim pokoju. Wiem, że go nie lubisz, więc trzymam zwierzaka w zamknięciu, żeby cię nie irytował.
Pewnie, wariatów nie należy drażnić! – Pomyślałem ponuro.
Wstałem z łóżka, przecisnąłem się miedzy szafką, a fotelem mamy, i pomaszerowałem do jej pokoju.
Bestia siedziała na fotelu. Na mój widok zjeżyła się, wygięła grzbiet w pałąk i syknęła. Normalka. Zamknąłem drzwi i wróciłem do kuchni.
– Problem nie w tym, że go nie lubię – oznajmiłem. – To on mnie nie znosi. Toto ma w ogóle jakieś imię?
– Marcel… To co, może zostać? – spojrzała na mnie prosząco.
Nie miałem serca jej odmówić.
– Dobrze. – Machnąłem ręką. – Byle tylko nie właził mi do pokoju, bo gotów w ramach bezwarunkowej antypatii nasikać do łóżka, albo kapci.
Mama pocałowała mnie w policzek, z twarzą rozpromienioną radością, co upewniło mnie, że dobrze zrobiłem. No, i w końcu będzie miała jakieś towarzystwo, gdy będę w pracy.
– A ta druga sprawa? – przypomniałem.
– Ah, tak… Dwa dni przed twoim powrotem do domu przyszedł tu jakiś człowiek. Chciał z tobą rozmawiać. Powiedziałam, że jesteś w szpitalu, ale niedługo będziesz w domu, więc przekażę ci wszelkie informacje. On jednak nie chciał powiedzieć o co chodzi. Zapisał tylko numer telefonu i prosił, żebyś zadzwonił, gdy wrócisz. Kartka leży na półce, w przedpokoju.
– Pamiętasz, mamo, jak wyglądał?
– Wysoki, szczupły w średnim wieku. Miał ciemne włosy i okulary.
– Nie znam nikogo takiego.
– No cóż, wystarczy zadzwonić…
– Tak, zrobię to jutro – obiecałem.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
– Pójdę do siebie – odezwała się w końcu matka. – Marcel chyba nie lubi być zamknięty.
Chyba rzeczywiście nie lubił. Z jej pokoju dobiegało głośne, monotonne drapanie.
Dla mnie, Marcel mógł sobie drapać do śmierci.
***
Kartka leżała na półce, obok figurki murzyńskiego chłopca, która nie wiadomo skąd wzięła się w naszym domu.
Numer telefonu zapisany był odręcznie, jakby w pośpiechu. Poza tym, nie było na niej nazwiska, ani choćby imienia właściciela telefonu.
Zastanawiałem się, czy istnieje powód, dla którego miałbym spełnić prośbę nieznajomego i wystukać te dziewięć cyfr, z których cztery były piątkami. Ostatecznie jednak uznałem, że tak samo nie ma powodu, bym to zrobił, jak nie istnieje powód, dla którego powinienem sobie odpuścić. Więc zadzwoniłem.
Po kilku sygnałach odezwał się męski, głęboki głos, który powiedział flegmatycznie tylko jedno słowo:
– Tak?
Przedstawiłem się i powiedziałem, że jestem tym facetem, który miał zadzwonić po powrocie ze szpitala. Mimo że nie podałem nazwiska, głos natychmiast stał się żywszy, a jego właściciel, rozmowniejszy.
– Niezmiernie się cieszę – zadudnił radośnie. – Czekałem na pański telefon.
– To się pan doczekał! Mogę w końcu dowiedzieć się o co chodzi? – burknąłem niezbyt uprzejmie, bo przecież mógł dla przyzwoitości przynajmniej powiedzieć, kim jest.
– Ależ oczywiście, oczywiście… Wszystkiego się pan dowie! Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji. Zapraszam do siebie – oświadczył niezrażony i wymienił nazwę ulicy na obrzeżach miasta. Podał też numer domu.
– Nie możemy tego załatwić telefonicznie? Ponadto, mógłby pan przynajmniej powiedzieć mi z kim mam przyjemność i o co chodzi.
– Wszystko w swoim czasie. Proszę wybaczyć, takie mam dyspozycje.
Przerwał połączenie.
Patrzyłem na telefon, niepewny co mam zrobić. Nie wiedziałem kim jest ten człowiek, ani czego ode mnie chce. Do tego mówił niezmiernie tajemniczo.
Jeszcze parę miesięcy temu, pewnie wzruszyłbym ramionami i zajął się innymi sprawami. Ale teraz nie miałem żadnych „innych” spraw do załatwienia, wiec równie dobrze mogłem zająć się tą. Zdecydowałem, że przynajmniej sprawdzę, co się znajduje się pod tym adresem.
Oczywiście, nie miałem zamiaru jechać tam sam, więc kolejny telefon wykonałem do Roberta.
Przyjechał po mnie o siedemnastej, prosto z pracy.
– Cześć, stary, jak tam dupcie? – zapytał, ledwo zdążyłem usiąść w fotelu pasażera.
– Nie ma żadnej.
– To pech! – westchnął. – Niezdrowo jest nie mieć dupci.
– Przeżyję.
– Jakiś czas na pewno. Potem będzie kiepsko. Pamiętaj, że cię ostrzegałem!
– Zapamiętam. A teraz skup się i zawieź mnie pod ten adres – wetknąłem mu kartkę z zapisanym adresem.
– Jezu, to drugi koniec miasta! – stęknął. – Co tam jest?
– Nie wiem.
– To po kiego jedziemy?
– Żeby się dowiedzieć.
– Aha.
Chyba mu to wystarczało, bo więcej o nic nie pytał.
W milczeniu przebiliśmy się przez korek w centrum miasta, a potem skierowaliśmy się do południowych obrzeży miasta. Ulica Leśna, bo taką jej nazwę podał tajemniczy rozmówca, nie miała nic wspólnego z lasem, za to wiła się zakrętami wybrukowanymi czerwoną kostką, wśród mniej lub bardziej reprezentacyjnych willi.
Numer szesnaście, należał do murowanej, piętrowego domu porośniętego pędami starannie prowadzonego bluszczu. Wyglądał na zwykłą rezydencję mieszkalną. Niewątpliwie, zajmowała go rodzina z dzieckiem, bo w prześwicie alejki, z tyłu domu zauważyłem porozrzucane zabawki.
– To tu? – zapytał Robert.
– Chyba tak. – Wzruszyłem ramionami, bo wiedziałem tyle samo, co on. Czyli nic.
Wyszliśmy z samochodu i rozglądając się niepewnie dookoła podeszliśmy do ciężkich, dębowych drzwi frontowych.
Chwila namysłu i nacisnąłem przycisk dzwonka.
Przez chwilę nie działo się nic, potem usłyszeliśmy szybkie kroki, a w końcu drzwi uchyliły się wąsko i niezbyt gościnnie. Facet w okularach wytknął głowę na zewnątrz i spojrzał na nas pytająco.
– Dzień dobry – powiedziałem grzecznie. – Rozmawiałem telefonicznie z kimś, kto polecił mi tu przyjechać. Jestem...
– O tak! Zapraszam, wiem kim pan jest. – Drzwi otworzyły się na całą szerokość. – A drugi z panów…?
– To mój przyjaciel. Chcę, żeby był obecny przy rozmowie.
– Oczywiście, oczywiście… – zgodził się skwapliwie.
Facet był wysoki, miał na sobie doskonale skrojony garnitur, który nosił z niedbałą elegancją. To on odebrał mój telefon, poznałem po głosie.
Przeszliśmy szerokim hallem do małego gabinetu, gdzie wskazał nam miejsca w wygodnych fotelach, przy szerokim biurku o stylizowanych nogach. Sam zajął miejsce po jego drugiej stronie, co w moim mniemaniu nadało spotkaniu oficjalnego charakteru.
– Przepraszam, że nie przyjąłem panów w bardziej neutralnym miejscu. Chwilowo mam tu biuro, bo zmieniam lokal. Nazywam się Artur Krantz i jestem notariuszem. Wykonuję ostatnią wolę pańskiej ciotki.
Spojrzałem na Roberta. Tym razem on wzruszył ramionami.
Notariusz ciągnął dalej:
– To dobrze, że zjawił się pan tak szybko, panie Krzysztofie. Mogę tak do pana mówić? – zapytał z uśmiechem. – To znacznie uprzyjemnia nudne rozmowy o pieniądzach.
– Fiu, fiu! – gwizdnął Robert. – Wygląda, brachu, że będziesz bogaty! Może od razu, skoro już tu jesteśmy, przepiszesz na mnie swój samochód? Chętnie pojeżdżę czymś porządnym, a nie tą pieprzoną padliną.
Kopnąłem go lekko w nogę. Otworzył usta, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnował.
– O jakich pieniądzach mamy rozmawiać? – zwróciłem się do notariusza.
Uśmiechnął się i zatarł ręce.
– To właśnie najbardziej lubię! Przekazywać dobre wiadomości od tych, którzy odeszli. Otóż, mam przyjemność poinformować pana, że moja klientka, a pańska ciotka, pani Maryla Bogusz, zdeponowała u mnie mnie jesienią ubiegłego roku testament. Na jego mocy prawo własności do jej domu wraz z wyposażeniem przechodzi na pana, panie Krzysztofie. Testament został otworzony zgodnie z prawem, a stosowne dokumenty są już w sądzie spadku i…
– To niemożliwe – przerwałem mu. – Nie miała powodu, by to robić. Nigdy nie byłem z nią w zażyłych stosunkach.
– Stosunki rodzinne nie maja tu nic do rzeczy. Liczy się jedynie wola zmarłego, a ona jest taka, by dom był pański. Prywatnie powiem, że ja bym się nie wahał. Dom ma wysoką wartość, jest położony w dobrej dzielnicy i nie wymaga specjalnych nakładów finansowych, na przykład remontowych. Jest w bardzo dobrym stanie. Dysponuję nawet jego wyceną. Niech spojrzę – wsadził nos w jakiś dokument. – Tak! Na chwilę obecną jest wart dziewięćset dwadzieścia trzy tysiące, prawie milion.
– Ale jaja! – wykrzyknął Robert. – Pamiętaj, że samochód jest mój! Jaki ma przebieg?
Kopnąłem go raz jeszcze, tym razem mocniej.
– Nie chcę tego domu – oświadczyłem zdecydowanie.
Jak żywa stanęła mi przed oczami moja ostatnia w nim wizyta, postać Lisy na tle lip, i ten cholerny błysk promienia na jej włosach. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym tam zamieszkać, nie wspominając go każdego słonecznego dnia. Sam dom był ponury, na pewno pachniał stęchlizną i kurzem, a na dodatek po jego trawniku biegały jakieś dziwadła. W ogóle było w nim coś niepokojąco mrocznego.
Tak, czy inaczej, wola ciotki wprawiła mnie w osłupienie. Zawsze myślałem, że przepisze swój majątek Towarzystwu Kotów Rasowych lub jakiejś innej instytucji pożytku publicznego. Ostatecznie, Stowarzyszeniu Postaci Smyrgających Między Drzewami.
– Nie chcę go – powtórzyłem.
– Zwariowałeś? – syknął Robert. – Jak dają kasę, to bierz, jak w mordę, to spieprzaj!
– Nie! Nie ma mowy.
– No cóż… – westchnął pan Krantz. – Zawsze może pan odrzucić spadek.
– Tak właśnie chcę zrobić – powiedziałem twardo.
Wstałem. Uznałem rozmowę za zakończoną i chciałem jak najszybciej wyjść.
– Pańska decyzja – rzekł spokojnie notariusz. – Chociaż przyznam, że jestem zdumiony, ale w takiej sytuacji mam do pana tylko jedno pytanie: czy zna pan obecny adres pani Elżbiety Strońskiej? Mam zwrotne potwierdzenie odbioru korespondencji z adnotacją, że adresat nie odbiera awizowanych przesyłek…
Zatrzymałem się wpół kroku.
– Adres Lisy? Co ona może mieć z tym wspólnego? – zapytałem.
– No cóż… W testamencie jest zapis, przekazujący pani Strońskiej tryptyk obrazów nieznanego artysty, przedstawiający sceny z życia cygańskiego taboru. Byłbym wdzięczny, gdyby ułatwił mi pan sprawę i zechciał zdeponować te płótna u mnie, do czasu podjęcia decyzji przez obdarowaną. Testatorka podniosła również inne kwestie.
– Jakie? – Wróciłem na swoje miejsce.
– Pani Bogusz zaznaczyła, ze byłaby szczęśliwa, gdyby pan i pani Strońska zechcieli zamieszkać w tym domu choćby przez pół roku, zanim zapadną decyzje o sposobie rozdysponowania nieruchomością. Aha, jest jeszcze sprawa kota, pani Bogusz życzyłaby sobie, aby miał tam dożywotni status rezydenta, o ile to, rzecz jasna, będzie możliwe.
Robert niespokojnie poruszył się na krześle.
– A jeśli pani Strońska nie chciałaby tam zamieszkać? Co wtedy? – zapytał.
– Nic. Istota testamentu przenosząca prawo własności na pana Krzysztofa pozostaje bez zmian. Życzenia pani Bogusz nie mają mocy prawnej, niemniej są jej ostatnia wolą i należy je rozpatrywać wyłącznie w płaszczyźnie, hmm… etycznej.
– O co w tym chodzi? – wwierciłem w notariusza pytające spojrzenie.
– Zapewne o nic! – roześmiał się. – Testatorzy lubią wykorzystywać swoją szczególną pozycję i zachęcać rodzinę do pewnych zachowań, szczególnie, gdy nie udawało im się to za życia. Proszę uwierzyć, że w swojej praktyce zawodowej widziałem wiele podobnych zapisów, znacznie bardziej dziwacznych niż ten.
Pewnie mówił prawdę. To nawet jak ulał pasowało do ciotki Maryli: utrudnić innym życie, choćby zza grobu.
W istocie jednak ciotka zrobiła mi uprzejmość – dała do ręki pretekst, dla którego mogłem szukać Lisy. Ta sprawa również jej dotyczyła i nie powinienem o niczym decydować, zanim nie dowiem się co o tym myśli.
– Zastanowię się – powiedziałem po chwili milczenia.
– Oczywiście, takie decyzje wymagają czasu. Zgodnie z prawem ma pan pół roku na podjęcie decyzji. Czy życzy pan sobie, abym formalnie odczytał treść dokumentu?
– Proszę – mruknąłem.
Notariusz monotonnym głosem odczytał testament. Jego treść była zgodna z tym, co mówił. Potem, w dolnym rogu dokumentu nabazgrałem formułkę, którą mi podyktował, i złożyłem podpis opatrzony datą.
– Chłopie, czy cię pogięło?! – naskoczył na mnie Robert, gdy tylko wyszliśmy od notariusza. – Kasa włazi ci sama w łapy, a ty nie chcesz jej przytulić? Jak chcesz mieć czyste sumienie i żeby cię cioteczka nie straszyła zza grobu, znajdź Lisę i dogadaj się z nią. Rok nie wyrok, a co dopiero sześć miesięcy! Potem opchniesz chałupę, odpalisz jej okrągłą sumkę za fatygę i wszyscy będą happy. Złoty interes!
– Daj spokój! – mruknąłem, a Robert prychnął z irytacją. W milczeniu zawiózł mnie do domu.
Postanowiłem na razie nie wspominać mamie o testamencie. Uznałem, że powiem jej o nieoczekiwanej hojności ciotki dopiero po spotkaniu z Lisą. Skłamałbym, gdybym powiedział, że dla mnie spotkanie to miało mieć wyłącznie informacyjno – biznesowy charakter. Gdzieś na dnie serca żywiłem nadzieję, że Lisa wyjaśni mi powody swojej decyzji, powie, co zrobiłem nie tak, i być może zgodzi się ze mną zamieszkać. Niczego bardziej nie pragnąłem, jak właśnie tego.
Skrzydła demona - część trzecia
1
Ostatnio zmieniony pt 03 paź 2014, 00:46 przez Figiel, łącznie zmieniany 2 razy.