Witam! Jest to moje pierwsze opowiadanie, nie licząc wypracowań. Pewnie znajdziecie masę błędów, ale cóż, mam 13 lat i raczej nie jestem Deanem Koontzem ani J.R.R Tolkienem.
Są to 4 rozdziały mojego opowiadania fantasy połączonego z horrorem.
Have a fun!
Od lat na terenach Nivvelonu toczone były wojny między ludźmi a minotaurami. Powody były różne. A to minotaury potrzebowały więcej terenów pod uprawę(te tereny należały akurat do ludzi), a to ludzie twierdzili, że rogaci wydobywają węgiel i sól z kopalni do nich nie należących. Konflikty zbrojne wybuchały w bardzo niewielkich odstępach czasu, e ten pokój, który panował między starciami tych dwóch ras, był bardzo kruchy. Wystarczył byle pretekst, by dwie nacje starły się ze sobą. Bójka w barze między minotaurem a pijanym człowiekiem, nieumyślne spowodowanie pożaru, które zawsze brane było za próbę sabotażu. Przebieg walk zawsze był taki sam. Kilkutysięczne wojska ścierały się ze sobą na jakiejś równinie, wzgórzu, lub armia czyjejś ze stron oblegała fort tej drugiej strony.
Dzisiejszy przypadek jest również oblężeniem fortu. Fortu minotaurów. Nie wiem co przyczyniło się tym razem do takiej formy wyrażania agresji. Wiem tylko, że król Benedykt tydzień temu ogłosił stan wojenny, żołnierzom kazał spakować najpotrzebniejsze rzeczy i stawić się na placu głównym na następny dzień o świcie. Na zbiórce zaczął paplać o kolejnej wojnie, „którą zakończymy szybko i raz na zawsze wyślemy tych gnojków tam gdzie ich miejsce”. Nie chciał zdradzać niczego, oprócz tego, że wybieramy się „na spacerek po parku”. Skierowaliśmy się na północ, do Przełęczy ślepego Ogra. Przebyliśmy ją i rozbiliśmy obóz na skraju lasu. Tam, w obozowisku dostaliśmy nasze zbroje, miecze i tarcze, które wiezione były na zakrytych wozach. Podążaliśmy dalej na północ. Wiedziałem dokąd się udajemy. Na wzgórze Okkolnir. Stał tam fort minotaurów. Ale nie tak jak ich reszta prymitywnych drewnianych budowli. Ten był z kamienia. Grube mury wyrastają z ziemi na wysokość sekwoi, a są na tyle grube, że nawet zakutym łbem naszego króla byśmy ich nie przebili. Podczas gdy my mieliśmy walczyć o jedyny skrawek ziemi minotaurów, który nie powędrował jeszcze w nasze ręce w przeszłości, on będzie siedział i z konia obserwował bitwę, popijając herbatę, którą zaparzyła mu babcia. Zastanawiam się, jak on chce zdobyć tę fortecę. Mamy tylko pięciuset ludzi. Cała reszta powędrowała z drugim generałem na południe, w nieznane mi miejsce.
Wypróbowałem ten miecz. Jest do bani... Krótki, a ciężki. Nie zdołam się nim zamachnąć, a nawet jeśli, może przytnę minotaurowi zarost. Z tarczami już jest trochę lepiej. Wysoka na prawie półtora metra, drewniana decha okuta żelazem. Szeroka na pół metra. Nie jest ciężka, więc nie posądzam króla, aby wydał rozkaz produkcji tarcz z dębu. Nie wiem co to za drzewo. Może balsa? Mam nadzieję, że tarcza jest wytrzymała. Chociaż w pojedynku z minotaurem i tak odrzucę ją na bok i chwycę mój topór. Tak, to jest broń. Wykuta przez niewiadomo kogo. Pewnie przez elfów z zamierzchłych czasach. Teraz oni nie są w stanie wykuć nawet widelca. Długa, purpurowa rękojeść i z dołu, i z góry zakończona piękną, piekielnie ostrą stalą. Znalazłem ten topór w pewnej jaskini, osiem lat temu. Od tego czasu ćwiczyłem nim codziennie. Nauczyłem się wielu, bardzo trudnych kombinacji. Bardzo trudnych i bardzo niebezpiecznych. Raz omal nie urąbałem sobie nogi. Lecz było to dawno temu. Teraz nabrałem już wprawy i posługuję się nim tak samo dobrze, jak mieczem. Piszę ten dziennik w tajemnicy przed wszystkimi. Może kiedyś ktoś go przeczyta. Jak na razie, chcę utrzymać wszystkich w niewiedzy o tym zeszyciku. Nie lubię naszego króla. Publiczna kompromitacja Benedykta jest karana śmiercią, więc chociaż tutaj sobie z niego pokpię. O Cholera! Idzie Self. Kończę...
Kapitan Astinus Greyhawk
- Dobry wieczór! – wypalił Self, jeden z szeregowych z szesnastoosobowego oddziału Astinusa. Był niskim blondynem o dziecięcym wyrazie twarzy, oraz takich samych, niebieskich oczach. Na oko miał około metr siedemdziesiąt wzrostu. Był dość krępy, szeroki w barach. Chłopak miał dopiero dwadzieścia dwa lata, od zaledwie trzech miesięcy wojował dla króla. Wcześniej, od czternastego roku życia był najemnikiem. Podczas porodu umarła jego matka, a ojca zabito na wojnie. Wychowywał się u wuja, który nie stronił od gorzały, bił go i poniżał. Pewnego razu, powiedział sobie, że przebrała się miarka. Miał wtedy zaledwie czternaście lat. Ostrzegł wuja, że jeśli tym razem go uderzy, dostanie nauczkę. Wuj trzasnął go krzesłem. Self podniósł się z ziemi i rzucił się na niego. Rozbiegł się i złapał wuja w pasie wyrzucając go do tyłu. Pech chciał, że akurat za nimi stał kominek z rozpalonym ogniem. Jego wuj wpadł w ogień i na oczach siostrzeńca spłonął. Chłopak nie chciał go zabić. Po prostu oddał. Za mocno. To bardzo odbiło się na nim. Jego oprawca wpadając w ogień rozproszył iskry, które poleciały na zasłony i dywan. Dom się spalił. Self nie mając gdzie się udać, poprosił o pomoc grupę bandytów. Zgodzili się mu pomóc i przyjąć go do siebie, jednak gdy w ramach próby kazali mu zadźgać jakiegoś starca, a on odmówił, pobili go i wrzucili nieprzytomnego do rzeki. Tym razem szczęście się do niego uśmiechnęło. Wyłowił go jakiś rybak. Jak się okazało, był najemnikiem. Postanowił wyciągnąć pomocną dłoń do chłopca i przyjął go do spółki. Pracował w przeróżny sposób. Od napadów, poprzez udział w bitewkach, małych sabotażach, aż do eskortowania transportów. Nigdy jednak nie zabił bez powodu, zawsze w obronie własnej. Gdy jego wybawiciel zginął podczas jednej z akcji, stwierdził, że chce z tym skończyć. Całą noc przesiedział przy ognisku rozmyślając. Został żołnierzem. Od tego momentu walczył dla króla Benedykta, lecz jak sam mówił, nie dla króla, tylko dla Astinusa. Przyjaźnił się ze swoim kapitanem. Obydwaj mieli wobec siebie po kilka długów wdzięczności za uratowanie życia.
- Oby jak najlepszy. – odparł Greyhawk. Co u Ciebie? Przygotowany?
- Pewnie, tylko mam problemy z mieczem. Ale zbroje wypolerowałem, nogawice naoliwione.
- Nie bierz miecza, nie zdążysz nawet się zamachnąć, a ukrócą cię o głowę. Nie zakładaj nogawic. Spowolnią cię, ograniczą ruchy. Nie są potrzebne. Sam prawie zginąłem przez nogawice. Nie zakładaj ich.
- Skoro tak mówisz. A co mam wziąć zamiast miecza? Chciałbym moją katanę, ale gdy Rast ją zobaczył, kazał mi ją zostawić.
- A gdzie ją zostawiłeś? Hmm... Pod murem? Tak! Pod murem. Leży w twoim namiocie, weź ją. Jest o wiele lepsza od tej lewej, królewskiej miedzi. Chłopak dopiero po chwili zrozumiał żart. Uśmiechnął się serdecznie, podziękował i wyszedł po swoje wcale nie lewe żelastwo.
Astinus siedział w swoim namiocie. Rozwalił się na swojej kanadyjce i myślał.
Zastanawiał się jaki ma sens atakowanie takiej fortecy mając pięciuset ludzi. Jaki w ogóle sens ma ta cała wojna? Na dodatek mając króla półgłówka, mającego się za Boga. Jego myśli powędrowały dalej. Jaki sens ma nasze istnienie? Skąd się wzięliśmy? Nie wierzył w Stwórcę Wszechświata. Dla niego nie miało to sensu. Krążąc tak myślami wokół spirali istnienia, zasnął.
- Słuchać uważnie! Przygotować się do bitwy. Jutro o wschodzie słońca wyruszamy do ataku na Okkolnir. Bądźcie gotowi. Dowódcy oddziałów mają w ciągu kwadransa stawić się w sztabie głównym. Później przekażą swym żołnierzom plany ataku. To wszystko – informator odstawił tubę od ust i poszedł w cholerę. Astinus nie był zadowolony. Nie chciało mu się wstawać. Perfidnie go obudzono, a teraz każą mu jeszcze biec do jakiegoś wielkiego namiotu, po to by omówić taktykę, choć i tak jutro okaże się ona bezsensowna. Oddziały wroga okażą się zbyt silne i inteligentne, żeby wcisnąć im kit, że niby to atakują mury i boczne bramy oddziałem pięćdziesięciu ludzi, a czterystu pięćdziesięciu siedzi w uprzednio wykopanych okopach i przygląda się z dystansu. Tak było z ostatnią, drewnianą minotaurzą ruderą, którą Benedykt nazwał twierdzą. Nie chcąc się przyznać do głupiego rozumowania, stwierdził, że wtedy coś było nie tak z pogodą, tuż przed bitwą spadło morale wojsk i coś tam jeszcze. Jak zwykle zwalił wszystko na żołnierzy.
Kapitan ubrał się w mundur i poszedł wysłuchać kolejnych bzdur zwanych „taktyką”.
***
Noc. Ciemna noc. Nie mogę spać. Zastanawiam się, czy nie warto byłoby zwiać i nie narażać życia dla tego głupka. Ta cała jego taktyka. Jedna wielka bzdura. Tym razem dwa tarany będą atakować bramę. Reszta ma ostrzeliwać blanki z kusz. Z kusz? Przecież to kolejna bzdura. Chyba zacznę je wyliczać. Potrąca nam pensje, bo zostawiamy broń na polu bitwy i nie bierzemy z powrotem. A co mam zrobić? Ta ich kusza waży prawie tyle co ten chrzaniony miecz. Mam z nią biegać? Jak? Trzymając w lewej ręce, czy może poprosić któregoś z pachołków by mi ją przywiązał do pleców? To absurd. Czemu nie da nam luków? Są o wiele wygodniejsze i lepsze na większą odległość. Jasna cholera! Jakiś pijany padalec wpadł mi do namiotu i padł nieprzytomny na ziemię. On jutro zginie. Co za ludzie. Upijają się w noc przed bitwą. Co mam zrobić? Skazać go na śmierć? Zostawić tak i liczyć, że usnął ze zmęczenia i ma mocny łeb? Wiem. Wyniosę go do lasu, przywiążę do drzewa i zaknebluję. Zostawię komuś kartkę, żeby go zabrali, na wypadek gdybym nie wrócił...
Zrobił tak jak napisał w dzienniku. Wyniósł chłopaka do lasu, przywiązał do drzewa, na wypadek gdyby obudził się przed bitwą i nagle zachciałoby mu się walczyć. Poinformował o tym co zrobił pachołka króla, który na czas bitwy miał zostać w obozie. Gdy wojska wyruszą na Okkolnir, on pójdzie do lasu po pijanego żołnierza i przywlecze go do obozu i zostawi w swoim namiocie.
Uspokoił sumienie. Nadal nie mógł spać. Wiedział, że za maksymalnie godzinę zacznie świtać i wyruszy w bój na czele swego oddziału. Zaczął więc wdziewać swój rynsztunek. Był kapitanem, więc musiał koniecznie iść do walki w pełnym ekwipunku. Z rozkazu króla wszyscy musieli. On jednak pozwalał swoim żołnierzom nie nosić nogawic i podstawowego uzbrojenia. Kiedyś uratował Benedyktowi życie(czego bardzo żałował). Wtedy król powiedział, że kapitan może sobie zażyczyć czego chce. On powiedział, że chce, żeby wojsko nie musiało nosić pełnego ekwipunku, ponieważ cały zestaw waży drugie tyle co oni, spowalnia ich ruchy i ich samych naraża na śmierć. Król poczuł się wtedy urażony i stwierdził, że na to się zgodzić nie może, ale jego oddział może iść do boju nawet nago. Nago nie chodzą, ale nie używają królewskiej broni(tak nazywana była broń, której używało wojsko), nie noszą nogawic i nie zawsze zakładają hełmy. On jednak ubierał się cały. Ale nie w ten miedziany żart(często tak właśnie mówił), tylko w ekwipunek, który kiedyś należał do jego ojca. Piękny, złoto-czerwony hełm, zbroja i nogawice w takich samych kolorach. Wielu ludzi uważało, że te rzeczy są magiczne, ponieważ w niesamowity sposób odbijały światło. Promienie padając na zimną stal rozpraszały się na wszystkie strony, jak po przepuszczeniu przez pryzmat. A sama zbroja wydawała się, jakby barwy na niej falowały. Ubrany w jedyny spadek po ojcu, wyszedł przed namiot, wziął głęboki wdech i powiedział: Jestem gotowy.
Wstawało słońce, pięciuset żołnierzy uzbrojonych i opancerzonych wyruszało z obozowiska. Było jeszcze chłodno, a na niebie, w oddali widać było ciemne, burzowe chmury. Wiatr wiał w ich stronę, to oznaczało, że już niedługo zacznie padać. Okkolnir znajdował się około pięciu kilometrów od ich obozu. Planowali tę odległość przemierzyć w mniej niż pół godziny i od razu zaatakować. Oddziały przemieszczały się z trudem niezbyt szeroką ścieżką pomiędzy skałami. Zaczęło wiać mocniej. Astinus Greyhawk wiedział, że los z nich zakpił. Biało-błękitna wstęga rozdarła niebo i z hukiem przetoczyła się z jednej strony widnokręgu, na drugą. Zaczęło padać. Najpierw powoli, tylko trochę. Mżawka. Lecz w raz z przemierzaną przez nich odległością ulewa się nasilała. Gdy stanęli pod murami fortecy, byli już cali przemoczeni i stali w błocie.
Na blankach murów rozstawione były posterunki strzelnicze minotaurów. Istot, z którymi człowiek skłócony był od zawsze. Miały jasnobrązowy kolor skóry. O wiele bardziej rozwinięte mięśnie, dwa rogi wyrastające z czaszki. Przeciętny minotaur był o głowę wyższy od przeciętnego człowieka. Te wszystkie fakty, mogły sprawić, że człowiek zastanawiał się czy da sobie radę z minotaurem. Raczej nie. A jednak.
W całej historii Nivellonu, ludzkie wojska nigdy nie zostały pokonane przez przeciwnika, którym były stworzenia obecnie czekające na początek bitwy za murami swego fortu. Benedykt z oddali obserwował poczynania swoich wojsk. Formowanie szyku, postawę bojową, wyczekiwał, by zadąć w róg i tym samym dać znak do ataku. Błyskawica, huk. Kolejna huk. I znów, huk. Ta uderzyła w drzewo stojące niedaleko od fortu. Wtedy Benedykt zadął w swój róg i wojsko ruszyło do ataku.
Ludzie z dwóch oddziałów zaczęli się rozstępować. Pomiędzy nimi niesiony był taran. Ciężka, pięciometrowa kłoda prowadzona przez pięciu mężczyzn po każdej stronie. Dobiegli oni do bramy i zaczęli uderzać drągiem w drewniane wrota. Reakcja minotaurów była natychmiastowa. Z blanek na głowy taranistów zaczęły spadać kamienie, topory, włócznie i oszczepy. Po chwili do pomocy przy wyważeniu bramy było potrzebne kolejnych czterech wojów. Reszta ludzi, przyklękając lub stojąc ładowała bełty w kusze i szyła nimi do obrońców fortu. Astinus wraz ze swym oddziałem odsunął się od grupy najmocniej ostrzeliwanej przez rogate stwory. Nie chciał na próżno tracić ludzi stojąc w miejscu z jakimś pokracznym drewnem w ręku. Schował się razem ze swoimi szesnastoma ludźmi za wielkim głazem stojącym około trzydziestu metrów od bramy. Gdy tylko wrota otworzą się na oścież i odsłonią drogę do zwycięstwa, on i jego ludzie ruszą jako pierwsi do eksploracji terenów wroga.
Nagle uświadomił sobie, jak ryzykuje. Jak on walczył. Za każdym razem. Za każdym razem on ładował się w sam środek bitwy, jako pierwszy przekraczał progi fortecy wroga, jako pierwszy zdobywał szczyt broniony przez minotaury. Gdy pewnego razu, wojska w drodze powrotnej do domu natknęły się na jaskinię smoka, on zgłosił się na ochotnika by ją sprawdzić. Lubił ryzyko. Kochał je. To ono nadawało mu rozpędu, dawało mu kopa. Dostarczało wystarczającej dawki adrenaliny, by mógł działać. Nie jak człowiek. Jak automat. Jego ruchy nie były kierowane poprzez mózg. To już był nawyk. Tak też było tym razem. Z niecierpliwością na twarzy liczył huki, czyli odgłos, który powstawał przy zderzeniu się dwóch przedmiotów. Tarana i bramy. Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy...
Toporek rzucony z murów wirując, przeleciał mu obok ucha i wbił się w ziemię. Nagle uświadomił sobie, jak był wychylony. Zza kamienia wystawała mu cała głowa, szyja i połowa klatki piersiowej. Przylgnął plecami do głazu i czekał. Zobaczył grupę Roya, innego kapitana. Przemieszczali się do bramy. Podkuleni biegli do murów. Za raz brama padnie. Wtedy oni wbiegną pierwsi. „Trudno, raz to przeżyję” – myśl przebiegła przez umysł Astinusa. Miał dobry słuch. Wśród ryków minotaurów trafianych bełtami i krzyków ludzi, którzy ginęli przebici przez włócznie wroga, wśród odgłosów wyważania bramy, wykrzykiwanych rozkazów usłyszał cichy dźwięk. Warknięcie. A za raz po tym kolejne, ale mocniejsze, ostrzejsze, wywołujące ciarki.
- O cholera! – wyrzucił z siebie kapitan do swej załogi. Odparło mu pytające milczenie. Nie odpowiedział, tylko starał zwrócić na siebie uwagę Roya. Nie żyli w przyjaźni, rywalizowali o stanowiska, często między nimi dochodziło do sporów i bójek, ale podczas bitwy zachowywali się wobec siebie jak bracia.
Astinus machał rękoma i krzyczał.
- Roy! Roy do cholery! Patrz tutaj! Roy zajęty był omawianiem czegoś z jednym ze swoich ludzi. Tłumaczył mu co ma robić już po wyważeniu bramy. Roy usłyszał Astinusa, ale nie nic poza głuchym „Roy!”. Popatrzył tylko pytająco na Greyhawka i wyciągnął miecz z pochwy, bo właśnie w tej chwili brama otworzyła ścieżkę do zwycięstwa. Jedna z części bramy kompletnie wyleciała z zawiasów, a druga trzymała się na dolnym, który po chwili również puścił. Roy z mieczem w ręku spojrzał na Astinusa z żalem w oczach. Wiedział, że już za późno na odwrót. Krople padały z nieba jak szalone. A z bramy wybiegły dwa rourxy.
Potwory biegające na czterech łapach, ich skóra wyglądała jak czarny kamień i była prawie tak samo twarda, zarys ich mięśni był bardziej widoczny, niż u wszystkich siłaczy ludzkich. Ich wydłużona, jak u psa paszcza najeżona była dziesiątkami zakrzywionych kłów, które bez trudu rwały stal zbroi, nad czerwonymi oczyma sterczały im kostne nadrostki, a kark miały masywny jak u bawoła. Czasem minotaury „oswajały” te straszne potwory. To znaczy, zamykali je w klatkach, tresowali(tracąc przy tym masę czasu i żołnierzy). Bardzo rzadko udawało im się doprowadzić to do tego stopnia, że rourxy ich się słuchały. Za bramą stały dwa rzadkie przypadki.
W niesamowitym tempie, trzema długimi susami przesadziły odległość dzielącą ich od ludzi stojących przed wejściem do ich fortecy i wpadły między żołnierzy. Pierwszy z nich skoczył na jednego z ludzi, który właśnie wyciągnął przed siebie miecz. Uderzeniem olbrzymiej łapy wytrącił mu żelastwo z ręki i z impetem wbił się mu się czołem w klatkę piersiową. Zbroja nieszczęśnika została tak wgnieciona do wewnątrz, że stal przeorała mu skórę pod nią. Ból nie trwał długo. Druga łapa rourxa trafiła człowieka w głowę miażdżąc mu czaszkę pod hełmem. Facet nie zdążył jeszcze martwy upaść na ziemię, a potwór biegiem ruszył dalej wyrzucając ludzkie ścierwo w powietrze. Dopadł kolejnego i rzucił mu się do gardła przegryzając tętnicę szyjną. Kątem oka zobaczył miecz spadający na niego z góry. Zanim młody, dziewiętnastoletni chłopak zdążył wykrzyczeć cokolwiek, co dodałoby mu siły, rourx podniósł się na tylnie łapy i uderzeniem zgiął chłopaka wpół przez plecy, łamiąc mu kręgosłup. Skoczył na kolejnego przewracając go, stanął mu na klatce piersiowej i zanim ten się udusił, zmasakrował mu twarz. Jedno uderzenie prawej łapy powaliło dwóch żołnierzy stojących obok siebie. Drugi potwór dopełnił takich samych zniszczeń. To była masakra. Rozbicie w pył osiemnastoosobowego oddziału zajęło im tylko około dziesięciu sekund.
Astinus już biegł w raz ze swymi ludźmi, byli jednak zbyt daleko. Cała reszta armii zaczęła już się zbiegać do bramy. Na drodze stały im jednak dwa, rozwścieczone, rourxy. Wszyscy z drużyny Astinusa wiedzieli, że nikt inny, tylko on sam ruszy pierwszy na spotkanie śmierci. I tak się stało. Dzierżąc oburącz swój topór o dwóch ostrzach, z krzykiem na twarzy ruszył biegiem przed siebie. Gdyby drogi nie zagrodził mu jeden z potworów, pewnie biegłby jeszcze kilkadziesiąt sekund i zderzyłby się z murem po drugiej stronie Okkolniru. Rourx celował łapą w szyję kapitana. Był szybki. Ale przeciwnik także. Greyhawk widząc zbliżające się pazury zrobił przewrót przez ramię i wylądował pod brzuchem kreatury. Szybkim ruchem wbił jedno ostrze swej broni w żołądek i przejechał nim po ciele rourxa aż do szyi. Z trudem wyjął swą stal z ciała przeciwnika i szybkim ruchem zrobił zamach w mięsień swej ofiary. Przetoczył się po ziemi na bok, bo rourx właśnie leżał półmartwy na ziemi, gdzie przed chwilą był Astinus. Przez ten czas, jeden z żołnierzy zdążył tylko załadować bełt do kuszy, po czym wystrzelił w drugiego strażnika bramy. Bełt utkwił potworowi w barku, nie uczynił mu jednak większej szkody, poza wzrostem adrenaliny. Tym razem to on zaatakował kapitana pierwszy. Skoczył do niego i uderzył go głową w klatkę piersiową. Astinus upadł na ziemię i za chwilę już by nie żył, ponieważ paszcza rourxa już zbliżała się do jego gardła aby je przegryźć. Na pomoc z góry na głowę potwora spadła katana Selfa ucinając mu łeb. Była piekielnie ostra. Chłopak pomógł Astinusowi się podnieść, a ten natychmiast zaczął wołać Roya. Wszyscy z jego oddziału leżeli teraz w krwi. Znalazł go.
Roy miał dziewiętnaście lat i złamany kręgosłup.
Przez głowę kapitana przemknęła wściekła myśl: „Rozniosę ten burdel, a tych rogatych dupków własne matki na pogrzebie nie poznają”. Rzucił się do ataku. Rogatych dupków w forcie było mniej niż atakujących. Część była jeszcze na murach, część skupiła się wokół wierzy w środku fortu, a inni formowali szyki obronne przy bramie. Początkowa taktyka minotaurów była diabelnie prosta. Jak najbardziej osłabić wroga, podczas gdy ten będzie męczył się z bramą. A wytrzyma długo. Bo wzmocniona jest czarem. Teraz, nieco się ona skomplikowała.
W wieży mieszkał dowódca całej tej hołoty. Astinus o tym wiedział. Zapragnął jego śmierci, za śmierć Roya. śmierć za śmierć. W swym szaleńczym biegu wymachiwał toporem. ścinał głowy, rozrywał brzuchy, podcinał nogi. Jego droga do wieży, mogła zostać nazwana drogą śmierci. Dobiegł. Sama wieża zbudowana była z czarnego kamienia, z zewnątrz oplatały ją schody bez barierki. A schodów było dużo, bo wieża była wysoka. Na samym początku stopni stał minotaur. Miał przy sobie długą laskę, ubrany był w niebieską szatę. Był to mag. Gdy tylko zobaczył zbliżające się zagrożenie, cisnął w niedoszłego zamachowcę błękitnym pociskiem energi, trafiając Astinusa prosto w klatę. Paraliż. Kapitan czuł się, jakby go ktoś związał sznurem na całym ciele. Mag podniósł swą laskę do góry i wypowiedział jakieś zaklęcie. Greyhawk usłyszał dźwięk, jakby fletu. Po chwili, jakieś dwadzieścia metrów od wieży zaczął powoli materializować się jakiś obiekt. Zrozumiał, że to portal. On wzywa posiłki! Portal miał wygląd bramy, ale zamiast drzwi pod łukową wiatą znajdowała się ciemnoniebieska falująca materia. Z niej właśnie wyłoniła się głowa, najpierw jedna, później druga i trzecia, a na końcu do Okkolniru przez portal weszła reszta cerbera. Trzygłowy pies, sięgający człowiekowi do klatki piersiowej, o ostrych kłach i pazurach spojrzał w stronę Astinusa i ruszył do ataku. On trzymał już swój topór przygotowany do zablokowania ataku, jednak pies nie zaatakował tylko pobiegł dalej. „Cóż, to nie moja sprawa” – kolejna złota myśl Greyhawka. Ruszył w pościg za uciekającym magiem. Przez portal przedostał się beholder. Unoszące się nad ziemią oko, otoczone bordowym ciałem w kształcie kuli z wieloma mackami i szczęką najeżoną zębami. Zaczął ciskać ogniste pociski na wszystkie strony siejąc zniszczenie. Astinus biegł za magiem, wiedząc, że go dogania. Nagle tamten się odwrócił i coś wymamrotał po czym pobiegł dalej, a goniący go facet z toporem w ręku odbił się on niewidzialnej ściany na schodach i omal nie spadł. Spróbował jeszcze raz przebić się przez niewidoczną barierę. Nabrał rozpędu na schodach i gruchnął o zaporę. „Nie, nie, tak do tego nie dojdę” Postanowił użyć mózgu, a nie mięśni. Sprawdził, czy bariera obejmuje tylko schody, czy też sięga za nie. Nie. Skoro magiczna ściana kończy się tam gdzie powinna być barierka, to może się przedostać na drugą stronę. Nabrał rozpędu i skoczył chwytając się niewidzialnej ściany tak, aby go obróciło w powietrzu i spadł po drugiej stronie stopni, już za ścianą. Kontynuował pogoń za magiem, który uciekł mu z pola widzenia. Biegł tak przez kilka minut, niemal sięgając toporem karku magika. Ten jednak, gdy dobiegł schodami na szczyt wieży, wskoczył do małego otworu w podłodze i zamknął za sobą klapę. Pech chciał, że zawiasy od klapy znajdowały się od zewnątrz. Astinus jednym uderzeniem topora rozbił je i stanął na klapie. Nic. Stąpał na nią. Nic. W końcu sfrustrowany wskoczył na nią z impetem i zapadł się w dół.
Spadł może niewiele ponad dwa metry i obił się o podłogę komnaty. Było tu bardzo duszno, nie było okien. W rogu stało biurko z jakimiś papierami, a pod jedną ze ścian regał z księgami. Magicznymi jak się domyślił Astinus. Popatrzył na maga. Stał obok regału a w ręku trzymał otwartą książkę. Czytał. Kąciki ust podeszły mu do góry, tworząc coś w rodzaju krzywego uśmieszku.
- I co teraz? Powiedz mi co byś zrobił na moim miejscu. Mogę zabić ciebie, ale za raz wpadnie tu pięćdziesięciu następnych, a na nich zabraknie mi mocy. Jestem Melekith. – przemówił mag, po czym skupił się, zaczerpnął tchu i znów przemówił. Tyle, że teraz jego oczy nabrały czerwonego odcienia, a szata połyskiwała się, kij emanował mocą.
Wkroczyłeś do mego domu bez zaproszenia,
Zasiałeś zniszczenie i śmierć,
Poniesiesz karę,
Zamiast krwi, w twych żyłach popłynie rtęć.
Twe serce dziś umrze,
A ty sam żyć będziesz
I iść ścieżką śmierci i bólu,
A krew cudza
Będzie twoim posiłkiem.
Dopiero po chwili Astinus zrozumiał, że minotaur rzucił czar. Rzucił się na niego i jednym zamachem odciął mu głowę. Bezwładne ciało opadło na ziemię, lecz palce cały czas zaciśnięte były na lasce. A sam zabójca magika tępo wpatrywał się w ciało i osunął się na ziemię.
Przez klapę do środka wparował Self i kilku innych ludzi Greyhawka. Self, od razu gdy zobaczył swego kapitana pod ścianą i nieruchome ciało w szacie spytał co się stało.
- On... on mnie zaczarował. Rzucił na mnie jakiś urok. Nie zdążyłem zareagować. – nie wiedzieć czemu się usprawiedliwiał.
- A co mówił? Jak brzmiały słowa zaklęcia? – dopytywał chłopak. Astinus powtórzył mu wszystko dokładnie.
- To może być klątwa kapitanie. – rzucił jeden ze stojących z tyłu.
- Nie ważne, nie ma na to teraz czasu. Zostaliśmy tylko my, uwięzieni w tej przeklętej wieży. Z tego portalu.. . wyszła... Banshee! – przekazał Self ze strachem w głosie. Cała reszta ludzi uciekła z stąd, do króla.
Banshee była duchem. Tak, można śmiało stwierdzić, że była duchem. Kiedy kobieta popełnia samobójstwo, a jej ciało nie zostanie pochowane, zamienia się w banshee. Jej twarz i ciało pozostają takie same jak za życia, lecz są niemal przeźroczyste. Banshee nigdy nie wolno patrzeć w oczy. Powiadają, że wtedy widzi się najgorsze chwile z życia tej kobiety. Jej dotyk jest mrożący, a wrzask śmiertelny. Astinus nigdy nie walczył z Banshee, ani z niczym, co mogłoby się równać takiemu niebezpieczeństwu. Jest tylko jedno czego ten duch się bał. Potrzebny im był ogień. Na dole było go pełno, głównie za sprawą beholdera. Jednak wydarzyło się coś niespodziewanego w komnacie na górze. Astinus podczas rozciągania się podniósł rękę do góry patrząc na biurko. Wtedy ono wybuchło! Roztrzaskało się na kawałki i zajęło się ogniem. Wszyscy popatrzyli na niego ze zdziwieniem. On pokręcił tylko głową i powiedział, że to nie on. On nic nie zrobił. Wziął kawałek palącej się deski i wydostał się na szczyt wieży i zaczął w raz z resztą zbiegać po schodach.
Dobiegli do końca. Wszędzie ogień, trupy, i minotaurów, i ludzi. Martwy beholder i cerber.
Astinus wsadził swój topór za pas na plecach i wyjął z pochwy swój sztylet i chwycił go w prawą rękę a w lewej trzymał zaimprowizowaną pochodnię. Chcieli przebiec jak najszybciej nie zwracając na siebie uwagi. Wiedzieli, że Banshee jest gdzieś po drugiej stronie wieży. Astinus wychylił się za krawędź wieży i obejrzał teren. Nad jednym z trupów unosiła się Ona, zimna, martwa. Widocznie poczuła na sobie wzrok obserwatora, ponieważ obróciła się szybko i udała się w jego stronę. Zapiszczała, zawyła. Stojące w miejscu powietrze rozdarł wrzask martwej kobiety. Wszyscy złapali się za głowy z wyrazem cierpienia na twarzach. Astinus czuł się tak, jakby ktoś umieścił jego głowę w imadle i coraz szybciej kręcił korbką, zaciskając szczęki urządzenia. Wrzask ucichł. Ból ustąpił, ale wszystko wirowało dookoła. Nie mógł ustać na nogach. Kręciło mu się w głowie. Zobaczył przed sobą Selfa, mówił do niego. Ale on nic nie słyszał. Ruchy były spowolnione, chłopak złapał go za rękaw i zaczął ciągnąć za sobą. Wydawało mu się, że porusza się bardzo wolno. Sekundy trwają dziesięć razy dłużej niż powinny. Obrócił twarz w kierunku Banshee. Spojrzała na niego. Ich spojrzenia zetknęły się ze sobą. Patrzyli sobie w oczy. Self ciągnął go z całej siły za rękaw, aż urwał kawałek tkaniny. Poleciał na plecy. Spróbował wstać, ale w tym momencie Banshee zawyła znów. Ból był nie do zniesienia. Chłopak padł na ziemię i wił się z bólu. Reszta kompanii także. Ich kapitan stał bez ruchu, ledwo trzymając się na nogach. Patrzył jej prosto w oczy.
Noc poślubna, a po niej ból. Mąż katujący żonę... Leży na łóżku, ma podbite oko... On bierze metalowy pręt i zaczyna nim bić kobietę po nogach... Mówi coś, krzyczy... Kolejny cios... Widok urywa się... Ciemność... Noc... Są w lesie... Ona oparta o drzewo... Podchodzi do niej, bije ją... Uderza wściekle po twarzy i w brzuch... Złapała go za rękę, uderzyła go w skroń kamieniem, który trzymała w ręku... On leży i krwawi... Podnosi się i zaczyna ją gonić... Stanęła nad urwiskiem... Mówi coś, płacze i krwawi... Skoczyła w przepaść... W otchłań... Lot, spada w dół... Ciemność, otchłań...
Wydarzenia nabrały tempa. Obejrzał się za siebie. Wszyscy leżeli i krzyczeli z bólu, chociaż nie było słychać piekielnych jęków Banshee. Dopiero teraz zorientował się, że Ona zbliża się do niego. Szybko, bardzo szybko, unosząc się nad ziemią. Wyciągnęła ręce przed siebie. Dziesięć metrów... siedem... trzy... Wykonała ruch. Jej ręka powoli opadała na nadgarstek, w którym trzymał płonącą deskę. Pewien, że zdąży zabrać rękę także wykonał ruch. Zabierze lewą rękę i odskoczy na bok. Był bardzo wolny, nie zdążył się nawet poruszyć. Martwe palce złapały go w przegubie. Najpierw przeszedł go dreszcz. Za raz po tym całą lewą stronę ciała przeszył ból. Jakby ktoś wbił mu sopel lodu w lewy bark, tak długi, że przebił mu stopę na wylot. Natychmiast stracił czucie w partiach ciała po lewej stronie. Ciął powietrze swym sztyletem, był on jednak za krótki i nie sięgał celu. Nie mógł się poruszyć. Usłyszał: „Otchłań”, ale nie uszami, w myślach...
Self podniósł się z ziemi i pobiegł w ich stronę. Trzymając swą katanę w ręku biegł ratować swego kapitana. Banshee spojrzała na Astinusa, później na Selfa, jeszcze raz na Astinusa. Jakby pytając co ma zrobić, czy się zgadza. Wpatrywała się w niego swymi oczyma. On nagle zrozumiał o co jej chodzi.
- Nie! – krzyknął, jednak nie dał rady przekrzyczeć pisku Banshee. Self padł w biegu na ziemię, wypuścił z ręki broń i tarzał się po ziemi trzymając się za głowę. Chłopak tępym spojrzeniem wpatrywał się w Upiora obejmującego, swego nieprzytomnego kapitana. Martwa kobieta, która popełniła samobójstwo i nikt jej nie pochował, chwyciła Astinusa w pasie i przekroczyła z nim magiczny portal....
***
Obudził się w jaskini. Było tam duszno, parno i ciemno. Wstał, otrzepał ubranie i postanowił się rozejrzeć. Nagle coś sobie uświadomił. Nie pamiętał skąd się tu wziął. Bitwa. Minotaur mag, beholder, cerber. Banshee. Przeszły go ciarki. Przypomniał sobie uczucie, jakie wywołał jej dotyk; na samą myśl odruchowo złapał się za lewą rękę i zacisnął zęby. Wtedy stracił przytomność. A teraz budzi się tutaj, w dusznej, parnej i ciemnej jaskini. Sam. Co się stało z Selfem i z resztą? Jak on się tu w ogóle dostał? Nie znał odpowiedzi na te pytania. Przejechał ręką po plecach. Za pasem spoczywał jego topór. W pochwie schowany był sztylet. Jak to!? Przecież gdy stracił przytomność sztylet trzymał w ręku. Wyjął go pospiesznie. Na zimnej stali widać było krew. Dopiero teraz zorientował się, że jest cały przemoczony. Nic z tego nie rozumiał. Musiało to oznaczać, że obudził się już wcześniej i nic z tego nie pamięta. Postanowił wyjrzeć na zewnątrz. Idąc, otarł się lekko lewą ręką o ścianę. Zawył z bólu. Spojrzał na swą dłoń. Cała była poorana, jakby ktoś wbił mu szczotkę do włosów ze szpilek w dłoń i jeździł nią jak papierem ściernym po drewnie przeznaczonym do obróbki. Wcześniej ta dłoń krwawiła, teraz wszystko już zaschło, jednak Astinus ocierając się o ścianę ponownie otworzył ranę. Oddarł kawałek materiału ze swojej szaty i owinął nim krwawiącą rękę. Przypomniał sobie, że podczas bitwy nosił pełny ekwipunek. Teraz nie miał go na sobie. Tylko zwykłe, brązowe spodnie, skórzany płaszcz i bezrękawnik wykonany z takiego samego materiału.
Doszedł do wylotu jaskini. Wyjrzał na zewnątrz. świtało, lecz na niebie widniał jeszcze księżyc. Księżyc w pełni. Dookoła las. Brzozy, klony, dęby, nad urwiskiem rosła kosodrzewina. Był na jakiejś górze. Bliżej szczytu, czy podnóża? Doszedł do niewielkiego drzewka rosnącego nad urwiskiem, złapał się go i spojrzał w dół. Dołu nie było widać, bo dół zasłaniała mgła. A więc był bardzo wysoko. A teren nie był bardzo stromy. Pomyślał, że to pewnie akurat taki skrawek terenu, a reszta jest bardzo stroma. Bo gdzie mógł się znajdować? Było tylko kilka bardzo wysokich gór na ziemiach Nivvelonu. I tylko dwie z nich porastały lasy liściaste. Ewerchwastt, lub Długozima. Więc gdzie? Dowie się, po dojściu na szczyt. Czubek Ewetchwasttu był bardzo charakterystyczny. Siedem iglic skalnych z wielkimi wnękami, niegdyś wytopionymi przez smoki ich własnych ogniem. Kiedyś ów stworzenia zamieszkiwały Ewerchwastt. Natomiast szczyt Długozimy był rozległy i płaski. Wiedział mniej więcej gdzie znajdują się obie góry, ale nie znał tych terenów. Nie miał pojęcia co ma robić. Doszedł do wniosku, że najpierw woli się dowiedzieć gdzie jest. Ruszył więc pod górę, w stronę nieba.
Było sucho, więc nie miał pojęcia gdzie się tak przemoczył.
Idąc pod górę, słyszał odgłosy dzikich zwierząt. Ryki walczących niedźwiedzi, nawoływania stad wilków, śpiew ptaków, piski wiewiórek hasających w gałęziach drzew. W trawie słychać było świerszcze. Wiał lekki wiatr, słońce podnosiło się coraz wyżej. Jego ubranie wysychało, a on cały czas podążał pod górę. Trwało to już jakiś czas i poczuł zmęczenie. Usiadł pod drzewem, oparł się o nie plecami i zamknął oczy. Poczuł błogość, która go ogarnia i przesyca aż do szpiku kości. Był bardzo zmęczony. Ta błogość... „Niebezpieczna błogość” – pomyślał i od razu poderwał się na równe nogi. Wiedział, że usypia, a nie mógł zasnąć. Bał się zasnąć. Bał się, że obudzi się niewiadomo gdzie, nie mając pojęcia co tam robi i skąd się tam wziął. Był pewien, że nie ta wspinaczka aż tak go zmęczyła. Zmęczył się tym, co robił w nocy. Zmienił swój pierwszorzędny cel. Postanowił najpierw sobie przypomnieć, co się wydarzyło przed tym, gdy się obudził cały mokry w jaskini. Przysiadł pod drzewem, zamknął oczy i spróbował wywołać obrazy z całej nocy. Ciemność. Czarna otchłań niepamięci. Jak mur broniła wspomnień. Postanowił zburzyć ten mur i rzucił się na niego z impetem. Nic to nie dało. Odbił się od niego, ale spróbował jeszcze raz. Nic, bez skutku. Od tej walki z amnezją rozbolała go głowa. Po raz kolejny zaatakował czarną otchłań kryjącą wydarzenia tej nocy. Tym razem się udało. W głowie pulsował mu pewien dźwięk, pisk. Nie, obrona nadal trzymała, a dźwięk usłyszał teraz, w tej chwili. Wstał i zaczął nasłuchiwać. Powietrze rozdarł krzyk zwierzęcia, ryk agonii, a za raz po tym kolejny pisk. Postanowił to zbadać. Odgłosy dochodziły z góry, więc całkiem po drodze. Ruszył truchtem przed siebie. Po kilku minutach przeszedł w szybki marsz. Las zaczął się przerzedzać. Drzewa stały coraz dalej od siebie, aż w końcu stanął na skraju boru. Dalej, jak okiem sięgnąć w górę drzewa rosły tylko gdzieniegdzie, a z ziemi wyrastały skały. Niektóre nieduże, sięgające mu do pasa, a inne przewyższające go wzrostem dwukrotnie.
Właśnie taka skała zasłaniała mu widok. Teraz nie słychać już było ryków i pisków, tylko ciche mlaśnięcia i odgłos rwanego mięsa. Podbiegł cichcem do kamienia i oparł się o niego plecami. Przypomniała mu się scena z oblężenia, kiedy schronił się za takim samym głazem. Powoli wyjrzał zza niego. Ziemia cała była we krwi. W kałuży ciemnoczerwonej cieczy leżało mocno już nadgryzione ciało jelenia, a nad nim stał młody drak.
Często mówiono, że draki to potomkowie smoków. Były to jednak tylko głupie przypuszczenia tak samo głupich wieśniaków, którym dawno nikt nie podpierdzielił owcy, albo nie spalił pola kukurydzy, jak to często robiły smoki. Draki były mniejsze, ich skóra nie była pokryta łuskami, nie ziały ogniem, miały wielkie kolce na grzbiecie, pozbawione były przednich łap. Palce wyrastały im bezpośrednio z kości, na której rozpostarta była błona skrzydlasta, a ich szyja była co najmniej drugi raz taka, jak wcale nie krótka paszcza. I jeszcze jedno, co Astinus uważał za najważniejsze. Smoki były istotami pięknymi, wiedział to, choć nigdy smoka nie widział. Poruszały się z gracją i nawet jadły z taką kulturą, że niejeden człowiek powinien brać z nich przykład. Ten młody osobnik mlaskał, odrywał całe kawały mięcha i połykał prawie, że w całości.
Te argumenty utwierdziły Astinusa, że to nie smok, ale drak, młody drak. Skąd wiedział, że był młody? Był dwa razy mniejszy od dorosłego i jeszcze piszczał, co oznaczało, że ma mniej niż rok. Lecz i tak był o wiele większy od kapitana. Wzrostu miał może z półtora metra, ale długości, liczyć od nozdrzy na czubku paszczy do końca ogona, miał około pięciu metrów. Wpatrywał się tępo w ciało swej ofiary, i odrywał mięso za każdym razem inaczej ustawiając mordę. Z różnych pozycji. Kilka razy przechylił głowę w lewo lub w prawo, jakby wpatrując się w coś z ciekawością i nagle szybkim ruchem wpił się w ścierwo i zaczął je tarmosić. Puścił je. Pomrukiem wyraził swe zadowolenie z efektu jakim wywołał zdziwienie na wpatrującej się w niego istocie, która wychylała się zza głazu i myślała, że pozostanie niezauważona. Mężczyzna schował się za skałkę. Astinus siedział oparty plecami o zimny kamień. Nagle zrobiło się cicho. Zero dźwięków. Brak odgłosów mlaśnięcia, targanej zwierzyny, głupich pomruków. „Widać skończył jeść” – pomyślał. „Ale stoi teraz i wpatruje się bezgłośnie w ziemię?” – dodał szybko. Kamień zadrżał. Greyhawk miał niesamowity refleks, gdyby nie to, szczęki draka zaciskałyby się właśnie na jego głowie. Młode monstrum wskoczyło na kamień i zanurkowało paszczą w dół, w stronę kolejnej ofiary. Ona okazała się jednak szybsza. Człowiek odskoczył na bok, przekoziołkował i stanął gotowy do walki. Już sięgał po topór wiszący na plecach, jednak stwór skokiem pokonał dystans między nimi i zaatakował rękę dotykającą właśnie pleców w poszukiwaniu rękojeści broni. Ostre, małe zęby wbiły się w przedramię ofiary, rozszarpując mięsień. Druga ręka złożona w pięść zaczęła okładać okolicę prawego oka draka. Szybkie ruchy lewej ręki kapitana zmusiły potwora do rozluźnienia uścisku i odpuszczenia jego drugiej ręce. Stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Obydwoje dyszeli, Astinus szybko, nieregularnie. Pierś draka podnosiła się powoli i opadała. Nagle oddech ustał. Kapitan wiedział, co to znaczy i ledwo zdążył rzucić się w bok. Potwór znów zaatakował. I chybił. Drak wiedział, że ta ofiara, to nie jeleń, nie wystarczy tylko dopaść, trzeba pokonać. Sfrustrowane zwierzę cofnęło głowę. Jego szyja wiła się jak wąż. Drak wpadł na dobry pomysł. Zaczął wykonywać różne zmyłki, licząc, że osłabi czujność ofiary. Kilka kłapnięć, pozornie wolno wykonany atak, próba ugryzienia. Stanął bez ruchu, czekał na reakcję. Ale tylko pozornie. Wystartował z szybkością wiatru, uderzył głową w klatkę piersiową Greyhawka. Tak mu się tylko zdawało, gdyż człowiek wyczuł zamiary przeciwnika i w ostatniej chwili odchylił się na bok, w skutek czego młody drak zarył głową w skałę. Astinus wykorzystał moment oszołomienia potwora i rzucił mu się na szyję. Objął ją ledwo na prawie całej jej długości i nie puszczał. Drak szamotał się, jednak nic mu to nie dawało. Brak przednich łap okazał się w tym momencie przekleństwem. Poczuł, że ucisk staje się coraz mocniejszy. Greyhawk włożył całą swą siłę w to co robił. Dusił. Coraz mocniej zaciskał chwyt na szyi stwora. Czuł, że oddycha on coraz szybciej. Drak dusił się, już nie oddychał. Człowiek miał pokonać bestię.
Gdzieś w oddali ktoś słyszał dwa dźwięki. Astinus krzyczał z wysiłku i z bólu, jaki on mu zadawał. Drak piszczał, po raz ostatni jak myślał. Do głowy kapitana uderzyła myśl: „nie musisz tego robić, zostaw go, a on odejdzie i zostawi cię w spokoju”. Przez chwilę bił się z nią, toczył walkę z sumieniem. „Nie jestem mordercą” A co jeśli potwór nie odpuści? „To wtedy go zabiję”. Zwolnił chwyt. Drak upadł całym cielskiem na ziemię i bardzo szybko oddychał. Z czasem jednak oddech zwolnił. Umiarkował się. Trwało to około dziesięciu minut. Przez cały ten czas Astinus wpatrywał się w zwierzę z litością. Po chwili zwierzę wstało i spojrzało na niego. On odruchowo sięgnął ręką po topór. Nie było to potrzebne. Młoda bestia patrzyła na niego, jakby dziękując. Skłonił głowę, obrócił się i odleciał w nieznane.
Greyhawk Spojrzał na ranę, jaką zadały zęby draka. Była taka sama, jak ta na lewej ręce.
Podążył dalej, w stronę szczytu. Po niedługim czasie wędrówki ujrzał siedem iglic wystających z czubka góry. Był na Ewerchwasttcie. Teraz wiedział gdzie się znajduje, mógł zatem wracać na dół i poszukać drogi do jakiegoś miasta. Obrócił się na pięcie, lecz po chwili po raz drugi wykonał ten manewr. Nigdy nie widział smoka, a teraz wystarczyłoby półtorej godziny wspinaczki i zobaczyłby przynajmniej ich dawny dom. Nikt nie wiedział jak on wyglądał, gdyż smoki nie były zbyt gościnne wobec ludzi, a on miał możliwość ujrzeć go jako pierwszy. „To tylko kawałek” – pomyślał i ruszył w drogę.
Przebył ją o wiele szybciej, nie zajęło mu to nawet godziny. Olbrzymia iglica miała pewnie ze sto metrów wysokości względnej i około siedemdziesięciu metrów średnicy u podstawy. Lecz wraz z wysokością zmniejszała się ona, tworząc stożek. Otwór w skale znajdował się około dziesięciu metrów nad nim, a nie miał akurat przy sobie drabiny. Małe szpary w kamieniu pozwalały jednak na wspinaczkę. Zostawił topór i sztylet wraz z pochwą, zdjął bezrękawnik i przystąpił do zdobywania dziesięciometrowego szczytu. Nie było to łatwe, lecz on był silny i dał sobie radę. Złapał się krawędzi, podciągnął, podparł się i wstał w dawnym smoczym mieszkaniu. Zaniemówił z wrażenia, szczęka mu opadła, wybałuszył oczy i usiadł na ziemi, by nie upaść. Posadzka była niesamowicie gładka, jak w żadnym innym cudzym domu, jak szkło w lustrze. Miała beżowy kolor, a jej wygląd był niesamowity. Wzór na podłodze przypominał koło hipnotyzera, setki pasów tworzących okręgi, które zdawały się wirować. Delikatnie łukowe ściany były idealnie równe, takie same. Sklepienie było wklęsłe, a widniało na nim takie samo hipnotyzerskie koło jak czterdzieści metrów niżej, na posadzce. Astinusa zdziwił kunszt z jakim wykonana była ta jama. Nigdy nie spodziewał się, że smok może być artystą w dziedzinie architektury. Podszedł do jednej ze ścian i przejechał po niej ręką. Była idealnie gładka. Nawet gdyby zaczął szorować po niej dłonią , nie rozorałaby mu rany.
Patrzyłby pewnie jeszcze długo, gdyby nie to co się wydarzyło.
Usłyszał świst powietrza, a za raz po nim huk. Kamień się zatrząsł, a na ścianie widać było cień czegoś wielkiego. Obrócił się. Za nim stał smok.
Był to smok ognisty, najrzadszy ze smoczych gatunków. Nazywano je ognistymi, ponieważ kolor ich łusek sprawiał, że wyglądały tak, jakby płonęły. W większości żółto – czerwone, w niektórych miejscach kolory te mieszały się z pomarańczowym i czarnym. Długi ogon, głowa, z której wyrastały dwa rogi, szczęki uzbrojone w setki dużych, białych ostrych zębów. W naszych czasach, taki smok zostałby zapewne ochrzczony mianem jednym z cudów świata.
Astinus po raz kolejny zaniemówił, tym razem ze strachu. Serce skoczyło w gardło, zatrzymał oddech. I topór, i sztylet zostały na dole, a takiego stworzenia gołymi rękami nie udusi. Spodziewał się ataku. Lecz atak nie nastąpił. Smok parsknął tylko, spojrzał na niego niebieskimi ślepiami i przemówił:
- Co tu robisz?
- Ty... ty mówisz we wspólnym. – wyjąkał.
- Tak, we wspólnym i w każdym innym. Ciekawym jest, co tu porabiasz, sam w nie swoim domu, bez zaproszenia. To nie wypada, ktoś mógłby pomyśleć, że planujesz rabunek. – głos olbrzyma nabrał wyraźnie sarkastycznego tonu. Echo roznosiło się po jamie.
- Przyszedłem... przyszedłem zobaczyć to miejsce. Jest takie piękne... Ale mam jeszcze jeden powód. Potrzebuje pomocy.
- Co? Człowiek prosi smoka o pomoc? Dlaczego miałbym ci pomóc? Czemu miałbym pomóc przedstawicielowi rasy tak okrutnej, znającej się tylko na sztuce wojennej, bo przecież nic innego wam nie idzie. Często mężczyzna w ciągu swego życia buduje dwa domy, bo jeden mu się zawalił. Czemu miałbym pomagać ludziom? Ludziom, którzy nas prześladowali, polowali na nas, czemu?! – niemal wykrzyczał. Czemu miałbym... – nie dokończył. Czego ode mnie oczekujesz? Nie licz na zbyt wiele. A na imię mi Xyron.
Astinus zrelacjonował Ognistemu wydarzenia ze wczoraj, a przynajmniej tak mu się wydawało, że bitwę stoczył wczoraj. Opowiedział mu wszystko od początku, od momentu, gdy tydzień temu stawił się na zbiórce na, placu apelowym. Nie pominął niczego. Dokładnie wyrecytował słowa zaklęcia, którym go zaczarowano. łza spłynęła mu po policzku, gdy wspomniał o Royu, biednym, połamanym, martwym dziewiętnastolatku. Smok słuchał z zaciekawieniem. Dziwił się niezmiernie, gdy mężczyzna opowiadał mu o wydarzeniach, które miały miejsce w najwyższej komnacie w Okkolnir, gdy mówił o Banshee, o tym co się działo po przebudzeniu się w jaskini. Skończył na osłupieniu jakie wywołało piękno smoczego leża, w którym właśnie siedział.
- To wszystko. Nie wiem co mam robić. Mam złe przeczucie. Wydaje mi się, że zrobiłem coś złego, coś straszliwego, do czego nie mógłbym się przyznać w domu. Do uczucie krąży wokół mnie, jak kuszący kogoś diabeł, nie daje mi spokoju, czasem odchodzi, jednak tylko po to, by powrócić jeszcze silniejsze, straszniejsze, mogące doprowadzić do rozpaczy, do załamania nerwowego. Proszę, pomóż mi.
- Pomogę ci. Wiesz czemu? Bo wydaje mi się, że jesteś dobrym człowiekiem. Powiedz mi, czemu nie zabiłeś draka, czemu go oszczędziłeś? Jak widać kapitan od dłuższego czasu był pod obserwacją.
- Z początku chciałem go zabić, bo to w końcu on zaatakował mnie, a ja się broniłem. Byłem pewien, że jeśli go puszczę, to on mi nie daruje, będzie walczyć aż do śmierci. I wtedy powróciło to uczucie, chwila luzu, odpoczynku, bo to ja miałem przeciwnika w garści, wystarczyła, żeby to uczucie powróciło. Do głowy uderzyła mi myśl i choć starałem się ją wywalić stamtąd, nie chciała odejść. „Morderca, morderca! Zabójca!” Te słowa ciągle pulsowały mi w myślach.
Astinus wyglądał teraz jak stara, zapłakana histeryczka. Po twarzy spływały mu łzy; mówił coraz szybciej. „Morderca! Zabójca”. Nie mogłem się pozbyć tej myśli, nie chciała odejść. I nagle się udało. Nastała cisza. Lecz ciszę przerwał pisk tego zwierzęcia. Pisk w agonii. Dopiero wtedy zorientowałem się, że go duszę i, że krzyczę z bólu, jaki sprawiło mi naprężenie mięśni do tego stopnia, z wysiłku. Pomyślałem, że drak za raz umrze. Nie. Nie tak pomyślałem. Pomyślałem, że za raz go zabiję. Nie jestem mordercą, nie jestem mordercą – tak pomyślałem. I go puściłem. Byłem pewien, że mnie znów zaatakuje. Ale wtedy ciągle mógłbym go zabić, w obronie, nie w ataku. Oddaliłem wszystkie myśli od siebie i ruszyłem dalej. A teraz jestem tu. A głosy powracają. Bo to nie myśl, to właśnie głosy. Słyszę je, ale tak jakby umysłem. Morderca, zabójca! Boję się, że w końcu zwariuję od tego, a wtedy nie będzie mi to robiło różnicy. Pomożesz mi? A
2
Też mi wymówka ;Fmam 13 lat
Przeczytany pierwszy fragment.
Wnioski:
1. Masa powtórzeń.
2. Schematyczne do bólu.
3. Błędy logiczne:
- Zabrać potrzebne rzeczy? Tłumaczyć się żołnierzom? Mówi się: przygotować się do wymarszu!
- Otrzymywanie broni na miejscu? Mwahaha? Każdy żołnierz ma przydzieloną broń i nosi ją zawsze. Co by było, gdyby orszak został zaatakowany w drodze? Hm?
- Mury wysokości sekwoi... Czekaj, pięćdziesiąt metrów? Oo
- żołnierz, który umie pisać?
- ZESZYT?! że co?!
4. System metryczny. Może w twoim "świecie fantasy" jest, ale nie pasuje zbytnio...
Drugi fragment:
Rozbiegł się na boki :FRozbiegł się i złapał wuja w pasie wyrzucając go do tyłu. Pech chciał, że akurat za nimi stał kominek z rozpalonym ogniem. Jego wuj wpadł w ogień i na oczach siostrzeńca spłonął.
Daruj scenę z Baba Jagi.
Jak można spłonąć w ogniu mając możliwość ucieczki?
1. Powtórzenia.
2. Interpunkcja.
3. Suche dialogi...
4. Logika!
- Nogawice to coś w deseń spodni. To jednak nie krępuje ruchów. To nie jest kawałek zbroi ;F
- Nie zdążę się zamachnąć... Ej, to nie waży trzydzieści kilo, dajcie spokój -.-'
- Katana?! KATANA?! UHM ;F
- Wiesz co to jest dezercja? Nie wiesz, prawda? Wojna by się nie odbyła z takim władcą na czele...
Raczej.
Wybacz,a le nie mam siły dalej komentować... Jest źle.
Ale ćwicz, pisz, szkol się! Będzie w porządku!
Are you man enough to hold the gun?
3
Yay! Coś na odstresowanie się! XD (O, już jej złość przeszła. To ja idę po popcorn!)
(To jeszcze nie było opowiadanie. o_O No to co?)
), ale chyba bohater nie jest na tyle słaby, by nie machnąć osiemdziesięciocentymetrowym, półtorakilowym kawałkiem stali? Dalej: kusze są bardziej skuteczne - zawsze uderzają z tą samą siłą, pociski lecą szybciej i bardziej w linii prostej - ale łuki są bardziej szybkostrzelne. Zresztą co za wojownik biegnie się walić po mordach mieczem z kuszą/łukiem w drugiej ręce?! Do tego był zupełnie inny oddział walczących! Ych...
Późno już, będzie tego. W każdym razie tak, jak powiedział Testudos: schematyczne do bólu, błędy interpunkcyjne i logiczne, i przede wszytkim: nawet nie wiesz, o czym piszesz. Za takie przestępstwo już przestaję być pobłażliwa. Nietrudno poszukać jakichś informacji w dobie Internetu... -_-"
Bez ,,a".Have a fun!

Kolejny gracz Heroes of Might and Magic... (Powinni tego zabronić.)Od lat na terenach Nivvelonu toczone były wojny między ludźmi a minotaurami.
A wiesz, co to jest spacja? Już wyjaśniam: to jest to, co powinno być między słowem ,,uprawę" a początkiem nawiasu, a czego tam nie ma.uprawę(te
...teki necięgeny był.odstępach czasu, e ten pokój
Pfff... w barze? Nastroiłam się na klimaty pseudośredniowieczne a tu bar. (A to ci siurpryza!)Bójka w barze między minotaurem a pijanym człowiekiem
Czasem bitwy przebiegały na polu kukurydzy pana Mietka Kacze Serce, ale równie często odbywały się opodal trzeciej lipy na prawo od znaku drogowego na skrzyżowaniu traktu handlowego i ścieżki migrujących jeleni. (Jelenie migrują? Cicho, fajnie brzmi.)Kilkutysięczne wojska ścierały się ze sobą na jakiejś równinie, wzgórzu, lub armia czyjejś ze stron oblegała fort tej drugiej strony.
Nie wiem, przecinek.Nie wiem co przyczyniło się
Przed chwilą cały akapit wypełniony był tyradą o tym, czemu to się tak nienawidzą nawzajem. LOL.Dzisiejszy przypadek jest również oblężeniem fortu. Fortu minotaurów. Nie wiem co przyczyniło się tym razem do takiej formy wyrażania agresji.
Bez przecinka.tylko, że
XVI. XDkról Benedykt
Tam, przecinek.tam gdzie
Bez przecinka.Nie chciał zdradzać niczego, oprócz tego
Niegadaj?!Chociaż w pojedynku z minotaurem i tak odrzucę ją na bok i chwycę mój topór. Tak, to jest broń. Wykuta przez niewiadomo kogo.
A umiesz odmieniać przez przypadki? :]Pewnie przez elfów z zamierzchłych czasach.
To jest opis topora? Na pewno? Autentycznie jak to czytam przed oczami staje mi coś w rodzaju dwustronnego wakizashi.Długa, purpurowa rękojeść i z dołu, i z góry zakończona piękną, piekielnie ostrą stalą.
Patrzcie go, jaki mądry, sam się wszystkiego naumiał... zmyślny facet. Gratulacje. </ironia>Znalazłem ten topór w pewnej jaskini, osiem lat temu. Od tego czasu ćwiczyłem nim codziennie. Nauczyłem się wielu, bardzo trudnych kombinacji. Bardzo trudnych i bardzo niebezpiecznych. Raz omal nie urąbałem sobie nogi. Lecz było to dawno temu. Teraz nabrałem już wprawy i posługuję się nim tak samo dobrze, jak mieczem.
Buahaha, szczerze mówiąc, ten fragment zabrzmiał tak, jakby pisała go współczesna jedenastolatka, ukrywająca swoje cenne tajemnice o pierwszej miłości przed nie-wiadomo-kim. XDPiszę ten dziennik w tajemnicy przed wszystkimi. Może kiedyś ktoś go przeczyta. Jak na razie, chcę utrzymać wszystkich w niewiedzy o tym zeszyciku. Nie lubię naszego króla. Publiczna kompromitacja Benedykta jest karana śmiercią, więc chociaż tutaj sobie z niego pokpię. O Cholera! Idzie Self. Kończę...
Znaczy oczy były dziecięce czy blond? o_OBył niskim blondynem o dziecięcym wyrazie twarzy, oraz takich samych, niebieskich oczach.
Myślnik zjadłeś. A poza tym źle zapisujesz dialogi.- Oby jak najlepszy. – odparł Greyhawk. Co u Ciebie? Przygotowany?
Rozumiem, że autor jest obeznany w tych sprawach? Zwłaszcza, że Testudos służnie zauważył, iż pomyliłeś nogawice z nagolennikami?- Pewnie, tylko mam problemy z mieczem. Ale zbroje wypolerowałem, nogawice naoliwione.
- Nie bierz miecza, nie zdążysz nawet się zamachnąć, a ukrócą cię o głowę. Nie zakładaj nogawic. Spowolnią cię, ograniczą ruchy. Nie są potrzebne. Sam prawie zginąłem przez nogawice. Nie zakładaj ich.
ENTER. Brakuje co najmniej jednego. ><"- A gdzie ją zostawiłeś? Hmm... Pod murem? Tak! Pod murem. Leży w twoim namiocie, weź ją. Jest o wiele lepsza od tej lewej, królewskiej miedzi. Chłopak dopiero po chwili zrozumiał żart.
To już wtedy mieli kit?Oddziały wroga okażą się zbyt silne i inteligentne, żeby wcisnąć im kit
Myślę, że dla niego i wielu innych to nie były ,,bzdury", tylko kwestia przeżycia. -_-" To, że nie chce ci się tego opisywać nie znaczy, że to bzdury.Kapitan ubrał się w mundur i poszedł wysłuchać kolejnych bzdur zwanych „taktyką”.
Właśnie dałeś niezły popis wiedzy. Miecze rzadko były cięższe, niż 2-3 kg, więc co tu dopiero mówić o kuszy. Nie miałam nigdy miecza w dłoni (jeszczeTa ich kusza waży prawie tyle co ten chrzaniony miecz. Mam z nią biegać? Jak? Trzymając w lewej ręce, czy może poprosić któregoś z pachołków by mi ją przywiązał do pleców? To absurd. Czemu nie da nam luków? Są o wiele wygodniejsze i lepsze na większą odległość.

A co go to obchodzi? Po kiego go wynosić zakneblowanego do lasu? Wywalić za namiot i niech się dzieje wola nieba. (...z nią się zawsze zgadzać trzeba.)Jasna cholera! Jakiś pijany padalec wpadł mi do namiotu i padł nieprzytomny na ziemię. On jutro zginie. Co za ludzie. Upijają się w noc przed bitwą. Co mam zrobić? Skazać go na śmierć? Zostawić tak i liczyć, że usnął ze zmęczenia i ma mocny łeb? Wiem. Wyniosę go do lasu, przywiążę do drzewa i zaknebluję. Zostawię komuś kartkę, żeby go zabrali, na wypadek gdybym nie wrócił...
Późno już, będzie tego. W każdym razie tak, jak powiedział Testudos: schematyczne do bólu, błędy interpunkcyjne i logiczne, i przede wszytkim: nawet nie wiesz, o czym piszesz. Za takie przestępstwo już przestaję być pobłażliwa. Nietrudno poszukać jakichś informacji w dobie Internetu... -_-"
Z powarzaniem, łynki i Móza.
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
[img]http://img444.imageshack.us/img444/8180/muzamtrxxw7.th.jpg[/img]
לא תקחו אותי - אני חופשי
4
Ja do wiadomości autora dodam, że miecze mające 250 cm długości, ostrze szerokie na dwadzieścia cm ważą zaledwie 10-15 kg, jak na coś tak wielkiego.Miecze rzadko były cięższe, niż 2-3 kg, więc co tu dopiero mówić o kuszy. Nie miałam nigdy miecza w dłoni (jeszcze Twisted Evil), ale chyba bohater nie jest na tyle słaby, by nie machnąć osiemdziesięciocentymetrowym, półtorakilowym kawałkiem stali?
Winky dobrze zauważyła: ten mieczyk waży maksymalnie 3kg ;P
Dodatkowo wypowiem się o kuszy. Wygodniejsze są od nich łuki? Jaasne...
Umiesz strzelać z pistoletu? Pewnie wiesz, jak to działa. Czyli wiesz już tak naprawdę jak strzela się z kuszy.
A jak z łuku? No właśnie. Trochę więcej roboty,
Do tego ta zabawa z parabolami.
I nie podawaj mi za przykład angielskich chłopów, bo oni raczej uczyli się strzelać od dziecka, co nie znaczy, że strzelanie z łuków było prostsze niż z kusz.
Do tego wypowiem się o nagolennikach. To też nie krępuje ruchów. To kawał stali chroniący łydki. I tego się nie oliwi przed walką. No bo po co?
A zresztą: nagolennice naoliwił, ale zbroi nie? Hm?
Czytam. Trzeci fragment.
1. BZDURA?! Alez tamta taktyka jest dobra. Nie ma bata. A co mieliby robić, hm? Wspinać się na mury, czy robić podkop? Tarany będą rozbijać brmę, a wróg pod ostrzałem nie będzie mógł ich zniszczyć. Bzdurny to ten żołnierz, nic nie rozumie.
2. Nie chcę nic mówić, ale co niby robiono przed walkami? Pito, bawiono się. Hm...?
3. Nigdy nie zostały pokonane? Wiesz, musiałyby mieć przewagę 10 do 1...
4. Nie noszą nogawic. łehehe... Nie mają hełmów. ehe? Po co ktoś wymyślił zbroję, hmm? HMM?!
No właśnie. Właśnie ;F
5. Sypią się topory? Może jeszcze miecze, co?
6. Pokraczne drewno? Człowieku, to jest broń bardziej zabójcza niż miecz!
7. Toporek rzucony przeleciał mu obok ucha? Ej, przed chwilą słyszałem, że do bramy było trzydzieści metrów...
8. Zanim wykrzyczałby coś, co dodałoby mu sił. Czekaj, to jest humoreska, czy jak? Ej, to nie jakieś NwN z "Battle Shoutem" polepszającym ci "skille"...
9. Zamach w mięsień? Przepraszam, który? Może w język? Biceps? Serce? Udo? Wiesz, istoty mają jednak dużo mięśni.
10. Napisałeś, że rourxy mają skórę twardości kamienia. Na bogów, jak on to przebił?!
11. Nie prościej te bydlaki ostrzelać z kusz? Taki deszczyk, dwieście pocisków, rach-ciach, z rourxów są jeże ;F
12. Czy w tamtych czsach wiadomo było co to adrenalina? :F
13. To coś walnęło go w klatkę piersiową. Czekaj, wyliczam:
- złamane żebra
- strzaskany mostek
- pewnie pęknięty kręgosłup
- zmiażdżone płuca
Hm?
14. Roy miał 19 lat? Dowódca, mający 19 lat? uhm.
Przepraszam, nie idzie dalej czytać. zauważyłęm coś jeszcze:
15. Beholder. Chłopie! Odłóż swoje NwNy, świątynie Pierwotnego Zła, Baldur's Gate'y, Icewind Dale'y! DnD też! Forgotten realms razem z nimi!
16. Powtórzenia.
17. Interpunkcja.
18. Szyk...
Strasznie. Wszystko jest sztampowe i schematyczne. Jakbyś wymieszał Homm z DnD.
Mam radę. Odłóż na razie fantasy, póki nie wymyślisz czegoś oryginalniejszego. Bo ty skopiowałeś wszystko, co się da. Jeszcze brakuje mi tylko uników przed bełtami w stylu Neo.
I czytaj. Zdobądź wiedzę o tych czasach, jeśli chcesz pisać fantasy "średniopwieczne". Bo zagryzę następnym razem za "bzdurną taktykę", "nogawice krępujące ruchy", "nieporęczne i bezużyteczne kusze", "katany" i hełmy krępujące ruchy!
Albo pisz fantasy w naszych czasach.To też nie jest złe.
Tylko odłóż Banshee i Beholdery...
Pozdrawiam.
Od winky:
Eeej, dobre! XD Muszę zapamiętać.Jeszcze brakuje mi tylko uników przed bełtami w stylu Neo.

Are you man enough to hold the gun?