"Houston, po problemie", krótkie opowiadanie

1
Wulgaryzmy

Pierwsze moje opowiadanie, które ukończyłem w przeciągu ostatnich sześciu lat. Zaznaczam na wstępie: fabuła tyłka nie urywa, nie jest specjalnie rozbudowana i innowacyjna, tekst traktowałem raczej jako sprawdzenie czy jestem w stanie napisać coś, co da się czytać i nie zgrzytać przy tym zębami, niemniej każdy feedback przyjmę z wielką ochotą, bo zdecydowanie się przyda przy kolejnych tekstach.
Ciszę przeciął głuchy odgłos uderzenia i ciche stęknięcie, poprzedzone przekleństwem – niewątpliwa oznaka kolejnej awarii zasilania i rozbijania się Mike’a po ciemnym pomieszczeniu, gdzie jedynym źródłem światła były migające diody.
– Technicy, kurwa jebana ich mać, zapewniali, że instalacja jest sprawdzona i nie będzie żadnych problemów! – wrzasnął zirytowany mężczyzna.
– To samo mówili miesiąc temu, jak okablowanie się usmażyło – mruknąłem, cierpliwie czekając, aż system w końcu zdecyduje się uruchomić dodatkowe zasilanie.
– Następny razem po prostu ich zatłukę – warknął Mike. Kilka kolejnych odgłosów uderzeń w panele sugerowało, że zbliżał się po omacku do swojego fotela.
Blade, sztuczne światło zalało pomieszczenie dokładnie w momencie, gdy mężczyzna chwytał oparcie swojego fotela na kółkach – archaicznego mebla używanego na Ziemi powszechnie jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Odruchowo zmrużył oczy, uwydatniając sieć zmarszczek na twarzy.
Cóż, jedno trzeba było mu przyznać – był zatwardziałym konserwatystą, i jeśli nie musiał korzystać z dobrodziejstw nowoczesnej technologii, to po prostu tego nie robił. Operacje plastyczne i kuracje rewitalizujące? Hedonizm i epikureizm. Wygodne fotele dopasowujące kształt ciała do użytkownika? Marnotrawienie zasobów. Loty turystyczne w Układzie Słonecznym? Jakby dało się tam obejrzeć coś ciekawego.
Można było to nazwać ironią losu, że ten stary pierdziel wylądował wraz ze mną tutaj, na stacji orbitalnej dla ziemskich nuworyszy, których było stać na zamieszkanie w utopijnym świecie, wolnym od zanieczyszczeń, hałasu i niestabilnej pogody.
Nic to, skoro zasilanie wróciło do normy, trzeba było sprawdzić odczyty. Chyba że chcieliśmy wzbogacić się o kilkanaście milionów ton galaktycznej skały.
– Znowu czytasz w robocie? – Mike zmarszczył czoło, widząc, że odkładam swój tablet i jednocześnie loguję się do systemu za pomocą skanera siatkówki.
– Mam zdechnąć z nudów przy obserwacji symulacji ruchu kosmicznych śmieci? – zacisnąłem powiekę, by pozbyć się zielonego poblasku skanera.
– To chyba lepsza opcja niż pozwolenie, by wpadło na nas coś wielkiego.
Odwróciłem się zdumiony w jego kierunku.
– Człowieku, jesteśmy w kosmosie, nadal nie uświadomiłeś sobie skali odległości, jakie dzielą nas od czegokolwiek?
Mike przyglądał mi się chwilę spod krzaczastych brwi, jak gdyby chciał przejrzeć mnie na wylot. Dość szybko jednak zrezygnował i także zalogował się do systemu, by sprawdzić raporty.

***

Sen uparcie nie chciał przyjść. Przewracałem się z boku na bok, lecz nie dawało to żadnego efektu. Przez głowę przelatywały mi setki myśli – ludzki mózg najwyraźniej od zarania dziejów sądził, że najlepszym czasem na rozmyślanie jest chwila, gdy próbuje się bezskutecznie usnąć.
W tym informacyjnym szumie co i rusz pojawiało się jedno imię: Elizabeth.
Jej imię wracało do mnie co noc. W sumie to nic dziwnego, była przecież moją narzeczoną. Jednak nawet świadomość tego faktu nie pomagała, gdy uświadamiałem sobie, na jak długą i bolesną rozłąkę się zdecydowaliśmy.
Posada technika bezpieczeństwa stacji orbitalnej – czy też raczej ogromnej platformy mieszkalnej – nie była z pewnością moim wymarzonym zajęciem. Ukończyłem z wyróżnieniem akademię floty, i jeszcze jako młody absolwent widziałem świat w różowych barwach. Rząd światowy pompował ogromne pieniądze w eksplorację pobliskich układów gwiezdnych, zarówno w poszukiwaniu złóż rzadkich metali, jak i światów możliwych do kolonizacji lub – w długoterminowym planie – terraformingu. Na Ziemi nie było już nic do odkrycia – kto zatem nie marzył o poznawaniu nowych światów? Ja marzyłem z pewnością.
Niestety, brutalna rzeczywistość szybko pokazała swoje prawdziwe oblicze – bez odpowiednich znajomości i rodzinnych koneksji nie mogłem liczyć nawet na posadę woźnego w którejkolwiek jednostce badawczej.
Nadzieja na zdobycie przynajmniej odrobiny doświadczenia i niezbędnych środków finansowych pojawiła się znikąd: praca tutaj, na platformie i pilnowanie, by kosmiczne kamulce nie przeorały ogródków klientów. Nic emocjonującego, ale płacili dobrze i – co najważniejsze – wypłata nie była objęta ziemskim podatkiem dochodowym, który wynosił, bagatela, osiemdziesiąt procent. Dwuletni kontrakt miał uczynić ze mnie krezusa. Przynajmniej w ziemskiej skali.
Teraz jednak poważnie zastanawiałem się, czy to wszystko warte było porzucenia dotychczasowego życia po to, by dać się zamknąć w wielkiej metalowej puszce pośrodku niczego. Może to samo w sobie nie byłoby jeszcze takie złe, gdyby „góra” co i rusz nie dawała nam odczuć, że znajdujemy się w więzieniu. I to dosłownie – nasz kontakt ze światem zewnętrznym ograniczono do kilku godzin miesięcznie, można było zatem zapomnieć o stałym kontakcie z bliskimi. Rzekoma dbałość o prywatność przebywających tu bogaczy.
Pozostawało mi jedynie patrzenie w wytarte już zdjęcie mojej ukochanej. Na jej zielone oczy, długie, brązowe włosy i zadziorny uśmiech. I pewnie w końcu udałoby mi się zasnąć z jej widokiem w głowie, gdyby nie długi, irytujący sygnał alarmowy.
Jęknąłem przeciągle i nie zmieniając pozycji uderzyłem pięścią w przycisk interkomu zamontowanego obok pryczy.
– Pędzi na nas planetoida?! – powiedziałem, starając się jednocześnie walczyć z ziewaniem.
– Nie, ale mamy pozostałości jakiegoś starego satelity telekomunikacyjnego, który za jakieś dwie godziny spadnie na dach którejś z willi.
Pieprzone zasady bezpieczeństwa. Gdybyśmy żyli w idealnym świecie, to nikt nawet nie informowałby mnie o takim incydencie, a jedyny jego ślad pozostałby w logach systemu. Ktoś jednak umyślił sobie, że zniszczenie czegokolwiek, co mogło trafić w platformę musiało być zatwierdzone przez trzech z sześciu techników bezpieczeństwa, którzy w danym czasie znajdowali się na pokładzie. Akurat dziś wypadła moja kolej.
Zwlokłem się z pryczy i wyszedłem na szary, stalowy korytarz, kierując się prosto do centrum sterowania systemem. Po drodze zahaczyłem tylko o dystrybutor żywności – brzydką, szaroburą puszkę z kilkoma przyciskami i podajnikiem. Potrzebowałem kawy. Wróć, potrzebowałem kofeiny – ta serwowana tutaj lura zapewne nigdy nawet nie widziała namiastki prawdziwej kawy.
Na miejsce dotarłem akurat wtedy, gdy przełknąłem ostatni łyk cierpkiej cieczy. Nie potrafiłem powiedzieć, z czego syntetyzowali to gówno, ale jedno trzeba było przyznać: dawało kopa.
– Dobra, co mamy? – Przetarłem oczy, rozglądając się po pomieszczeniu. Jacques, jeden z techników, których nie znałem akurat zbyt dobrze, oraz, jakżeby inaczej, Mike, pracoholik na stanowisku.
– Jakieś elektroniczne śmieci, pięć metrów długości, metr średnicy, prawdopodobnie część jakiegoś większego elementu, bo system ma problemy z identyfikacją obiektu – odpowiedział Mike, ciągle patrząc w monitor, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem.
– Skan?
– Po co? Mało to pozostałości satelitów się tu wala? – Jacques wzruszył ramionami.
Przyjrzałem mu się badawczo. To był młokos – ściągnięty z uczelni dosłownie po odebraniu dyplomu, z zerowym doświadczeniem i – co gorsza – niespecjalnie przykładający się do wypełniania obowiązku.
– Ile czasu jesteś na stacji? – zapytałem, z pozoru bez związku z tematem. Chłopak spojrzał na mnie zdumiony, jakbym w tej właśnie chwili chciał dyskutować nad wyższością muzyki klasycznej nad rockiem.
– Dwa miesiące.
– Zastanawiałeś się, skąd wziął się wakat, na który wskoczyłeś? – wycedziłem przez zaciśnięte zęby, po czym, nie czekając na odpowiedź, kontynuowałem: – Kwartał temu mieliśmy tu gościa podobnego do ciebie: młodego, narwanego, mającego głęboko w dupie konsekwencje swoich decyzji. To był jeszcze moment, w którym pojedynczy operator mógł autoryzować użycie systemów, by zneutralizować cokolwiek, co leciało prosto na nas. Ten kretyn zidentyfikował obiekt zbliżający się do nas. Nie myślał długo, posłał rakietę. Wiesz, co się stało?
Jacques otworzył usta, by odpowiedzieć, lecz ubiegłem go, uderzając pięścią w otwartą dłoń:
– KA-BOOM! Zagrożenie wyekliminowane, i pewnie nikt nawet by nie zainteresował się tą sprawą, gdyby nie to, że ten obiekt latający nie był żadnym pierdolonym kosmicznym śmieciem, lecz najzwyklejszym w świecie wahadłowcem z uszkodzonym transponderem. Pewnie wszystko zostałoby zamiecione pod dywan, gdyby na pokładzie nie znajdowała się akurat córeczka jednego z bardziej nadzianych gości, którzy mają tu swoją rezydencję.
– Dwadzieścia minut później wyrzucili go przez śluzę – mruknął Mike, nadal koncentrując wzrok na wyświetlaczu.
– Dlatego, do kurwy nędzy, rób ten jebany skan, zanim to ja. Osobiście. Wypierdolę. Cię. W. Kosmos. – warknąłem. Twarz Jacquesa – i tak wystarczająco blada – zrobiła się kredowobiała. Chyba nikt wcześniej nie uświadomił go, że za błędy odpowiadało się tutaj głową – byliśmy w kosmosie, kto by przejmował się egzekwowaniem tu ziemskiego prawa, skoro oczy władz były zwrócone gdzie indziej?
Pozostało nam czekać kilka minut, aż system skończy skanowanie obiektu. Cisza, jaka zapadła w pomieszczeniu, była wręcz namacalna. W końcu komunikat na ekranie oznajmił, że mamy już pełne dane na temat wykrytego obiektu. Mike wyświetlił dane na ekranie pośrodku pomieszczenia.
Martwy kawałek metalu, nic, czemu należałoby poświęcić należytą uwagę. Podszedłem do swojego stanowiska i autoryzowałem procedurę zniszczenia cholerstwa, które wyrwało mnie z prób zaśnięcia. Po chwili na ekranach mogliśmy obserwować niewielki pocisk mknący po obliczonej wcześniej trajektorii.
Dzień jak co dzień.

***

– W wolnych chwilach robisz coś poza czytaniem? – Rozległ się głos Mike’a. Gdy podniosłem wzrok znad tekstu, ujrzałem kumpla stawiającego tacę z jedzeniem na stole i siadającego naprzeciwko mnie.
– Chyba nie muszę ci mówić, że dostępne dla nas zasoby audiowizualne nie są na tyle imponujące, by poświęcić im więcej czasu? – odpowiedziałem i włożyłem kolejną łyżkę szarej papki do ust. Nigdy nie sądziłem, że będę tęsknił za wysoce przetworzonym, ziemskim jedzeniem. A jednak – gdyby tak karmiono żołnierzy którejkolwiek z armii, konflikt zapewne szybko zakończyłby się kapitulacją jednej ze stron.
– Powinieneś uganiać się za panienkami, a nie marnować młodość na książki – roześmiał się mój towarzysz. Zmarszczyłem czoło: ostatnią rzeczą na jaką moglibyśmy tu narzekać był nadmiar płci pięknej. Poza tym doskonale wiedział o czekającej na mnie na Ziemi narzeczonej.
– A ty? Na ciebie nikt nie czeka? – odpowiedziałem pytaniem, zmieniając jednocześnie temat. W istocie, nie wiedziałem zbyt wiele na temat rodziny Mike’a, nigdy nie rozpoczynał tego tematu, a ja nie chciałem pytać.
Tylko mi się wydawało, czy na ułamek sekundy wykrzywił twarz w bolesnym grymasie?
– Moja żona zginęła piętnaście lat temu, w awarii fabryki, w której akurat pracowała. Możesz być za młody, by pamiętać sprawę włoskiej Chemistry…
Przywołałem z pamięci kilka artykułów. Faktycznie, w tamtym czasie miałem mleko pod nosem, dopiero kilka lat później miałem okazję dowiedzieć się więcej na temat tego wypadku. Sprawa próbowano zatuszować, ale media szybko podchwyciły temat – wielki, metalowy budynek, kilka tysięcy pracowników. I jeden niewielki błąd systemu bezpieczeństwa, który uznał, że istnieje poważne ryzyko wycieku niebezpiecznych sytuacji do środowiska, w ilości która spowodowałaby zniszczenie jakiegokolwiek życia biologicznego w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Ponoć do dziś nie udało się ustalić, dlaczego wiązało się to z jednoczesną aktywacją systemu odkażającego cały budynek.
Budynek stał się wielką mikrofalówką. Pracownicy dosłownie ugotowali się żywcem.
A teraz przede mną siedział mąż jednej z ofiar, niemalże żywe świadectwo tragedii, jaka wtedy się rozegrała.
– Przepraszam, nie wiedziałem… – zacząłem się tłumaczyć, ale Mike tylko machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.
– Skąd niby miałeś wiedzieć? Zdążyłem się z tym wszystkim pogodzić.
To by wyjaśniało jego pewną zgorzkniałość – ja miałem do kogo wrócić po zakończeniu kontraktu, dla niego stacja była najwyraźniej całym życiem.
Niezbyt przyjemny los.
– Nieważne, zajmijmy się lepiej teraźniejszością – powiedział, nim zdążyłem powiedzieć cokolwiek więcej, po czym zabrał się za jedzenie. Poszedłem w jego ślady, tylko kątem oka zauważając tytuł czytanej przeze mnie powieści.

NOWY WSPANIAŁY ŚWIAT

***

Moja kolej na objęcie warty miała nadejść za dwie godziny, w efekcie czego leżałem na pryczy i zapoznawałem się z kolejnymi wersami tekstu.
Właściwie to znalazłem ją przez przypadek – szukałem w zasobach biblioteki starych, pełnokrwistych space oper: Heinleina, Sniegowa czy Bestera. Huxley’a dotąd nie znałem – był jednym z tych zapomnianych autorów, których proza się zdezaktualizowała.
A przynajmniej tak uważała szeroko rozumiana krytyka – gros powieści fantastycznych z drugiej połowy dwudziestego wieku obecnie szufladkowany był jako chłam i tandeta niewarta uwagi.
Musiałem jednak przyznać, że lektura była całkiem interesująca – w pewnym sensie także wizjonerska. Przynajmniej takie miałem wrażenie – Ziemia stała się jedną wielką wytwórnią, budującą dobrobyt takich jak ci tutaj, mieszkańców platformy.
Nawet nie zauważyłem, kiedy przy lekturze minął pozostały mi czas, co komunikator na nadgarstku zasygnalizował ostrzegawczym pikaniem. Westchnąłem ciężko i wstałem, aby udać się do sterowni.
Według czasu uniwersalnego mieliśmy środek nocy, to i na korytarzach trudno było oczekiwać tłumów – mijałem co najwyżej samotne postaci zmierzające do swoich pokojów. Czasami ktoś pozdrowił mnie skinięciem głowy, jednak całą resztę znałem co najwyżej z widzenia i raczej nie starałem się utrzymywać z nimi bliższych kontaktów.
Jacques wypadł zza rogu tak szybko, jakby goniło go co najmniej stado diabłów. W ostatniej chwili zdążyłem go zatrzymać, nim udało mu się mnie staranować.
– Spokojnie, człowieku, zwolnij, zanim kogoś stratujesz!
Jacques zdawał się dopiero teraz mnie zauważyć i dopiero teraz wydawał się uspokajać na mój widok. Niezależnie od tego, co go zestresowało.
Nie dowiedziałem się jednak, co to mogło być – operator minął mnie bez słowa i pospiesznym krokiem ruszył w kierunku przeciwnym do mojego.
W końcu nie miał obowiązku mi się tłumaczyć…
W sterowni znalazłem, jak nietrudno się domyślić, Mike’a. Czasami zastanawiałem się, czy ten człowiek w ogóle śpi, czy też może wstrzykuje sobie kofeinę w żyłę, niczym jakiś staromodny ćpun.
– Jak odczyty z systemu? – zapytałem, jednocześnie logując się do systemu.
– Nic nowego, a przynajmniej nic, co wymagałoby zestrzelenia. Symulacje też nie rokują nadziei, że nie zanudzimy się na śmierć.
Wspaniale, kurwa, dzień jak co dzień. Znajdźcie mi nudniejszą robotę w tej części kosmosu.
– Co się stało z Jacquesem? Wydawał się zdenerwowany – zapytałem beztrosko. Mike w odpowiedzi mruknął coś pod nosem, spojrzał w przestrzeń, jakby nad czymś myślał, po czym odpowiedział:
– Nie wiem, zastałem go tutaj może kwadrans temu, wyraźnie przestraszył się mojej obecności. Może to ta robota, idzie dostać pierdolca – mruknął żartobliwie, po czym wstukał w klawiaturę kilka sekwencji znaków. Na wyświetlaczu za naszymi plecami pojawiło się programu informacyjnego. Przynajmniej w taki sposób mogliśmy śledzić wydarzenia na Ziemi.
– Z dnia na dzień rośnie aktywność grup terrorystycznych atakujących fabryki należące do światowych koncernów. Ich motywacja nie jest do tej pory znana, jednak pracownicy zaatakowanych obiektów wskazują, że ich celem była tylko infrastruktura,, dotychczas nikt nie został ranny lub wzięty na zakładnika. – Reporterka stacji wiadomości była chyba bardziej znudzona niż my dwaj razem wzięci. Przynajmniej tak można było wnioskować z jej mechanicznego, wypranego z emocji głosu.
– Obrońcy wolności, psia ich mać. – Mike odchylił się w fotelu i założył ręce za głowę. – Widzisz tu gdzieś logikę? Niszczenie i paraliżowanie obiektów, które dają masie ludzi pracę, jakby to miało, kurwa, pomóc w ich planach przywrócenia porządku społecznego.
– Póki nikomu nie dzieje się krzywda, to jakoś nie żal mi właścicieli tych koncernów… – Bębniłem palcami po podłokietniku, jak gdybym nieświadomie chciał zakończyć temat.
– Dla wielu ludzi ta robota jest jedyną możliwością wyżywienia rodziny – odpowiedział jakby od niechcenia Mike. – Przynajmniej dopóki automatyzacja całej produkcji nie będzie tańsza niż płacenie żebraczych stawek… – dodał ciszej.
Mike miał odrobinę racji, ale tylko odrobinę. Jeszcze w akademii miałem okazję dowiedzieć się odrobinę więcej na temat prób wyeliminowania ludzkiego czynnika z procesu produkcji, może czterdzieści – pięćdziesiąt lat temu. Długofalowe koszta takiego działania faktycznie były mniejsze, szczególnie po uwzględnieniu wzrostu wydajności, jednak pojawił się inny problem, którego nikt nie przewidywał: znaczący wzrost niezadowolenia społecznego, co skutkowało irracjonalnym obniżeniem zysków i wręcz niszczeniem części towarów. Krótko mówiąc, byliśmy w stanie eksplorować kosmos, natomiast nie byliśmy w stanie poradzić sobie z problemem braku miejsc pracy.
Nawet jego żona była ofiarą niewolniczego systemu.
– ¬Terroryści zapowiedzieli już eskalację swoich działań, a także podjęcie działań mających zmusić polityczne elity do zrzucenia jarzma korporacji. Wojskowi ostrożnie wypowiadają się nawet o możliwości… ¬– Niestety, nie było mi dane dowiedzieć się, czego obawiali się wojskowi, bo Mike jednym przyciskiem wyłączył ekran.
– Już lepiej czytaj te swoje książki – mruknął starszy mężczyzna.

***

Kolejne dni były raczej nudne – od czasu do czasu widywałem się głównie z Mike’em, czasami gdzieś mignął mi Jacques, ciągle zestresowany.
Ze zdumieniem obserwowałem losy głównego bohatera – był niczym obcy w obcym kraju, a nawet obcym świecie, który diametralnie różnił się od tego, co znał wcześniej.
Czemu miałem dziwne wrażenie, że jestem niemal w identycznej sytuacji? Niczym przedstawiciel proletariatu na salonach, nawet jeśli mogłem tylko obserwować przyjęcie z daleka?
Właśnie wychodziłem z pokoju komunikacyjnego, gdzie mogliśmy łączyć się z Ziemią na określoną ilość czasu. Dwie godziny spędzone na rozmowie z narzeczoną pozwoliły mi na powrót przypomnieć sobie, że cała ta robota ma jakiś sens.
W idealnym świecie chwila mogłaby trwać, prawda?
Ale nie byliśmy przecież w idealnym świecie.
W połowie drogi na stołówkę przez grube, stalowe ściany budynku dało się słyszeć przytłumiony odgłos eksplozji, dobiegającej gdzieś z niższych pięter, gdzie mieściły się między innymi doki. Aktywowałem komunikator.
– Mike, co wy tam wyprawiacie, pomyliliście koordynaty dla rakiet? – rzuciłem kiepskim żartem.
Odpowiedziały mi tylko trzaski i szmery, jakbym nagle utracił łączność.
Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło.
Niewiele myśląc rzuciłem się pędem w kierunku sterowni. Jeśli chciałem dowiedzieć się, co było przyczyną eksplozji, to właśnie tam mogłem uzyskać dostęp do monitoringu.
Gdy pojawiłem się w korytarzu prowadzącym do naszego centrum dowodzenia, ujrzałem Jacquesa biegnącego gdzieś w prawo, w jedną z odnóg.
A ten tu czego, do jasnej cholery? – pomyślałem. W tej chwili na stanowisku powinien znajdować się Mike, i jeden z techników przybyły dwa tygodnie, którego nie miałem dotąd okazji nawet poznać.
Niemniej Jacques był w tym momencie najmniejszym problemem.
A przynajmniej problemem, który spadł na sam dół hierarchii w momencie, gdy ujrzałem Mike’a gramolącego się z podłogi, trzymającego się za skroń.
– Co jest, kurwa?! – krzyknąłem, jednocześnie szukając wzrokiem napastnika.
– Żebym wiedział – stęknął ciężko mężczyzna. – Ten kretyn wpadł tu z paralizatorem, strzelił do mnie i jeszcze, dla pewności, przywalił czymś w łeb. Spłoszyła go eksplozja.
W tym samym momencie rozległo się przeciągłe bzyczenie, a lampy na suficie zamigotały, po czym zgasły.
– Znowu?! – jęknąłem przeciągle, gdy utonęliśmy w ciemnościach. – Czy naprawienie instalacji elektrycznej raz a dobrze przekracza możliwości tutejszych fachowców?
Już miałem kontynuować swoją tyradę, gdy ujrzałem coś, co nie powinno mieć w tym pomieszczeniu miejsca: czerwone, migające światło, którego źródło znajdowało się pod pulpitem Mike’a. Po omacku dotarłem w to miejsce, by po schyleniu się ujrzeć diodę tuż obok cyfrowego licznika, który wskazywał właśnie trzynaście sekund.
Trzynaście sekund do nie-wiem-co-to-cholera-jest-ale-lepiej-stąd-spierdalać.
Wróciłem do miejsca, gdzie wcześniej leżał Mike, szarpnąłem go za ramię i pociągnąłem w kierunku drzwi wyjściowych, po drodze sam dwukrotnie obijając się o sprzęt.
W ostatniej chwili – siła eksplozji dosłownie wypchnęła nas z pomieszczenia gdy drzwi rozwarły się w połowie. Sekunda mniej i zostalibyśmy dosłownie rozsmarowani na ścianie, zdatni jedynie do zeskrobywania żyletką.
Z byłej już sterowni wydostawały się kłęby dymu. To tyle, jeśli chodzi o bezpieczeństwo na stacji – właśnie staliśmy się ślepi, brutalnie dosłownie.
– No to chyba mamy problem… – Tępo wpatrywałem się w kłęby czarnego dymu.

***

Do pokojów ochrony dotarliśmy wraz z kilkunastoma innymi pracownikami – nikt nie wiedział, co się dzieje, każdy jednak mógł stwierdzić, że padła zarówno łączność, jak i że dolne poziomy stacji zostały odcięte. Mike lekko zataczał się przy chodzeniu, boleśnie odczuwając zarówno skutki porażenia, jak i eksplozji.
– Kilka minut temu w systemie pojawiła się ta wiadomość. – Ktoś podał nam czytnik z wyświetlonym tekstem.
Przejęliśmy kontrolę nad maszynownią i ją zaminowaliśmy. Macie godzinę na dotarcie do wahadłowców i opuszczenie stacji, to nie z wami walczymy. Jeśli ktokolwiek wejdzie nam w drogę – nie zawahamy się.
To był cały komunikat – krótki, lakoniczny, zwięzły. Nie miał żadnego podpisu, ale szybko przypomniałem sobie widziane kilkanaście dni temu wiadomości i informacje o nasileniu ataków terrorystycznych. Czyżby bojownicy o wolność postanowili uderzyć w samo serce palącego ich problemu?
– Ktoś jest w stanie potwierdzić te rewelacje? – Podniosłem wzrok, rozglądając się po zgromadzonych w pomieszczeniu.
– Monitoring odcięty, dolne pomieszczenia odcięte śluzami bezpieczeństwa, nie mamy łączności z nikim z dolnych pokładów. Zdołaliśmy zanotować jedynie eksplozję w doku. Nie możemy tam dostać się nawet wahadłowcami, są zaprogramowane tylko na loty w ściśle określonym kierunku.
Zacisnąłem zęby z bezsilności. Czy dziś nie wypadał piątek trzynastego?
– Zakładam, że to nie koniec złych wieści?
Jeden z oficerów ochrony otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale szybko je zamknął, spuszczając wzrok.
– No? – ponagliłem.
– Systemy telemetryczne wykryły odchylenie kursu o siedemnaście stopni w kierunku planety.
Zdębiałem. Już kilka stopni zmiany kursu mogło spowodować katastrofę, lecz siedemnaście…
W ciągu najbliższych kilku godzin mieliśmy dosłownie runąć na Ziemię. Obiekt tej wielkości nie miał najmniejszych szans spalić się w atmosferze. Krótko mówiąc, mieliśmy być dokładnie tym, co spotkało dinozaury.
Nie trzeba być analitykiem, by przewidzieć straty w ludności: kilkanaście miliardów w ciągu najbliższych tygodni, jeśli kurs nie zostanie skorygowany.
Miliardy ton żelastwa spadające na Ziemię. Uroczy obraz, czyż nie?
– Zakładam, że nie mamy ładunków wybuchowych, by przedrzeć się przez śluzy do maszynowni, jak i broni, by wystrzelać napastników? – rzuciłem w powietrze, wcale nie mając nadziei na zaprzeczenie. Odpowiedziała mi głucha cisza. – Dobrze, opcja siłowa odpada. JAKIE mamy zatem opcje? – Zacisnąłem zęby z bezsilności.

***

– Jesteś pewien, że uda nam się w ogóle podłączyć do sieci? Podejrzewam, że z całego pomieszczenia zostało niewiele po eksplozji bomby – powiedziałem cicho do prowadzącego naszą dwójkę oficera ochrony, który wpadł na pomysł ręcznego podpięcia się do systemu. Przy użyciu tabletów, paru kabelków i taśmy powinniśmy móc uzyskać fizyczny dostęp.
Wszak i tak nie mieliśmy innych opcji.
W rękach mieliśmy jedyną dostępną broń, przynajmniej w tej części stacji: tasery o niewielkim zasięgu. W teorii nie powinniśmy mieć możliwości ich użyć, w praktyce… różnych rzeczy można było się spodziewać.
Dotarliśmy do kolejnego załomu korytarza, gdy rozległy się strzały, a idący przodem oficer padł jak rażony piorunem – ktoś stojący za rogiem wpakował w niego pół magazynka, drugie pół wystrzeliwując w ścianę.
Natychmiast przypadłem do ściany, nie chcąc zdradzać strzelcowi swojej obecności.
Kurwa, nie było innej drogi do sterowni. Na dodatek wyraźnie było słychać nerwowy oddech kogoś, kto zbliżał się w stronę trupa.
Musiałem postawić wszystko na jedną kartę – rzuciłem się w stronę mordercy gdy tylko ujrzałem jego sylwetkę wyłaniający się zza rogu.
Jacques, mogłem się tego spodziewać. Na szczęście nie był zarówno wyszkolony, jak i zbyt silny – wyrwanie mu broni było dziecinnie łatwe. Odrzuciłem karabin do tyłu, w stronę Mike’a, sam zaś wycelowałem w zabójcę swój taser. Jeden nieostrożny ruch, i przez jego ciało przepłynie prąd o natężeniu setek amperów.
– Kim ty, kurwa, jesteś?! – warknąłem. Gówniarz był ewidentnie wystraszony, najwyraźniej nie takiego obrotu spraw się spodziewał.
– Zagrozili mi, że zabiją moją rodzinę, jeśli im nie pomogę, to nie moja wina, nie chciałem tego! – zaskowyczał. – Chcą…
Nie dowiedziałem się, czego chcą tajemniczy „oni”, bo jego głowa podskoczyła niczym szmacianej lalce. Kula trafiła niemal dokładnie między oczy. Podskoczyłem jak oparzony na dźwięk wystrzału i odwróciłem się, by ujrzeć Mike’a właśnie odsuwającego celownik od oczu.
– Zabił tego tu i nieomal zabił nas, nie zasłużył na życie – powiedział cicho.
Coś wyjątkowo nie podobało mi się w jego spojrzeniu, ale wolałem nie poruszać tego tematu, kiedy stał nade mną, uzbrojony. Cholera, doskonale wiedział, że wyciągnięcie informacji od tego idioty może pozwolić rozwiązać problem, tymczasem wolał wpakować mu kulę w łeb.
Poza tym… gdzie nauczył się strzelać?

***

– Mam mocno ograniczony dostęp, nasi goście najwyraźniej postarali się, by nikt nie pokrzyżował im planów – powiedziałem, cały czas próbując wejść głębiej do systemu. Skorzystanie ze zniszczonych pulpitów było niemożliwe, jednak przy pomocy paru kawałków kabla i taśmy udało nam się połączyć komputer z siecią. Na chwilę obecną jednak nie dawało nam to zupełnie nic.
– Odcięli maszynownię fizycznie? – mruknął Mike, ciągle dzierżąc karabin. Jak sam mówił, na wypadek, gdyby Jacques miał więcej kumpli.
– Na to wygląda. – Zimny pot zrosił mi czoło. Bez dostępu do tych cholernych systemów byliśmy zupełnie bezradni. – Z racji konstrukcji systemu nie udało im się pozbawić nas dostępu jedynie do rdzenia mocy, ale jego wyłączenie nic nam nie da, jedynie opóźni czas wejścia w pole ziemskiej grawitacji o… dwadzieścia minut? Może trzydzieści.
– Czyli nie możemy nic zrobić? – W głosie Mike’a pojawiłaby się jakby… nadzieja?
Bardzo nie chciałem podzielić się z nim myślą, która właśnie przyszła mi do głowy. Bardzo.
– Jest… jedna opcja. – Mówiłem głośno i powoli, starannie dobierając słowa. – Możemy przeładować rdzeń, eksplozja o tej sile… rozerwie stację na kawałki, nadal będą stanowiły realne wejście nawet po przejściu przez atmosferę. Ale skala zniszczeń na Ziemi będzie nieporównywalnie mniejsza, niż gdybyśmy mieli uderzyć w jej powierzchnię w jednym kawałku.
Cisza. Gdybym w tym momencie miał odwagę spojrzeć Mike’owi w oczy, zapewne już bym nie żył. Jednak tej odwagi mi brakło, w efekcie czego w bladej poświacie z korytarza mogłem ujrzeć w kawałku ekranu jak mój towarzysz podnosi broń, by wycelować w moje plecy. W ostatniej chwili rzuciłem się w bok, czując jeszcze świst kuli przy policzku.
I tak powinienem zginąć – nie miałem gdzie się schować, a Mike stał kilka metrów za mną. Nie wziął jednak pod uwagę, że Jacques wystrzelił niemal wszystko w towarzyszącego nam oficera, a Mike pozbawił się właśnie ostatniej kuli z magazynka.
Duży błąd.
Odwróciłem się do tyłu i rzuciłem na byłego kumpla, starając się wyrwać mu broń, by posłużyć się nią jak obuchem.
– Co ty, kurwa, robisz?! – warknąłem, siłując się z nim.
– Tylko staram się dokończyć to, o co walczymy – żeby bogate skurwiele w końcu poczuły ciężar własnego ucisku! – wykrzyczał, tuż przed tym, gdy zdołałem uchwycić pewniej broń i wyrżnąć go kolbą w zęby.
Najwyraźniej wszystko układało się w jedną całość – Mike był terrorystą walczącym z tak znienawidzonym przez siebie „systemem”. Śmierć żony spowodowała tę decyzję? Możliwe, ale teraz nie było czasu na to, by próbować zrozumieć jego motywację. Zostało nam może piętnaście minut do wejścia w pole grawitacji, z którego nie będzie już ucieczki.
Ilu ludzi żyło obecnie na platformie? Kilka milionów, nie licząc pracowników. Ile żywotów mieliśmy do stracenia? Kilka milionów i kilkanaście miliardów, jeśli dodać następstwa uderzenia tak wielkiego obiektu w Ziemię.
Uderzyłem jeszcze kilkukrotnie w głowę Mike’a, ten jednak nie dawał za wygraną.
Zza paska wyciągnął niewielki nóż i zamachnął się w moim kierunku. Zdołałem cofnąć się w ostatniej chwili, ale i tak dość głęboko rozciął mi ramię. Promieniujący ból przeszył moją rękę. Drugi cios nożem ześlizgnął się po lufie broni, krzesząc iskry.
W ostatniej chwili zdołałem złapać Mike’a za dłoń i wykorzystać jego impet, by pociągnąć go w bok. Gdy stracił równowagę, uderzyłem na odlew karabinem w jego twarz, prawdopodobnie pozbawiając go przytomności. A przynajmniej to sugerował fakt, że Mike leżał na ziemi i się nie ruszał.
Jednak czas uciekał, nie miałem czasu sprawdzać wyniku starcia.
Terroryści przy zajęciu maszynowni musieli naruszyć protokoły bezpieczeństwa – inaczej w życiu nie miałbym możliwości jakiegokolwiek sterowania rdzeniem, a już na pewno nie mógłbym doprowadzić do jego samo-destrukcji. Jednak czy było to ważne akurat teraz?
Po kilku minutach przedzierania się przez system udało mi się uzyskać bezpośredni dostęp do oprogramowania rdzenia. Wystarczyło wcisnąć „Enter”, bym wywołał eksplozję o sile kilkudziesięciu megaton.
Jednak coś kazało mi się zatrzymać.
Nigdy nie byłem altruistą, nawet nie miałem zadatków na bohatera. Powinienem powiedzieć, że zabijałem miliony dla ratowania miliardów, ale byłoby to kłamstwem. Zabijałem miliony, bo pragnąłem, by przeżył jeden człowiek.
Elizabeth.
Cała reszta była tylko efektem ubocznym.
Dlaczego miałem wrażenie, że byłem powieściowym Johnem, który przybył do światowego centrum z rezerwatu, który przez długi czas dawał mu jedno, proste spojrzenie na otaczającą go rzeczywistość? Teraz najwyraźniej ode mnie zależało zachwianie posadami świata, wymuszenie na ocalałych przebudowy systemu wartości. Chyba nikt nie wierzył, że stary system poradzi sobie bez wierchuszki.
Zastanawiałem się, czy mam jeszcze czas na dotarcie do pokoju, by móc ostatni raz spojrzeć na zdjęcie Elizabeth. Jednak zegar nie zostawiał żadnych wątpliwości – trzy minuty. Około minuty zajmie zakłócenie pracy rdzenia. A reszta? Czysta fizyka.
Żegnaj, Elizabeth.
Enter.
Ostatnio zmieniony śr 09 wrz 2015, 21:45 przez D. Wiktorski, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Taka tam łapanka:
D. Wiktorski pisze: kurwa jebana ich mać, zapewniali, że instalacja jest sprawdzona i nie będzie żadnych problemów! – wrzasnął zirytowany mężczyzna.
trzy grzyby w barszczu
D. Wiktorski pisze:zasilania i rozbijania się
rymło się
D. Wiktorski pisze: temu, jak okablowanie się
gdy
D. Wiktorski pisze:Przewracałem się z boku na bok, lecz nie dawało to żadnego efektu.
na stronie - nigdy nie daje :)
D. Wiktorski pisze:w awarii fabryki, w której akurat pracowała.
podczas awarii albo w katastrofie
D. Wiktorski pisze:niemalże żywe świadectwo tragedii,


on był niemalże żywy?


W sumie - dość sztampowe, wtórne i przewidywalne, ale jest potencjał literacki w Twoim pisaniu
D. Wiktorski pisze:Dlaczego miałem wrażenie, że byłem powieściowym Johnem, który przybył do światowego centrum z rezerwatu, który przez długi czas dawał mu jedno, proste spojrzenie na otaczającą go rzeczywistość? Teraz najwyraźniej ode mnie zależało zachwianie posadami świata, wymuszenie na ocalałych przebudowy systemu wartości. Chyba nikt nie wierzył, że stary system poradzi sobie bez wierchuszki.
a tu bym trochę pomarudziła nad odczytaniem sensu postaci Dzikusa - poszedłeś po erudycyjnych łebkach w analogii.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

3
Przeczytałem jednym tchem, zatrzymując się sporadycznie przy pewnych obserwacjach natury psychologicznej ,np. " spojrzał w przestrzeń jakby o czymś myśląc" itp. Taka wartka narracja nie musi być minusem, ale ma to coś wspólnego z filmami z szybkim montażem, ale wiadomo, w kosmosie nie ma ceregieli, zwłaszcza w amerykańskim kosmosie :)
Myślałem że po przeczytaniu 3/4 tekstu zdołam odgadnąć możliwe zakończenie ( ze zbioru możliwych zakończeń jakie oferują początki tekstu. Nie ma ich zbyt dużo, bo muszą wynikać z logiki przyczyna - skutek) ale nie udał mi się, czym jestem pozytywnie zaskoczony choć to było samobójstwo. Opowiadanie nie wyrobiło/ nie utworzyło we mnie poetyckiego powolnego pola a raczej tylko kojarzę to z jakimiś militarnymi star trekami o ascetycznej, lekko I schematycznie zarysowanej szczegółami, budowie.

4
Dobrze napisany tekst. Wzbudza zainteresowanie, czytałem z przyjemnością. Czytelne aluzje do współczesności. Pokusiłbym się jeszcze o wplecenie kilku refleksji o socjologiczno – filozoficznym charakterze, ale może to nazbyt subiektywne podejście. Tak na marginesie: to bardzo możliwe, że rozwój technologii, eksploracja kosmosu etc, nie zmienią mentalności człowieka i zaskorupiałych systemów społecznych. Zmienią się tylko dekoracje.
Sprawa próbowano zatuszować, ale media szybko podchwyciły temat – wielki, metalowy budynek, kilka tysięcy pracowników.
Sprawę.
– Nieważne, zajmijmy się lepiej teraźniejszością – powiedział, nim zdążyłem powiedzieć cokolwiek więcej, po czym zabrał się za jedzenie.
„powiedział – powiedzieć” - powtórzenie.
Czasami ktoś pozdrowił mnie skinięciem głowy, jednak całą resztę znałem co najwyżej z widzenia i raczej nie starałem się utrzymywać z nimi bliższych kontaktów.
Nie bardzo wiem, o jaka resztę chodzi.
Jacques zdawał się dopiero teraz mnie zauważyć i dopiero teraz wydawał się uspokajać na mój widok.
Dwa „się” w jednym zdaniu – nie brzmi najlepiej.
Na wyświetlaczu za naszymi plecami pojawiło się programu informacyjnego.
Coś z tym zdaniem jest nie tak.
Ich motywacja nie jest do tej pory znana, jednak pracownicy zaatakowanych obiektów wskazują, że ich celem była tylko infrastruktura,, dotychczas nikt nie został ranny lub wzięty na zakładnika.
Przecinki. Aż dwa razem.
Mike miał odrobinę racji, ale tylko odrobinę. Jeszcze w akademii miałem okazję dowiedzieć się odrobinę więcej na temat prób wyeliminowania ludzkiego czynnika z procesu produkcji, może czterdzieści – pięćdziesiąt lat temu.
Powtórzenie; „odrobinę”.
– ¬Terroryści zapowiedzieli już eskalację swoich działań, a także podjęcie działań mających zmusić polityczne elity do zrzucenia jarzma korporacji.
Powtórzenie: „działań”.
Przecinek przed „mających”.
I mini chaos na początku.
Dwie godziny spędzone na rozmowie z narzeczoną pozwoliły mi na powrót przypomnieć sobie, że cała ta robota ma jakiś sens.
Dałbym przecinek po „narzeczoną”.
W tej chwili na stanowisku powinien znajdować się Mike, i jeden z techników przybyły dwa tygodnie, którego nie miałem dotąd okazji nawet poznać.
„przybyły dwa tygodnie”?
Bez dostępu do tych cholernych systemów byliśmy zupełnie bezradni. – Z racji konstrukcji systemu nie udało im się pozbawić nas dostępu jedynie do rdzenia mocy,
„systemów – systemu” - powtórzenie.
Jednak tej odwagi mi brakło,
Napisałbym: Jednak zabrakło mi tej odwagi.
Gdy stracił równowagę, uderzyłem na odlew karabinem w jego twarz, prawdopodobnie pozbawiając go przytomności.
„jego” – niepotrzebne. Wiadomo o kogo chodzi.
Terroryści przy zajęciu maszynowni musieli naruszyć protokoły bezpieczeństwa
Napisałbym: Terroryści podczas zajęcia (zajmując) maszynowni (maszynownię) musieli naruszyć protokoły bezpieczeństwa
Po kilku minutach przedzierania się przez system udało mi się uzyskać bezpośredni dostęp do oprogramowania rdzenia.
Przecinek po „system”.

5
Natasza, chochlików faktycznie trochę się ostało, dzięki za zwrócenie uwagi.
Wiem, że to sztampa jest, i to jak diabli - ale pisałem to z założeniem, że to nie będzie na pewno nic, co powali na kolana, raczej wstęp i poznanie swoich słabych i silnych stron, żeby wiedzę wykorzystać przy kolejnych tekstach (a mam już kilka pomysłów).

major sedes, przyznaję, że początkowy zamysł był ciut inny niż to, co finalnie powstało - muszę się w końcu nauczyć pisać wg planu, a nie modyfikować na bieżąco to, co zdołałem wymyślić, bo schodzę często na manowce. :roll:
Wartka akcja - z tym mam straaaaszny problem, jestem typem człowieka, który czasami aż do przesady stara się znaleźć najkrótszą drogę. Będę musiał to zwalczyć, bo kolejne opowiadanie to będzie horror, tam raczej nie jest wskazane takie pędzenie. :mrgreen:

Gorgiasz, także dzięki, następnym razem będę musiał kogoś o korektę jeszcze poprosić, bo jednak we własnym tekście nie jestem w stanie pewnych rzeczy zauważyć, choć się staram.

Re: "Houston, po problemie", krótkie opowiadanie

6
D. Wiktorski pisze:Ciszę przeciął głuchy odgłos uderzenia i ciche stęknięcie, poprzedzone przekleństwem
Nie widzę tego: wpadł na coś, zaklął, OK, ale czemu potem stękał? Może jednak kolejność inna? Wpadł, stęknął, zaklął?
D. Wiktorski pisze:– Technicy, kurwa jebana ich mać, zapewniali, że instalacja jest sprawdzona i nie będzie żadnych problemów! – wrzasnął zirytowany mężczyzna.
Ten "zirytowany mężczyzna" wydaje mi się zbędny, a wręcz szkodliwy. Wiemy, kto mówi, i wiemy, ze jest zirytowany.

D. Wiktorski pisze:oparcie swojego fotela na kółkach
Warto by może zaznaczyć jakoś na wstępie, że tam jest sztuczna grawitacja. Niby z dalszego opisu można to domniemywać, ale ja miałam przez dłuższy czas obraz tego ziemskiego fotela na kółkach w stanie nieważkości - Bardzo Niedobry Pomysł.
D. Wiktorski pisze:–Nic to, skoro zasilanie wróciło do normy, trzeba było sprawdzić odczyty. Chyba że chcieliśmy wzbogacić się o kilkanaście milionów ton galaktycznej skały.
D. Wiktorski pisze:– To chyba lepsza opcja niż pozwolenie, by wpadło na nas coś wielkiego.
Odwróciłem się zdumiony w jego kierunku.
Jakieś to niekonsekwentne - albo się bohater przejmuje robotą, albo nie. Z dalszej treści wynika, że jednak tak. I to "wzbogacić się" mi zgrzyta. "Zwiększyć masę stacji"?
D. Wiktorski pisze:nie mogłem liczyć nawet na posadę woźnego w którejkolwiek jednostce badawczej.
Nieprzystające. On się nie kształcił w kierunku akademickim. Sprzątacza na statku może?
D. Wiktorski pisze:Pieprzone zasady bezpieczeństwa. Gdybyśmy żyli w idealnym świecie, to nikt nawet nie informowałby mnie o takim incydencie, a jedyny jego ślad pozostałby w logach systemu.
No facet, a za chwilę opieprzasz kolegę, który chce taki obiekt z automatu zniszczyć. Trochę konsekwencji.
D. Wiktorski pisze:ta serwowana tutaj lura zapewne nigdy nawet nie widziała namiastki prawdziwej kawy.
Mózg mi się zawiesił przy kompilacji tego zdania.
D. Wiktorski pisze:Pewnie wszystko zostałoby zamiecione pod dywan, gdyby na pokładzie nie znajdowała się akurat córeczka jednego z bardziej nadzianych gości, którzy mają tu swoją rezydencję.
– Dwadzieścia minut później wyrzucili go przez śluzę
Dwadzieścia minut? Jak to nie jest "zamiecenie pod dywan", to już nie wiem, co jest. Kto aż tak spanikował i czemu (z opisu zdarzenia nie wynika, że ktoś z wierchuszki był winny)?

Czyta sie fajnie, z wyjatkiem środka, bo te monologi wewnętrzne jednak zbyt się ciągną. Nie czuję zupełnie tego uczucia bohatera do narzeczonej, jest kompetnie drewniane, a to zdjęcie to schemat nad schematami. Coś by się przydało, byśmy zobaczyli w niej osobę.

Akcja natomiast jest czytatliwa. Nie chwytam jednak istoty końcowego konfliktu interesów między Mike'm a głównym bohaterem. Czemu Mike się zaparł, by wywołać kataklizm na Ziemi, zamiast tylko zniszczyć stację z tymi niedobrymi bogaczami? Może czegoś nie doczytałam, ale nie rozumiem kompletnie jego motywacji (zwłąszcza po tym jego użalaniu się nad robotnikami tracącymi miejsca pracy itd).

7
Bardzo dobry tekst, można było przeczytać na jeden raz, co jest dużym plusem. Akcja ciekawa chociaż finał mnie szczególnie nie zaskoczył.
Ja z kolei rozumiem skąd się mogło wziąć zachowanie Mike'a, nabudowanie wewnętrznej frustracji, do tego odpowiednie towarzystwo robiące mu bałagan w głowie mogło go "zmotywować" do takiego posunięcia. Motyw zemsty za własne cierpienie.

Teraz co do zauwazonych błędów:
dokładnie w momencie, gdy mężczyzna chwytał oparcie swojego
Nie lepiej by było "gdy mężczyzna chwycił" ?
akademię floty, i jeszcze
Niepotrzebny przecinek
Zagrożenie wyekliminowane, i pewnie nikt
Tak samo
Na wyświetlaczu za naszymi plecami pojawiło się programu informacyjnego
Co się pojawiło ? ekran/panel ?
W tej chwili na stanowisku powinien znajdować się Mike, i jeden z techników przybyły dwa tygodnie, którego nie miałem dotąd okazji nawet poznać.
Tak jak zauważył Gorgiasz: co " dwa tygodnie " temu / wcześniej ?
nadal będą stanowiły realne wejście nawet po przejściu przez atmosferę.
Chodziło chyba o zagrożenie ?
inaczej w życiu nie miałbym możliwości
Miałbym - literówka.
God's in his heaven, all's right with the world.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron