Dawno nie pisałam niczego, ubolewam nad tym, ale trzeba wciąż ćwiczyć i dążyć do doskonałości. Mam jednak wrażenie, że od moich pierwszych opowiadań znacznie się poprawiłam. Wciąż jest to kropelka w morzu… Ale myślę pozytywnie. Staram się.
Miłego czytania i miłej nocy!
***
- Nie wiem, jakim cudem się tu znalazłaś.
Nawet nie próbował patrzeć w jej stronę. Zwyczajnie się bał. Ze wszystkich sił starał się tego nie okazywać, ale każdy głupi by się zorientował. W ogromnym cielsku drżało wszystko.
Odłożył na bok miecz, który przed chwilą czyścił i wciąż ze szmatą w dłoni oparł się o masywny drewniany stół.
- Jak już jesteś, to trudno - odezwał się grubym, szorstkim głosem. - Mów czego chcesz.
- A dlaczego od razu miałabym czegoś chcieć? - zza jego pleców, niczym pierwszy promień Jutrzenki, rozbrzmiał łagodny chichot. - Nie mogę już własnego syna odwiedzić?
Spojrzał w dół, na swoją długą, ciemną brodę. Sięgała do piersi, mimo że wczoraj ją zgolił. Przeznaczenie każdego dopadnie, pomyślał.
- Daruj sobie - odparł z udawaną obojętnością. - Nie odwiedzałaś mnie z pięć stuleci, a teraz przypałętałaś się, jakby cię ktoś macierzyństwem zaraził. W tym ludzi nie prześcigniesz.
Wiedział, że zaraz dopadnie go jej gniew. Wciąż się bał, jednak nie potrafił opanować złości i żalu. Nie, nie dlatego, że była jego matką i nie okazywała mu ani krzty zainteresowania. Była po prostu zaprzeczeniem wszystkiego, co stworzyła. Nie obchodził jej los, nie tylko własnych dzieci, ale także wszystkiego innego. Liczyło się tylko to, że jest ponad całym światem. Tego nigdy nie mógł znieść.
Poczuł na plecach elektryzujący dotyk jej dłoni, ku jego zaskoczeniu bardzo małej i drobnej. W której postaci zawitała do mnie teraz? - zastanawiał się.
- Drogie dziecko... - Wzdrygnął się na sam dźwięk tego określenia. Dobrze udawała szczerość.
Nie chciał się odwracać. Oprócz tego, że ledwo stał na nogach w obawie przed jej szaleństwem, zwyczajnie nie chciało mu się jej oglądać. Nie teraz, nie w tym miejscu. Nie w tym tysiącleciu i nie w tym wcieleniu. Być może nigdy.
- Odwróć się do mnie.
Los jednak nie słucha żadnych próśb i życzeń. Z ociąganiem i niechęcią zrobił to. Wciąż próbował ukrywać swoje emocje, jednak domyślał się, jak żałośnie musiał wyglądać robiąc to.
To musi być komiczne, stwierdził. Każdy, kto oglądałby tę scenę z boku, pękałby ze śmiechu. Zaiste, wspaniały duet. Syn i matka, która wygląda jakby była jego wnuczką. Nie zdziwił się w ogóle, widząc ją w swej ulubionej zasłonie.
Niska, blada jak nieboszczyk, z włosami długimi do ramion, hipnotyzująco czarnymi. Słomiany kapelusz, postrzępione łachmany w odcieniu intensywnego kobaltu. I te czerwone, wdzierające się do umysłu źrenice, kontrastujące z łagodnymi, dziecięcymi rysami twarzy.
A na przeciwko on, wysoki, postawny mężczyzna. Nienaturalnie umięśniony, odziany tylko w jasne lniane spodnie i ciemną, długą brodę, wyżej przechodzącą w odrobinę jaśniejsze, gęste włosy. Córka sąsiadki uplotła mu je w warkocza.
Większość życia myślał, że odziedziczył po swej matce oczy w kolorze błękitu, jednak tak wiele razy zmieniała potem postać, że nie miał pojęcia, która jest prawdziwa. Wszystkie czy żadna?
- Nie cieszysz się, że mnie widzisz? - zignorowała całkowicie zarzut syna.
- Nie wiem jeszcze, czy mam się cieszyć, czy obawiać się, że strącisz mnie w nicość, jak większość mojego rodzeństwa - odwrócił się szybko, nie mogąc znieść wzroku matki. - Jakim cudem tyle wytrzymałem? Jakiegoś faworyta ze mnie zrobiłaś, czy jak?
Czuł jak wzbiera się w nim fala złości. Chyba oboje już wiedzieli, że nic jej nie zatrzyma.
- A może w końcu po to przyszłaś? - Paznokcie wbijał między deski stołu. - Narobiłaś sobie wystarczająco dużo bachorów i nie jestem ci już potrzebny?
Uderzył pięścią w nierówny blat. Większość narzędzi znajdujących się na nim, spadło z łoskotem na ziemię.
- Z resztą… - kontynuował przemowę. – Czy ja kiedykolwiek byłem ci do czegoś potrzebny? Czy ktokolwiek był?
Nigdy nie rozumiał jej poczynań. Zawsze działała wbrew logice, czy to ludzkiej czy boskiej. Sam, będąc jej synem, należał do nieśmiertelnej części mieszkańców wszechświata, lecz wciąż nie wiedział, czego ta kobieta tak naprawdę chce, do czego dąży. Każde jej działanie było zaprzeczeniem poprzedniego, nic nie pasowało do siebie. Miał wrażenie, że jedyna rzecz, do której zmierza, to kompletna klęska wszystkiego. Chaos absolutny. Może właśnie tego chciała?
- Pójdziesz ze mną. – Nie zwróciła uwagi na jego słowa.
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi. Gdy spojrzał na nią, widział, jak słońce prześwieca przez jej uszkodzony kapelusz.
Nie… To ona była słońcem.
Musiał za nią iść. Nie mógł sprzeciwić się swojej matce, nie ważne jak mocno tego chciał. Rozkaz, który rozbrzmiał echem w jego głowie, musiał zostać wypełniony. Ubezwłasnowolnienie, którego doświadczał raz na kilkaset lat, znowu wpędziło go w bezsilność.
Po raz kolejny stanie się Czarnym Krukiem, niewolnikiem swej bezwzględnej matki. Ponownie wcieli się w jej służalczego mordercę, po czym zostanie wygnany na setki lat. Cykl nigdy nie miał się skończyć.
- Co tym razem? – spytał, gdy bezwolnie ruszył za matką, przechodząc przez próg. – Tę wioskę mam zniszczyć? Czy inną, która nie złożyła ci ofiary na jedno z twoich świąt?
Nie odwróciła się do niego. Kruk nie widział jej twarzy, ale domyślał się, że nie ma na niej żadnej skazy. Była idealna przez całą wieczność.
Wiedzieli to także mieszkańcy wioski, którzy ospale przechodząc uliczkami wioski, wpatrywali się w stąpającą lekko po ziemi nieziemsko bladą dziewczynkę. W ich głowach jarzyła się świadomość, że nie mają do czynienia ze zwykłą istotą ludzką, lecz nie potrafili nawet w myślach określić tego, co widzą. Po kilku minutach to uczucie zniknie, tak samo jak wspomnienie o rosłym kowalu z chatki na skraju wioski. Nikt nie wspomni go jak miłego, uczynnego człowieka, nikt nie zapamięta tej znajomości. Wszyscy będą pamiętać tylko to, co przekazano im w wieczornych opowieściach o Ciemnym Kruku, barbarzyńskim bogu mordu i śmierci oraz o jego dłoni, która zamienia w pył wszystko, czego dotknie.
Taki żywot, pomyślał mężczyzna z goryczą. Żywot marnego boga, jednego z narzędzi bogini życia. Chyba lubiła mieć do czynienia z ironią. Wszystko, co robiła, było jedną wielką ironią.
- Nie myśl zbyt wiele. – Zatrzymała się kilka kroków za granicą wioski.
Rozejrzał się wokół, lecz nie dostrzegł już miejsca, w którym jeszcze niedawno mieszkał. Myślał, że ubiegły sekundy, odkąd je opuścił. Dopiero po dłuższej chwili zastanowienia, przypomniał sobie, że tam, gdzie jest jego matka, nic nie jest tak, jak być powinno.
- Masz do wykonania jedno proste zadanie, synu.
Spojrzał na nią. Nie była już małą dziewczynką w kobaltowej sukience. Większa o głowę, postać o sylwetce zgrabnej kobiety stała tuż przed nim. Odziana w czerń i mlecznobiałą skórę, z rubinowym naszyjnikiem, w którym skrywała swe tajemnice. I twarz, rozpływająca się w powietrzu niczym dym palących się ciał, roznosząc wokół siebie smród wojny.
Bogini życia Danu w całej swej okazałości. Najgorsza z możliwych, Władczyni Podziemia.
Przed nimi otworzyła się brama. Wykonana ze srebra, najczystszego z możliwych, rażąca swym metalicznym połyskiem. Opleciona cierpieniem i krzykiem dusz, które znajdowały się zaraz za nią.
Był tam wiele razy. W jego pamięci bardzo wyraźnie wyszczerbione zostały obrazy z pobytu w Mieście Umarłych. Dlatego też wiedział, jak bardzo nie chce się tam znaleźć.
Jego cichnąca świadomość jeszcze przez kilka chwil desperacko walczyła, by zapamiętać świeży powiew zimnego powietrza. Potem słyszał już tylko łagodny szept: „Chodź za mną”.