 
 Naładowany świeżą porcją wiedzy, z radością przystąpiłem do poprawy pozostałych 6/7 powieści. I tu pojawił się problem, bo już nie daję rady. Nie mogę na to patrzeć. Tysiąc razy tę historię czytałem, znam na wyrywki, po prostu mam dosyć. Ktoś mądry mógłby powiedzieć: odłóż i wróć po miesiącu. A ja bym temu mądremu odpowiedział: próbowałem, ale się nie da. Miesiąc to za krótko, przedawkowałem do tego stopnia, że przynajmniej rok bym musiał czekać.
W związku z tym, czuję nieodpartą pokusę, aby zlecić redakcję dla tych pozostałych 6/7. Może nie ma sensu się męczyć, skoro ktoś inny i tak zrobi to lepiej (bo raz, że bardziej doświadczony, a dwa, że ma świeże spojrzenie). Tylko, tu pytanie do Was, czy to ma sens? Czy językowe wygładzenie tekstu, ma przy rozpatrywaniu propozycji wydawniczej na tyle duże znaczenie, że warto zlecać wcześniej zewnętrzną redakcję?

 Po trzecie - odpowiedź zależy od jakości tekstu. Jeśli masz dobrą fabułę, nie kaleczysz języka - znajdziesz wydawcę. A on Ci zapewni redaktora i korektora. Musisz więc sam się ocenić albo poprosić o to kogoś mądrzejszego
  Po trzecie - odpowiedź zależy od jakości tekstu. Jeśli masz dobrą fabułę, nie kaleczysz języka - znajdziesz wydawcę. A on Ci zapewni redaktora i korektora. Musisz więc sam się ocenić albo poprosić o to kogoś mądrzejszego 
