Aghakar - ciąg dalszy

1
Zostawiliśmy za sobą wrzawę Placu Ceremonii i zboczyliśmy z głównego traktu na udeptaną drogę, wiodącą ku siedzibom klanu Nuun.
Obie strony niezbyt szerokiej ścieżki pokrywała niezliczona ilość małych, ostrych kamyków leżących pośród wyrastających gdzieniegdzie skał o poszarpanych kształtach. Przestrzeń, na której nie rosło żadne, choćby najlichsze drzewo czy krzak, tchnęła posępną monotonią.

Zazwyczaj, gdy wracałem tędy po długich godzinach ćwiczeń, a w uszach brzmiały mi jeszcze pokrzykiwania Dhal, biegłem do miejsca, w którym ścieżka szerokim łukiem skręcała w prawo. Tam przystawałem, chłonąc roztaczający się przede mną widok.

Na tle nagiej, pionowej stromizny Ighal, tak wysokiej, że ptaki szybujące przy jej krawędzi zdawały się nie większe od czarnych punkcików, stały nasze domostwa – kanciaste budowle z gliny i kamienia, celujące w niebo ostrymi szpicami dachów z wysuszonych traw.
Domy, skryte wśród rozsianych tu i ówdzie wysmukłych skał, pięły się coraz wyżej i wyżej po łagodnym wzniesieniu prowadzącym do stóp góry, a te położone jako ostatnie, stały przytulone do jej kamiennej ściany. Mury chat, w kolorze niewiele ciemniejszym od piasku, zlewały się z kolorem skał i jasnobrunatną barwą Ighal – wydawać się mogło, że ona, domy i skały stanowią jedno.

Lubiłem ten widok.

Tam stał dom mojego ojca oraz domy innych mężczyzn, gotowych nas bronić przed każdym niebezpieczeństwem. Tam zawsze była matka, wpychająca mi do ręki słodkie, korzenne ciastka, a obok mieszkał Envee – żeby się z nim spotkać, wystarczyło dać szeroki krok przez murek z kamieni, którymi oddzielano domostwa.

I było coś jeszcze: drzewa.

Wyrastały z suchego podłoża, żywiąc się, nie wiadomo czym. Były z nami od zawsze, jakby szukały ludzkiego towarzystwa w tej nieprzyjaznej dla roślin krainie.
Pnie drzew, o kształcie warkocza sięgały wysokości dwóch dorosłych mężczyzn, a potem, splątanym gąszczem nagich konarów rozkładały się na kształt koła. Dopiero na nim pojawiały się wąskie i gęste, srebrzysto-zielone liście, tworzące doskonałą w kształcie kopułę. Jedno z takich drzew rosło przy naszym domu. Ludzie otaczali je czcią i nazywali Hodari Seun, Drzewo Żywej Krwi, bo ich nacięty pień puszczał żywicę o czerwonej barwie. Mówiono, że ma ona uzdrawiającą moc. Gdy Hodari Seun stało przy jakimś domostwie, jego mieszkańcy mogli być spokojni – dane im było szczęśliwe życie. W całym Aghakarze Drzewa Żywej Krwi rosły tylko w tym jednym miejscu, nigdzie więcej. Nie mieli ich nawet ludzie z klanu Thaa, mieszkający jak my u stóp Ighal, ale przy jej południowym zboczu. Byłem więc dumny nie tylko z naszego Hodari Seun, ale także z Hodari Seun wszystkich Wojowników Nuun.

Ale tego nieszczęsnego dnia, idąc z rodzicami, nie zwróciłem na drzewa żadnej uwagi.

Ledwo weszliśmy do pogrążonej w półmroku izby, matka zakrzątnęła się: rozpaliła ogień i ogrzała nad nim grube placki sain, pachnące mąką z uprawianych przez Opiekunów orzechów ebo. Ich korzenny smak i aromat należał do moich ulubionych, ale rzadko się nim cieszyłem, bo krzaki ebo rodziły niewiele owoców.
Wiedziałem, że te sain, zostały przygotowane, by uczcić dzień Ceremonii i gdyby wszystko poszło dobrze, pochłaniałbym je łapczywie, oblizując palce, ale teraz jedzenie rosło mi w ustach, więc skubałem placek małymi kawałkami i żułem bez przyjemności.

– Nie smakują ci? – zatroskała się matka. Zauważyłem, że jej sain był nietknięty, a i ojciec jadł bez apetytu.
– Są bardzo dobre, ale... – urwałem, gdyż nie wiedziałem, jak wyrazić swoje uczucia. Chciałem przeprosić rodziców za upokorzenie, którego byłem przyczyną, mimo że przez całą powrotną drogę w żaden sposób, choćby karcącym spojrzeniem, nie dali mi odczuć swojego niezadowolenia. Czułem, że i teraz nie chcą o tym rozmawiać, więc tylko spuściłem głowę. Cisza wypełniająca izbę zdawała się gęstnieć z każdym uderzeniem naszych serc.

– Spójrz na mnie i wysłuchaj, co mam do powiedzenia. – Pierwszy odezwał się ojciec. W jego głosie brzmiała taka powaga, że – jestem pewien – musiał ujrzeć strach w moich oczach, gdy podniosłem głowę. Czekałem na gorzkie słowa, czując jednocześnie, jak tych kilka zjedzonych kęsów sain podchodzi mi do gardła.
Ojciec ujął dłonią mój podbródek, podniósł nieco, zmuszając, bym spojrzał mu w oczy.
– Dziś odwiedzi nas Rada Wojowników, która zdecyduje o twoim dalszym losie. – W jego głosie brzmiał smutek. – Cokolwiek... Cokolwiek Wojownicy postanowią, musimy się z tym zgodzić, bo takie jest prawo. Wiesz, czym jest prawo, Soresie?
Skinąłem głową. Każde dziecko w Aghakarze wiedziało, że prawo jest wtedy, gdy nie można robić tego co się chce, tylko co każą dorośli.
– Więc i ty będziesz musiał postąpić zgodnie z prawem, okazując Radzie posłuszeństwo – ciągnął ojciec. – Zrobisz, co zażądają. Ale najpierw chcę sam porozmawiać z Wojownikami. Dlatego, gdy skończymy jeść, pójdziesz na swoje posłanie i zostaniesz tam, póki cię nie wezwę.
– Będzie, jak każesz.

Zgodziłbym się na wszystko, byle tylko na powrót był ze mnie dumny. To, o co prosił, nie było trudne – rodzice często odsyłali mnie, gdy późną porą przychodzili dorośli, a jeśli na zewnątrz było jeszcze jasno, kazali mi poszukać Envee czy jakiegoś innego kolegi i zająć się zabawą. Takie odwiedziny lubiłem najbardziej.

Teraz jednak Siri schowała się już za szczytami gór, więc gdy skończyliśmy jeść, złożyłem ojcu pełen szacunku ukłon, a on, zamiast pożegnać mnie zwykłym skinieniem głowy, przyciągnął do siebie i zamknął w ramionach tak mocno, że ledwie mogłem oddychać. Ojcowie w rzadkich momentach okazywali synom taką bliskość, więc gdy tulił mnie dumny i silny Kagai, nie tylko poczułem się kimś szczególnym, ale też nabrałem pewności, że jest w tym uścisku zrozumienie oraz wybaczenie.
Poczułem, jak ogromny kamień spada mi z serca, a w jego miejscu pojawia się uczucie wdzięczności za wyrozumiałą dobroć rodziców. Chciałem ich zapewnić, że choć nie zostanę Wojownikiem, ze wszystkich sił postaram się przydać naszej społeczności, ale znów zabrakło mi słów, by ubrać w nie myśli. Przełknąłem tylko ślinę i zwróciłem się do nich słowami dorosłych:
– Niech noc przeniesie wam spokój, a sny będą szczęśliwe.
Ojciec uśmiechnął się.
– I twoje, synu. I twoje...
A potem, gdy byłem już w kamiennym korytarzu, dobiegł mnie cichy głos matki:
– Jest ponad wiek mądry, a jego myśli są czyste.

Zanim doszedłem do maleńkiej izby, gdzie spędzałem noce, z radością wiele razy powtórzyłem w myślach jej słowa.

Na zewnątrz zrobiło się już ciemno. Kinah roztaczał poświatę tak jasną, że na tle czerni nieba, usianej migoczącymi punkcikami gwiazd wyglądał jak błękitna pochodnia. Widziałem go przez niewielki, owalny otwór w ścianie, gdy w ubraniu, na wypadek gdyby mnie wezwano, położyłem się na posłaniu z futra saigara. Patrzyłem w niebo, a ręką gładziłem miękki włos górskiego zwierzęcia.

Tego saigara, ojciec upolował pod koniec ostatniej Anu, kiedy ich futra jest najgęstsze i odznaczają się niesłychaną miękkością. Widziałem, jak z wujem Tikto nieśli go zawieszonego kopytami na grubej żerdzi. Potężny łeb zwisał, kołysząc się bezwładnie, martwe oczy ziały pustką. Białe, łagodnie wygięte u nasady i ostro zakończone rogi kreśliły na ziemi dwie głębokie kreski, a jasne futro, w okolicach szyi zabarwione było czerwienią skrzepniętej krwi. Patrzyłem na zwierzę z podziwem, a zarazem smutkiem, który ogarnął mnie nie wiadomo dlaczego.

Mięso saigara zostało poćwiartowane i rozdane między najstarszych członków klanu. Tak nakazywał obyczaj, wedle którego Wojownik dzielił się z innymi pierwszym upolowanym u progu chłodnej pory zwierzęciem. Ojciec zachował jednak skórę i rozpostarł ją między drewnianymi żerdziami ustawionymi obok domu, by wyschła w ostatnich promieniach Siri. Rodzice wielokrotnie przyłapywali mnie, gdy w czasie wolnym od ćwiczeń, zamiast biegać z kolegami, długo wpatrywałem się w to, co zostało z potężnego zwierzęcia.

W tych chwilach byłem saigarem. Wędrowałem po stromych górskich ścieżkach i z niewymuszoną lekkością przeskakiwałem strumienie. Czasem pędziłem przed siebie długimi susami: to dotykałem kopytami ziemi, to płynąłem w powietrzu, a wiatr igrał z moim futrem. Kiedy indziej, stałem o poranku skryty między drzewami. Wsłuchany w odgłosy gór, chwytałem nozdrzami rześki zapach nowego dnia, a potem odwracałem się dostojnie i znikałem wśród mgieł.

Pewnego ranka, gdy wyszedłem przed dom, zobaczyłem, że skóry nie ma. Zrobiło mi się smutno, jakby nagle opuścił mnie przyjaciel. Ale – pomyślałem – jedwabisty włos zwierzęcia na pewno spodobał się komuś z Tidikhin, a teraz matka cieszy się z nowych dzbanów lub kociołków.
– Soresie!
Drgnąłem. Nie wiedziałem, że ojciec stał za mną. Odwróciłem się i serce podskoczyło mi z radości, gdy zobaczyłem, że trzyma w rękach zwinięty kłąb futra.
– Należy do ciebie. – Podał mi go z lekko opuszczoną głową, tak, jak wymagał tego szacunek dla obdarowanego.
Wtuliłem twarz w miękką sierść, pachnącą wiatrem oraz ziemią, a potem sam schyliłem się w ukłonie.
– Skąd wiedziałeś, że jej pragnę? – zapytałem, gdy ceremoniałowi stało się zadość. Ojciec uśmiechnął się lekko.
– Widziałem to w twoich oczach. Jeszcze wiele razy Anu przejdzie w Unu, zanim nauczysz się skrywać uczucia. – Chwilę patrzył na mnie w zamyśleniu, a potem mówił dalej: – To skóra najszybszego saigara jakiego dotąd spotkałem. Niech służy ci do odpoczynku, a w chłodny czas za okrycie. Wiem, że jesteś godny króla gór.
Echo tych słów jeszcze nie przebrzmiało, gdy zauważyłem, że twarz ojca rozjaśnia szeroki uśmiech.
– Uważaj dziś na matkę i schodź jej z drogi! W oczach Hiar, gdy patrzyła na tę skórę, widziałem to samo, co w twoich.
Zaśmiał się głośno, a ja zawtórowałem mu piskliwym chichotem.

Gdy wspomnienie zniknęło, znów się zasmuciłem. Pomyślałem, że nigdy już nie dowiem się, jak wytropić i podejść saigara i nie zapoluję na niego z ojcem, tak jak inni ojcowie z synami, bo Szlak Wojownika zamknął się przede mną, zanim zdołał się na dobre otworzyć. Próbowałem odgonić tę przygnębiającą myśl, gdy w głębi domu usłyszałem stłumione głosy. Przyszli ci, na których czekali rodzice.

Mówili cicho, więc z trudem rozpoznałem Pierwszego Wojownika, najważniejszego członka Rady, mojego wuja Elifee, i – nieco łatwiej – charakterystyczne, nosowe tony Gethii, przyjaciela ojca. Pozostali członkowie Rady, Ayele i Kandoro, również musieli tam być, choć ich nie słyszałem.

Znałem dobrze ich wszystkich. Szczególnie Elifee, który lubił się ze mną droczyć i silnego Gethii. Ilekroć się spotkaliśmy, zawsze wynikała z tego zabawa: Gethii łapał mnie w pasie i na wyciągniętych rękach podrzucał do góry, tak wysoko i tak długo, że zaczynało mi brakować tchu ze śmiechu, a wuj Elifee dogadywał nam przyjaźnie.

Płonąłem z ciekawości, jakie zajęcie wynajdą chłopcu, który nie umie trzymać miecza, ale uparcie odganiałem coraz silniejszą pokusę, by niegodnie zakraść się i podsłuchać dorosłych.
Długo walczyłem, lecz i w tej potyczce okazałem się niezbyt mężny – ciekawość ośmiolatka okazała się silniejsza od posłuszeństwa. Zsunąłem się z posłania, na czworakach podpełzłem do otworu w ścianie, za którym była kamienna sień i przylgnąłem do chropowatego muru. Ostrożnie wysunąłem głowę. Wszyscy byli w dalszej części domu, tam, skąd padało chybotliwe światło, zaledwie odrobinę rozjaśniające mrok. Bezwstydnie nadstawiłem uszu.
Elifee mówił:
– Nie ma ku mieczowi ani chęci, ani umiejętności, co dziś pokazał. Rozumiemy wasz ból i cierpienie, ale takie jest prawo. Zajmiemy się wszystkim. Za jakiś czas zapomnicie jak inni.
– Nie! – Krzyk matki odbił się echem od ścian.
– Kagai, każ zamilknąć swojej kobiecie. – Tym razem usłyszałem Ayele.
– Mówi, co sam myślę! – Głos ojca był stanowczy. – Nie możecie tego zrobić. To nasz jedyny syn!
– Możecie mieć następnego, jesteście młodzi. A jeśli rodzą wam się chłopcy niezdatni do męskich zajęć, miejcie dziewczynkę. To zapewnia życie w spokoju.
– Zatrzymaj te rady dla siebie, Elifee! Nie pozwolę zabić mojego dziecka, Sores musi żyć, to mądry chłopiec!

Struchlałem. Czy to możliwe, że wuj chce mojej śmierci? Ten roześmiany, dobroduszny Elifee, którego wszyscy otaczali najwyższym szacunkiem, a ja sam kochałem tylko nieco mniej niż ojca? Przez chwilę myślałem, że zdrzemnąłem się i zapadłem w sen z rodzaju tych strasznych, z którego zaraz się obudzę, a jedynym wspomnieniem po nim będzie twarz mokra od łez. A potem nagle przypomniałem sobie Oyoo i jeszcze jednego chłopca, o imieniu Dele, którzy w czasie poprzedniej Anu również nie uzyskali Szarfy. Zniknęli zaraz po ceremonii, a gdy pytałem, gdzie są, rodzice mówili, że kupcy zabrali ich w długą wędrówkę i teraz przemierzają dalekie krainy. Zrozumiałem, że nie powiedzieli mi prawdy.
Łzy napłynęły mi do oczu, broda zaczęła się trząść, a zęby szczękały o zęby tak głośno, że niemal przestałem słyszeć rozmowę. Przycisnąłem dłoń do ust.

– Dobrze wiesz, że Sores jest nieprzydatny, a nam trzeba wojowników – mówił Kandoro. – Bestie z gór stają się coraz śmielsze. Nie dalej jak wczoraj znaleźliśmy ciało kobiety. Nie muszę ci mówić, jak wyglądało. Do tego kraj trawi susza. Niebawem przyjdą tu inni i będą chcieli odebrać nam Aghakar, więc potrzebujemy mężczyzn, młodzików i chłopców zdolnych stanąć do walki. Kobiet, których trzeba bronić mamy dostatek!
– Masz rację. – Ton ojca zmienił się na pojednawczy. – Ale on popełnił zaledwie jeden błąd. Jeden! Ma dopiero osiem lat... Skąd wiesz, że nie będzie kiedyś władał mieczem jak ty i ja?
– Zanim tu przyszliśmy, spotkałem się z jego Dhal. Potwierdził, co sami widzieliśmy. Sores nigdy nie będzie jednym z nas. Poza tym... Niedługo nadejdzie Unu, a zapasy mamy niewielkie. Zapowiada się trudny czas.
– Chłopiec nie je dużo – wtrąciła matka. – Oddam mu swoje porcje.
– Opadniesz z sił i nie będziesz rodzić. – To Gethii. – Jeśli nie on, ty będziesz naszym zmartwieniem.
– Może przyjmie go jakaś Opiekunka? – Głos matki brzmiał nadzieją. – Nie umie pracować w polu, ale mógłby doglądać trzody...
– Chcesz powierzyć zwierzęta dzieciakowi, którego ugryzł likanot?
– Dość tego gadania! – Znów usłyszałem wuja. – Prawo chroni społeczność i dla jego dobra wymaga ofiar! Tak robiliśmy zawsze i tylko dlatego przetrwaliśmy. Kagai, wiesz, że musicie być posłuszni, więc każ Hiar iść po chłopca! Teraz!
– Proszę... Elifee, miej litość, przecież jesteś moim bratem... – Żałosne łkanie matki niemal zagłuszyło świst miecza, przecinającego powietrze.
– Cofnijcie się!
– Kagai, dobyłeś miecza przeciw Pierwszemu Wojownikowi. – Wuj mówił powoli, a w każdym słowie była powaga, jakiej nigdy dotąd u niego nie słyszałem. – Złamałeś regułę. Wiesz, co powinien teraz zrobić?
– Rób, co uważasz. Syna nie oddam. Czy zapomniałeś, że Sores jest wnukiem Eshetu?
Zapadła cisza.
– Nadal pamiętam. – Wuj mówił znacznie łagodniej. – Wiem, co jestem winien Eshetu, ale teraz nie mam wyboru. Opuść miecz.
– Nie opuszczę!
Usłyszałem szczęk krzyżujących się ostrzy. Zrozumiałem, że ojciec nie zdoła mnie obronić. Tamtych było czterech, najbieglejszych w sztuce miecza, a on sam. Matka nie mogła mu pomóc, kobiety nigdy nie stawały do walki, ja zaś byłem tylko ledwie opierzonym pisklęciem z drewnianym mieczem. Wiedziałem, że niewiele czasu upłynie, a Rada stanie przy moim posłaniu, więc jak zwierzę, które przysiada struchlałe pod liściem lub za skałą, gdy nie potrafi się bronić, tak i ja skuliłem się w kącie, czekając na najgorsze. A wtedy instynkt, prastary instynkt wszystkiego, co żywe i walczy o przetrwanie, szepnął gdzieś w mojej głowie: Uciekaj!
Zaufałem temu głosowi.
Choć serce niemal wyskakiwało mi z piersi i nie mogłem opanować drżenia rąk, obudzona cichutkim głosem wola przeżycia miała większą moc niż strach.
Dopadłem otworu, w którym nadal świecił Kinah i przełożyłem jedną nogę za krawędź muru. Podnosiłem już drugą, gdy mój wzrok padł na posłanie. Saigar! Czułem, że nie mogę go zostawić. Wróciłem do środka, chwyciłem brzeg skóry i, nie tracąc czasu na jej zwijanie, powlokłem za sobą. Z głębi domu dochodziły odgłosy walki oraz krzyki matki, ale nie zatrzymywałem się i już na powrót byłem przy otworze. Przerzuciłem nogi na zewnątrz, a gdy stanąłem na ziemi, czujnie rozejrzałem się wokół, czy nie ma w pobliżu Wojowników pilnujących nocą naszych domów. Nikogo nie dostrzegłem, więc jednym szarpnięciem wyciągnąłem skórę przez otwór, zebrałem ją byle jak, i zanurzyłem się w ciemność.
Na oślep przeskakiwałem kamienne ogrodzenia domostw, zbiegając po wzniesieniu, aż w końcu wydostałem się na ścieżkę prowadzącą do Placu Ceremonii. Za nim, po drugiej stronie doliny położone były siedziby Opiekunów i góra Tagh. Musiałem do niej dotrzeć, nim wzejdzie Siri.
Żaden Aghakarczyk nie odważał się podchodzić do zboczy Tagh. Wszyscy wiedzieli, że w jej gęstych lasach mieszkają Uheri, dla których krew i serca ludzkie słodsze są od zwierzęcych.
Ale nie miałem wyboru.
Ighal od strony doliny była niedostępna – w całym Aghakarze nie było tak zręcznego mężczyzny, który umiałby się na nią wspiąć. Pozostawała droga do Tidikhin, ale w tym kierunku też nie mogłem uciekać; było pewne, że gdy tylko się rozjaśni, właśnie tamtędy ruszy pogoń.
Prawo Aghakaru zabraniało nam opuszczać dolinę. Żaden mieszkaniec, czy to młody, czy stary nie postawił za nią stopy – tu się rodziliśmy i tu umieraliśmy. Nawet najmniejsze dzieci wiedziały, że nie wolno zapuszczać się na drogę do miasta, bo grozi za to kara. Przestrzegano tego zakazu z najwyższą surowością, nikomu nie udało się uciec. Ci, którzy próbowali porzucić społeczność, byli chwytani i przez resztę swoich dni więzieni w jaskiniach wydrążonych w ścianie Ighal.
Widziałem je, gdy razem z Envee podkradliśmy się w to zakazane miejsce. Pomieszczenia dla więźniów były tak małe, że dorosły mężczyzna, siedząc, mógł zaledwie rozprostować nogi, a gdy stał, głową dotykał sklepienia. Mocna, drewniana krata broniła wyjścia. Jaskiń było kilka, wszystkie wtedy stały puste, oprócz ostatniej. Był tam nagi, przeraźliwie chudy człowiek, którego tułów okrywała zwieszająca się z głowy plątanina kołtunów i włosów zlepionych na kształt sznurków. Na nasz widok mężczyzna przypadł do kraty, wyciągnął poranione ręce, a z jego niemal bezzębnych ust wydobyło się ochrypłe błaganie o śmierć. Przestraszeni, uciekliśmy od tego nieszczęśnika, ale nie od jego głosu, który przeszedł w krzyk szaleńca i długo niósł się echem po dolinie, zanim w końcu ucichł.
Jak tamten mężczyzna, tak i ja teraz łamałem prawo, uciekając z Aghakaru.
Tagh była moją jedyną nadzieją.

Aghakar - ciąg dalszy

2
Nie wiem dlaczego, ale mnie ta opowiastka nie rusza, to znaczy... chyba nie przepadam za tego rodzaju fantasty, wybacz. Kto inny być może wskaże Ci błędy. Mnie się z poczatku jedynie co w oczy rzuciły 'skały o poszarpanych kształtach' - poszarpane mogą być raczej ubrania, nie wiem, coś o miększej gęstości niż skały. Nie pasuje mi tutaj ten przymiotnik.
Oraz te 'dachy z wysuszonych traw' - no bo, hmm, przedtem się dachy zbija z konstrukcji, prawda? Krokwie, łaty, coś takiego. Czyli że dachy były pokryte wysuszoną trawą (a najlepiej słomą).

Mało zaimków osobowych u Ciebie, co z decydowanie na plus. Kolejna sprawa, jesteś płci żeńskiej a narrację prowadzisz z punktu widzenia chłopca, odważne i ryzykowne.

Czytało się gładko.

Aghakar - ciąg dalszy

3
Dziękuję, Kreatorze, za czas poświęcony tekstowi, tym bardziej doceniam, że nie leży on w kręgu Twoich zainteresowań. Jestem też wdzięczna za uwagi. Przemyślałam je możliwie najdokładniej, ale nadal nie mam przekonania, że błędnie użyłam wskazanych słów.
Kreator pisze: Mnie się z poczatku jedynie co w oczy rzuciły 'skały o poszarpanych kształtach' - poszarpane mogą być raczej ubrania, nie wiem, coś o miększej gęstości niż skały. Nie pasuje mi tutaj ten przymiotnik.
Gdyby w odniesieniu do kształtów skał padł przymiotnik „postrzępione” istotnie można byłoby zastanowić się, czy jest on adekwatny do materii, którą opisuje ale też nie mam pewności, czy na pewno. Poszarpane, tu: nieregularne w kształcie, o niewygładzonych ostrych krawędziach - moim zdaniem ten przymiotnik ma uzasadnienie w opisie wyglądu skały. Ale mogę się mylić.
Kreator pisze: Oraz te 'dachy z wysuszonych traw' - no bo, hmm, przedtem się dachy zbija z konstrukcji, prawda? Krokwie, łaty, coś takiego. Czyli że dachy były pokryte wysuszoną trawą (a najlepiej słomą).
Tak, oczywiście. Pokrycie dachowe spoczywa na konstrukcji i gdybym opisywała konkretną chatę, pewnie byłby tam „dach pokryty... ”. Ale opisuję widok z pewnej odległości i zadaniem było tu pokazanie pewnego ogólnego obrazu, swego rodzaju widokówki i szczerzę mówiąc nie bardzo widzę uchybienie w redukcji z „dachów pokrytych wysuszonymi trawami” do „dachów z traw”.
Nie bardzo mogłabym pokryć je słomą, bo uważny czytelnik natychmiast zapytałby, skąd niby ta słoma, skoro w tekście nie ma słowa o łanach zbóż w dolinie, i nawet mąkę społeczność pozyskuje z jakiś tam orzechów. Dodatkowo, na dalsze opisy Aghakaru raczej nie ma co liczyć, bo właśnie bohater opuszcza lokację. Natomiast fakt, że górach zawsze jakieś trawy rosną, wydaje się nie budzić wątpliwości.

Jednak nadal pozostaję w niepewności, bo to, że nie widzę błędów nie znaczy, że ich rzeczywiście nie ma we wskazanych konstrukcjach. I nie tylko tych.

Dziękuję, Kreatorze również za wskazanie plusów tekstu.
Kreator pisze: jesteś płci żeńskiej a narrację prowadzisz z punktu widzenia chłopca, odważne i ryzykowne.
Heh, problemem jest nie tyle płeć, co fakt, że bohaterem jest dziecko. To zupełnie inny ogląd rzeczywistości, ale próbowałam być sprytna i nieco ułatwiłam sobie sprawę czyniąc narratora dorosłym, który wspomina.

Aghakar - ciąg dalszy

4
Zawsze można taki tekst dać do przeczytania jakiemuś w miarę ogarniętemu dziesięcio- dwunastolatkowi z poproszeniem o ewentualne uwagi narracyjne. Nie żeby od razu coś zmieniał czy dopisywał, wiadomo, jeno same uwagi co taki dzieciak by napisał a czego na pewno nie.

Aghakar - ciąg dalszy

6
Przeczytałam. Z reguły lubię fantastykę (czy ogólnie gatunki zdominowane przez mężczyzn) w wykonaniu kobiet i dlatego sięgnęłam po tekst. Nie żałuję.

Pozwolę sobie póki co nie rozdrabniać się i nie wymieniać poszczególnych błędów. Mam tylko dwie ogólne uwagi.

Pierwsza: mam wrażenie, że siłą i jednocześnie słabością fantastyki jest kreacja świata od podstaw. Tobie świetnie wyszła kreacja społeczeństwa i jego trudnej sytuacji ekonomicznej. Ekspozycja w dialogu szczególnie mi się spodobała (uwaga o zmniejszonych racjach i konieczności dobrego odżywienia kobiet, które mają rodzić dzieci). Opis statycznej przyrody też jest niezły. Mocną stroną tekstu są plastyczne opisy. Jednak w którymś momencie tak jakby przestało Ci się chcieć, zaczynasz sypać nazwami, za którymi nie idzie już jakiś przemawiający do wyobraźni opis. Warto się zastanowić, czy nie zmniejszyć ilości tych wymyślonych słów, bo sama fantastycznie brzmiąca nazwa nie jest fantastyczna.

Druga uwaga to to, że (takie mam wrażenie) miałaś problem z decyzją, na co położyć nacisk: historię, czy kreacje świata. Opisy zajmują zdecydowanie za dużo objętości tekstu, którego esencją jest jedna prosta i dość uniwersalna historia. Gdyby tak bogaty i szczegółowy opis świata stanowił wstęp do dłuższego tekstu, byłoby super. Gdyby tę samą historię skoncentrować i zamknąć w mniej barokowej formie, byłaby pewnie odebrana jako bardziej drastyczna, a czytelnik żywiej i boleśniej by ją przeżył. Teraz jest trochę tak, że żeby świadomie odebrać dramat chłopca, czytelnik musi się obudzić i ocknąć po serii sennych, dobrze napisanych, ale jednak rozcieńczających tekst i usypiających czujność opisów.

Aghakar - ciąg dalszy

7
MargotNoir pisze:Pierwsza: mam wrażenie, że siłą i jednocześnie słabością fantastyki jest kreacja świata od podstaw.
Nie ma opcji, żeby od podstaw, wszystko musi opierać się na znanych wzorcach ( choć można je nieco zmienić). Bo i jak inaczej? Stworzysz nowy język, żeby nazwać rzeczy które nie mają odpowiednika w naszym świecie i nauczysz go czytelników?
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

Aghakar - ciąg dalszy

8
Miło mi gościć Cię pod tekstem, MargotNoir, bardzo dziękuję za komentarz.
Obawiam się, że odczytałaś to opowiadanie jako samodzielną historię, którą nie jest. To - jak w tytule - ciąg dalszy, a początek opowieści nosi tytuł "Aghakar" i chyba jest już w dziale " Zweryfikowane". I oczywiście to nie koniec opowiadania,zakładam tekst na ok 130 tys znaków jako wprawkę do długich form. Nie mam pewności, czy w tym kontekście proporcje opisów są zachwiane, ale na pewno dokładnie przyjrzę się tekstowi pod tym kątem.
MargotNoir pisze: Jednak w którymś momencie tak jakby przestało Ci się chcieć, zaczynasz sypać nazwami, za którymi nie idzie już jakiś przemawiający do wyobraźni opis.
Czy mogłabyś wskazać te fragmenty? Zastanawiam się czy ich umocowanie w nie znajduje się pierwszej części, ale zakładam też, że mogłam popełnić błąd
Jeszcze raz bardzo dziękuję za opinię.

Aghakar - ciąg dalszy

9
Czytałam całość, specjalnie znalazłam pierwszą część, zachęcona początkiem tekstu zamieszczonego tutaj. Moje uwagi odnosiły się do całości.

Trochę za słabo wyjaśnione dla mnie są Uheri i orzechy ebo (co do orzechów ebo przyznaję, że mogę przesadzać).
Muszę się pojakać za likanota, nie zapamiętałam go z pierwszej części i dlatego zmylił mnie w drugiej. Mea culpa.

Aghakar - ciąg dalszy

10
Dziękuję, że zerknęłaś na całość. Uheri nabierają kształtów w następnym rozdziale, orzechom nie poświęcałam zbyt wiele uwagi, bo nie mają innej funkcji niż ta, że można nich otrzymać mąkę. Niemniej, jak mówiłam, na pewno dokładnie przyjrzę się konstrukcji i proporcjom tekstu. Coś mi mówi, że możesz mieć rację.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”