Od małego byłem psotny, krnąbrny i uparty, co najczęściej w przykry sposób, odczuwali rodzice, nauczyciele, a nawet woźna, której mocno dawałem się we znaki, ale pominę dzieciństwo i szkołę, ponieważ nie są istotne w tej opowieści. Ta historia, jak wiele innych, bo jak się miało później okazać, nie wszystkie, zaczyna się w dniu narodzin. Na chrzcie dostałem Tomasz. Najpopularniejsze imię początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, chociaż matka uparcie powtarzała, że to po świętym Apostole. Sceptyku. Co akurat by się zgadzało, tylko nie wiem, czy to tak działa.
Urodziłem się za późno, żeby spełnić swoje najgorętsze pragnienie. Marzyłem o prawdziwej wolności, by poczuć zapach przygody, jak Kolumb, Cortez, Magellan. Chciałem mieć moc, odkrywania zakrytego. Wędrówkę w nieznane mamy zakodowaną w genach. Począwszy od pustynnych nomadów szukających miejsca do życia, przez wyprawy łupieżcze, kupieckie, poszerzające granice znanego świata, aż do ekspedycji naukowych w zapomniane miejsca, niedostępne szczyty, wilgotne dżungle, ostatnie białe plamy na mapie. Świat przeraźliwie się skurczył, a niegdysiejszy wędrowiec został zredukowany do roli dzisiejszego turysty. Z plastikową kartą w kieszeni i aparatem, zwykle zajęty robieniem zdjęć, samemu sobie. Dlatego zaczęliśmy spoglądać w niebo. Pęd nas napędza, może to niefortunny dobór słów, ale tak właśnie jest. Potrzebujemy ruchu, ponieważ parcie do przodu oznacza rozwój, tak jak stagnacja, oznacza śmierć. Niestety, urodziłem się za wcześnie na podbój kosmosu, kiedy historia odkryć zatoczy koło, przebijając dokonania swoich sławnych poprzedników. Jednak tamtego pamiętnego dnia, urzeczywistniły się moje pragnienia, uczucie szczęścia wraz z dreszczem wspięło się po kręgosłupie i skumulowało w piersi. Odkryłem nowy świat, stojąc pełny nadziei, poczułem ukłucie, dozę niepewności w zderzeniu z nieznanym.
Powinienem zacząć, gdy miałem lat trzydzieści i nudną posadę urzędnika administracji państwowej. Druki, druczki i petenci. Tylko kogo interesuje historia, przechodzenia obok życia? Być może trwałoby to do emerytury, gdyby nie splot osobliwych wydarzeń, dzięki któremu odkryłem, że oddaje swój najlepszy czas za minimalną stawkę, a za darmo swoje sny. Przenieśmy się do momentu, gdy uporczywy dzwonek budzika przypominał o konieczności spełnienia tych wszystkich oczekiwań społecznych, związanych z wcześniej wspomnianą pracą. Aromatyczna kawa podkreślała udany początek dnia. Wydeptane ślady butów na śniegu w pobliżu skrzynki pocztowej, zwiastowały nadejście przesyłki. Z Ameryki w trzy tygodnie i już miałem w rękach, pachnącą nowością paczkę z programem do dłubania w mózgu marki TMI. Kupiłem w Internecie, ale zaczęło się jeszcze wcześniej.
Umarłem.
Serce stanęło na dwie minuty. Tak powiedzieli lekarze, ale dla mnie to była wieczność. Mówili, że to tryb życia, przemęczenie, depresja, myślę, że nikt nie wiedział naprawdę. Trafiłem do szpitala w fatalnym stanie, na granicy agonii z trudnościami w oddychaniu. Później po kolei zaczęły szwankować, nerki, wątroba aż przestało bić serce. Szpitalna sala, świetlisty tunel, Bóg, aniołowie… Bzdury. Zapadłem się w nicość. Trwałem w ciemności, aż w końcu, wśród błysków i trzasków, prawa fizyki nagle oszalały. Byłem widzem, aktorem i krytykiem naraz. Filmem moje życie, a najgorsza w tym wszystkim, przygnębiająca perspektywa zamkniętego rozdziału. Paskudne uczucie. Tyle chciałem zrobić. Zawsze miałem wszystko, by zrealizować swój pomysł na siebie, aż nagle… To koniec. Przegrałem, a huśtawka emocji na karuzeli wspomnień, dopiero się rozkręcała. Kolejne epizody. Te wszystkie ważne rzeczy. Praca, pozycja, pieniądze… Ile to warte po śmierci? Dużo ważniejsze były z pozoru błahe, dobre uczynki. Kilka groszy wrzucone do koszyka żebraka, pomoc w codziennych problemach, taka zwykła ludzka życzliwość, po której wspomina się człowieka serdecznym, ciepłym uczuciem. Krok po kroku odkrywałem, co najbardziej liczy się w życiu, a tempo wciąż wzrastało. W pewnym momencie było mnie tysiące. Tylu, ile dokonałem wyborów. Myślałem, że umrę po raz drugi, kompletnie rozbity. Wtedy poczułem uderzenie, potem następne. Wszystkie puzzle złączyły się w całość.
Wróciłem.
– Takie rzeczy się zdarzają. – Lekarze rozkładali ręce.
W każdym razie, na przekór wszystkim, dość szybko doszedłem do siebie.
To traumatyczne doświadczenie zmieniło mnie na zawsze. Zamiast ugasić, rozpaliło ogień. Zapłonęła ciekawość, postanowiłem znaleźć odpowiedź. Dokąd idziemy po śmierci? Tu zaczynały się schody. Internet wypluł tysiąc różnych teorii. Znalazłem nawet godną nagrody Darwina, która zakładała, że widelec włożony do kontaktu jest kluczem do zaświatów, nie wspominała jednak nic o drodze powrotnej, a ja chciałem uzyskać narzędzia do podroży, bez konieczności umierania. Celowo pomijam religię, bo to nie będzie teologiczna opowieść. Wystarczy, że natknąłem się na setki albo tysiące speców od wszystkiego. Swoją drogą, czego to ludzie nie wymyślą, by zarobić parę groszy. Na szczęście nauczony doświadczeniem, wiedziałem, że ludzie kłamią, dlatego myślę, że nikt nie będzie mi miał za złe, jeśli pominę tych wszystkich internetowych guru, którzy z holistycznym przesłaniem bezinteresownej miłości, biorą tysiąc dwieście brutto za kurs doskonałości.
W końcu znalazłem. Tajemnicze logo przedstawiające lecącego człowieka, podpisane TMI. Prawdziwy strzał w dziesiątkę, znalazłem jednookiego w krainie wariatów, to znaczy ślepców. W każdym razie, znalazłem osobę wiarygodną, wśród całej bandy nawiedzonych szarlatanów. Bajecznie bogaty, miał wysoką pozycją społeczną. Nie potrzebował nic więcej, a jednak, narażając się na drwiny, ogłosił publicznie, stworzenie technologii umożliwiającej kontakt z zaświatami.
Kupiłem.
I to nie tanio.
The Milwaukee Institute. Program: Otwarcie bramy. Sesja pierwsza.
Połóż się wygodnie, zamknij oczy i sprawdź, czy słuchawki są poprawnie założone. Przeczytałem dokładnie instrukcję wyciągniętą z pudełka. Grzebanie we własnej głowie wymaga zachowania pewnych zasad bezpieczeństwa. Ogólny schemat działania, technologii dudnień różnicowych, opiera się o naprzemienny dźwięk o określonej amplitudzie, który wywołuje aktywność fal mózgowych, mającą za zadanie, synchronizacje połączenia między półkulami. Zdecydowana większość ludzi myśli z przewagą jednej półkuli, lewej lub prawej, myśli logicznie albo abstrakcyjnie, w skrócie: Są półgłówkami. Wyrównanie poziomu aktywności fal mózgowych jest dosyć ważne, ponieważ zachowanie równowagi, wpływa na wypracowanie innego sposobu myślenia. Nazwałem to odmiennym spojrzeniem, a o następstwach zmiany we własnym postrzeganiu, miałem dowiedzieć się znacznie później.
Trzy miesiące. Tyle trwało przerobienie programu otwierania bramy. Przez długie trzy miesiące monotonny głos lektora, prowadził mnie za rączkę po zakamarkach umysłu. Puk, puk. Zaświaty? Dalej zamknięte. Najwyraźniej, potrzebowałem programu wyważania bramy. Jedynym osiągnięciem, którym mogłem się pochwalić, była umiejętność osiągania stanu głębokiej relaksacji. Miałem dość ględzenia lektora, dlatego zamówiłem specjalną muzykę, opartą o technologie dudnień różnicowych z tego samego instytutu. Wśród dźwięków bębenków i piszczałek, pomieszanych z odgłosem szumu oceanu, ciało rozluźniało się maksymalnie, a ja czułem się tak przyjemnie i lekko, że miałem wrażenie unoszenia się nad łóżkiem. Coś wspaniałego.
Któregoś dnia, wróciłem do domu zmęczony i rozdrażniony z powodu upału, nałożyłem słuchawki i odpłynąłem. Świadomość uleciała, a gdy powróciła, nie mogłem się ruszyć. Leżałem sparaliżowany, przygnieciony własną klatką piersiową, a po powierzchni mojego mózgu wesoło tańczyły, rytmicznie trzaskające elektryczne impulsy, ale mi nie było do śmiechu. Widać elektrowstrząsy to było za mało, poczułem szarpnięcie, jakby ktoś złapał mnie za kark i pociągnął. Spadałem z ogromną prędkością, przerażony w kompletnej ciemności, kręcąc bączki, piruety i wirując wokół własnej osi. Błędnik oszalał, a ściśnięty żołądek podszedł mi niemal do gardła. Co tu dużo gadać, jeszcze nigdy tak się nie bałem, a najbardziej ze wszystkiego, przerażała mnie niemoc. Wróciłem. Wkładając całą siłę woli, niemal nadludzki wysiłek, by poruszyć małym palcem u dłoni. Paraliż ustąpił, czucie rozlało się gorącą falą po ciele. Usiadłem na łóżku, próbując pozbierać myśli. Uczucie przerażenia szybko zastąpiła złość. Przypadkiem, osiągnąłem co chciałem, ale z drugiej strony, nie tego oczekiwałem. Na jakiś czas, postanowiłem odpuścić.
Nie wiedziałem, że gdy zaglądasz za kurtynę, oddzielającą świat żywych, od świata umarłych, to działa w obie strony.
Słoneczny lipcowy dzień, zielono, mgliście, rześko. Czwarta nad ranem. Obudzony potwornym pragnieniem, poszedłem do kuchni po wodę. Po powrocie, przekraczając próg, poczułem niepokój. Coś się nie zgadzało. Ktoś spał w moim łóżku, mieszkałem sam, a nie przypominałem sobie, bym kogoś zapraszał, ale pamięć wydawała się dziwnie dziurawa. Podszedłem bliżej tylko po to, by przeżyć kolejny szok. Krew zastygła mi w żyłach, jakbym dostał obuchem głowę, aż szklanka wypadła z ręki. Tym kimś byłem ja. We własnej osobie, a raczej moje ciało. Leżało w bezruchu z trupio siną twarzą. Jako że było nas wtedy dwóch naraz, dysonans uderzył ze zdwojoną siłą, powróciły skurcze żołądka. Byłem pewny, że umarłem. Większość początkowych doświadczeń to głównie ataki paniki. Pierwotny lęk przed śmiercią, tkwi we wszystkich bez wyjątku. Z pozoru irracjonalny, bo kto boi się, że umrze, siedząc najedzony, przy kominku w ciepłych kapciach. Później, wystarczy impuls, by odnaleźć go w sobie, kostucha zagląda w oczy, wbija w serce lodową zadrę i strach zmienia się w panikę, a ta w obezwładniające uczucie grozy. Wtedy też szybko wróciłem. Po prostu zdałem sobie sprawę, że leżę w łóżku z otwartymi oczami. Mój mózg wziął to za senną mare. Przynajmniej tak sobie tłumaczyłem, ale lawiny zdarzeń, już nie dało się powstrzymać.
Ograniczony barierą strachu, postąpiłem w myśl zasady, jak nie drzwiami to oknem. Milowym krokiem okazało się opanowanie sztuki świadomego snu.
Sen można pomylić z pamięcią, przecież wspomnienia wydają się jak żywe, ale jeśli pamięć człowieka, byłaby w stanie wywoływać dostrzegalne obrazy, to biegalibyśmy po sypialni, za każdym razem, gdy dopadnie nas jakaś straszna myśl. Nie przetrwalibyśmy zbyt długo, dlatego też ewolucja sprawiła, że halucynacje powstrzymywane są przez receptory serotoninowe, które z kolei same są powstrzymywane, podczas fazy REM snu. Właśnie dzięki temu, sny wydają się takie prawdziwe, stanowiąc konkurencje dla innych procesów myślowych. Właśnie dlatego, ta faza jest kluczowa, nazwałem ją autobusem do pierwszej bramy w kierunku zaświatów. Występuje w półtoragodzinnych odstępach. Pierwsze dwie są zbyt krótkie, by cokolwiek zapamiętać, da się zauważyć, ponieważ najwięcej snów pamiętamy nad ranem. Przyszedł czas na ćwiczenia, całymi dniami wpatrywałem się w dłonie, zadając sobie pytanie. – Czy ja śnie? Większość ludzi nigdy go nie zadaje, przez co później w krainie Morfeusza, wyglądają jakby lunatykowali, albo myśleli, że żyją we śnie. Tak czy siak, nic z tego nie mają.
Zaprogramowany jak pies Pawłowa, śniąc miewałem przebłyski. Bezwiednie wpatrując się w dłonie, mogłem ponowić pytanie. – Czy ja śnie? Tak naprawdę, cały trik polega na przeniesieniu swoich racjonalnych zdolności ze świata jawy do nieograniczonego świata snu. Jeśli to potrafisz, to możesz wszystko. Ciągle pamiętam pierwszy raz, gdy skoczyłem na dach garażu, a później odbiłem się i poleciałem. Jak ptak albo samolot. Uczucia wolności, jakie daje latanie, nie potrafię opisać, tak jak nie jestem w stanie wyjaśnić tych wszystkich możliwości, jakie daje świadome śnienie. Wtedy nie wiedziałem, że nikt z nas nie ma czasu do stracenia. Po ciężkim dniu w pracy kładłem się do łóżka, by zgłębić te wszystkie poziomy zabawy. Ograniczony jedynie własną wyobraźnią. Świat snu nie różnił się niczym od jawy, a przynajmniej nie dla mojego układu nerwowego. Czułem dotyk, zapachy, mogłem jeść i karmić zmysł wzroku, zwiedzać i oglądać cuda ziemskiego padołu. Zrobić te wszystkie rzeczy, których nie mogłem za dnia. Czasem, podczas podróży, pojawiały się zakłócenia, szara plama zamiast budynku, wielka czarna dziura w środku miasta albo otoczenie ciemniało, a niebo pokrywała podobna do zorzy polarnej zielona poświata.
Z pozoru nic szczególnego, ale właśnie w takim upiornym klimacie, Marla wkroczyła w moje życie.
Spotkałem Ją podczas jednej z podróży. Hawana. Leżałem z wyśnionym drinkiem na wyśnionym hamaku nad błękitnym morzem. Wtedy się pojawiła. Tak olśniewająca, że słońce przygasło. Ubrana w jadeitową suknię. Smukła, wysoka, wprost nierealna, miała piękne długie włosy koloru hebanu, łagodnie opadające na zmysłowe ramiona. Słowem miała to „coś”. Była inna. Prawdziwa. Nie podobna do atrap, tworów umysłu, które można kontrolować jak lalki. Chciałem podejść, ale rozpłynęła się nagle, tylko po to, by pojawić się kilkadziesiąt metrów dalej. Bawiliśmy się w kotka i myszkę, aż znalazłem się w jakimś starym opuszczonym szpitalu. Wybite szyby, odrapana lamperia, brudne sale, korytarz, schody. Prosektorium skąpane w zielonkawej poświacie, wciąż przesycone mdłym zapachem śmierci. Uciekała. Na cmentarz niedaleko. Oświetlona widmową poświatą, kobieta stała na wzgórzu, pod drzewem, wpatrując się w nagrobek. Podszedłem. Podniosła głowę.
– Długo cię szukałam Varadzie – powiedziała.