Szła przez Miasto tym charakterystycznym krokiem: falującym niczym szare wody Zatoki, szerokim, zamaszystym i rozkołysanym. Wróciła zaledwie parę dni temu, ale - już od pierwszej chwili - wydawało jej się, że nigdy stąd nie wyjeżdżała. Wpadła w labirynt ulic, przesmyków między kamienicami, ledwie widocznych, maźniętych tylko na mapie; do skołowania, do zatracenia wędrowała wciąż tymi samymi szlakami, klucząc między tłumem płynącym Długą, Mariacką, Szeroką...
Wyciągnęła rękę, jak zawsze zdumiona delikatnością, która kryła się w opuszkach jej palców. A przecież wiedziała, że ludzie patrzą na nią i oceniają, nie rozumiejąc - bo zrozumieć mógł tylko ktoś będący, jak ona, częścią Miasta.
"Zazdroszczą mi?" - pomyślała jeszcze.
Zanim odeszła, oblizała wargi, obtarte do krwi na gotyckich cegłach...