

Wszystkie fobie zony
"One more time
I gonna celebrate
oh,yeah
oh,right
dont stop the dancing"
Daft Punk "One more time"
Ksenofobia
-To groby! A jeśli wyskoczą z nich duchy?
-Bzdura!W grobach nie ma duchów, są kościotrupy.
"Inni"
Komputer wypluł ostatni długi ciąg zrozumiałych tylko dla niego zielonych znaków po czym jęknął agonalnie i zamilkł. Kolejny raz uderzyłem łbem w monitor klnąc na czym świat stoi. Przeszukałem kieszenie w poszukiwaniu fajek, i oczywiście ich nie znalazłem. Zaglądnąłem pod łóżko na którym siedziałem i tam też ich nie było. Otworzyłem wszystkie szafki biurka. Pusto.
Zakląłem siarczyście raz jeszcze i poszedłem spać, zapominając o wyłączeniu komputera z sieci. Mamrocząc do siebie przekleństwa usiłowałem zasnąć. Oczywiście, co również można było przewidzieć, w chwili gdy poczułem że zapadam w sen zadzwonił telefon. Klnąc szpetnie sięgnąłem po słuchawkę przewracając po drodze sporą górę ułożonych na sobie płyt. W słuchawce usłyszałem najpierw monofoniczny ciag pisków a potem ochrypły głos:
-Co tam, Ian? Jeszcze śpisz?!
Centrala, pomyślałem i wysyczałem:
-Właśnie się obudziłem, szefie.
-To dobrze, bo obawiałem się że cię zbudzę. Ale chyba nie?
Jasne że nie, stary draniu, jeszcze się z tobą kiedyś policzę.
-A cóż się stało, iż dzwoni pan w tak wczesnej porze?
Do cholery, była czwarta dwadzieścia nad ranem.
-Otóż mamy z Zony zgłoszenia o jakiejś niepokojącej aktywności.
-A w którym sektorze?
-Deyysa 17. Jak zwykle.
I znowu będzie mi Narcyz narzekał że złapał kiłę czy inną rzerzączkę. O Deyysie 17 można by napisać książkę.
-I co tym razem? Skrzaty naszczały im do mleka? Kosmate pająki zalęgły się w zbożu? Może wiedźma krowy zabija? Albo błędne ogniki w lesie straszą?
-Baba jaga - rzekł szef poważnie i czekał na moją reakcję. Zaśmiałem się gromko prosto w słuchawkę.
-Przecież nawet dzieci nie wierzą w babę jagę!
-Mam gdzieś w co wierzą dzieci a w co nie, Polley. Masz stawić się z Narcyzem o siódmej.
Omiotłem wzrokiem służbową klitkę jaką dostałem od instytutu razem z współlokatorem. Współlokator był świeżo upieczonym magistrem który zaplątał się do instytutu w poszukiwaniu przygód i kobiet. Jeśli do przygód zaliczyć siedzenie godzinami na postnuklearnych cmentarzach a do kobiet wieśniaczki z chorobami wenerycznymi to trafił jak ulał. Popatrzyłem jak słodko śpi głośno chrapiąc w swojej kraciastej piżamce, z metroseksualnymi złotymi włosami po ramiona.
Bezlitośnie obudziłem go wylewając mu na twarz resztkę wczorajszego piwa którą znalazłem w na wpół zgniecionej puszce.
-Wstawaj, wstawaj, Narcyz! Przygoda czeka! - ryknąłem mu prosto w ucho a ten się nawet nie zdenerwował.
-Tak jest, sir Ian!! - wykrzyknął i z niezwykłym entuzjazmem zaczął się ubierać. Zrezygnowany podrapałem się po gęstej szczecinie która porastała moją brodę i włożyłem nieprzemakalne bojówki i czarny golf.
-Masz fajki? - spytałem i od razu otrzymałem jakiegoś burżujskiego papierosa którego jedna sztuka kosztuje dwa razy drożej niż paczka innych. Narcyz miał bogatych rodziców. Stanął w pełni ubrany przed lustrem, utrzymując bojową gardę.
-Gdzie idziemy?
-Deyysa 17.
-Znowu będziemy wypatrywać rudych diabłów po postnuklearnych cmentarzach? - spytał zrezygnowany.
-Nie...Tym razem będziemy polować, uważaj, na, jak to rzekł szef: "babę jagę"...
Zaśmiał się z siłą podobną do tej z jaką ja śmiałem się przed chwilą.
-Przecież nawet dzieci nie wierzą w baby jagi!
-Szef ma gdzieś w co wierzą dzieci a w co nie, Narcyz. Mamy stawić się w instytucie o siódmej.
---------------------------------------------------------------------------------
Instytut znajdował się tuż przed granicą Zony, postawiony na szerokiej betonowej płycie. Z grubsza przypominał wielopiętrowy, skomplikowany szpital złożony z kilku połączonych ze sobą budynków. Przed instytutem stało kilka pojazdów badawczych, poza tym było pusto i cicho jak makiem zasiał. Weszliśmy do środka i szybko pokonaliśmy długie, laboratoryjnie sterylne korytarze z jarzeniówkami wmontowanymi w sufit. Pokonaliśmy kilka drzwi z kuloodpornego szkła i w końcu wylądowaliśmy w gabinecie szefa.
Gruby łysol jak zwykle siedział za biurkiem w niegdyś białym kitlu, pożółkłym od wszechobecnego dymu nikotynowego.
-No, chłopaki! - wychrypiał - Jak zwykle niepunktualni!
Było raptem pięć po siódmej.
-A zresztą, nieważne. Udacie się do osady Maderowice, na wschód od remizy w której ostatnio tępiliście upiora prezesa OSP. Ciężko będzie nie zauważyć. Zadupie jakich mało. W środku wioski znajduje się stary, odrapany kościół.
-Kto będzie kontaktem? - mruknąłem pod nosem.
-Ksiądz.
Klecha. Nie cierpię ich. Tylko oni są w stanie głosić tak monstrualne androny na tematy o których nie mają zielonego pojęcia. Od razu wyczułem że będą kłopoty.
-Czy dostaniemy pojazd opancerzony? - zapytał Narcyz i od razu tego pożałował.
-Nie dostaniecie żadnego pojazdu! - ryknął szef. jesteście o krok od utracenia licencji na wykonywanie zawodu, a ty się mnie pytasz, czy dostaniecie pojazd opancerzony?!
Po ostatnich przygodach jakie mieliśmy z czołgiem nawet specjalnie się nie zdziwiłem. Skąd miałem wiedzieć że ten wielki pocisk przeleci przez ducha i trafi w ścianę działową instytutu?
-Dostaniecie standardowy zestaw - kontynuował szef. - I pięć magazynków, co łącznie będzie dawało pięćdziesiąt strzałów - uśmiechnął się złośliwie.
-To dwa razy mniej niż w standardzie! - jęknął Narcyz.
Miałem ochotę wyć do księżyca, którego zresztą nie było. Po popołudniowym niebie snuły się z potężną prędkością ciężkie chmury. Udaliśmy się o działu ekwipunku, gdzie zostaliśmy zaopatrzeni w ciężkie nieprzemakalne płaszcze z kapturami, karabiny snajperskie z kompletem amunicji, rewolwery z kompletem amunicji ostrej, ślepej ( sam nie wiem po co) i srebrnej oraz wielkie, nieporęczne plecaki wyładowane prowiantem, czosnkiem, wodą święconą, egzorcyzmowaną, krucyfiksami, osinowymi kołkami,amuletami i różańcami. Sprawdziliśmy czy wszystko jest na swoim miejscu i opuściliśmy instytut.
--------------------------------------------------------------------------------------
Zona przedstawiała sobą wyjątkowo ponury widok. Na początku szliśmy po wytyczonej pośrodku pustyni asfaltowej drogi, aż dotarliśmy do miejsca gdzie droga rozdzielała się na wszystkie strony świata. Każde odgałęzienie oznaczone było literką i numerem. Na przykład N.1. - Nuard 1, G.2. - Grzegrzółkowski 2. Nazwy pochodziły od nazwisk odkrywców i numerów w indeksie. Nie wiem kto wymyślał ten podział, ale chętnie ukręciłbym mu łeb.
Nam się trafiła Deyysa 17. Robert Deyysa był psychopatą. Okrutnym psychopatą. W czasie wojny znany był w swoim oddziale jako najgorszy okrutnik jakiego wydała ziemia. Ponoć lubił niczym Wiśniowiecki grzać sobie nogi w wnętrznościach swoich wrogów. Podobno miał w swoim księgozbiorze cztery biografie Czyngis-Hana, osiem Adolfa Hitlera, dwanaście Józefa Stalina, z czego każda była innego autora i jedną czarnego amerykańskiego rapera-zabójcy. W każdym razie, gdy tylko w czasie wojny doszło do Uwolnienia przyjemniaczek od razu wstąpił do instytutu w celu odkrywania nowych ziem Zony. Ludzie z D.17. do dzisiaj opowiadają: "Ach, Deyysa, kurcze blade, brakuje mi trochę tych masowych egzekucji jakich dokonywano za jego czasów. Człowiek wtedy czuł się naprawdę bezpieczny..." po czym wzdychają i patrzą lubo na swoje świeżo naostrzone widły. Ziemie Deyysy nasiąkły nienawiścią do tego stopnia, że niemalże czuje się ją fizycznie, gdy się po nich podróżuje. Wstąpiliśmy na drogę do D.17. i poprawiliśmy odruchowo karabiny i rewolwery. Po kilku akcjach w Deyysie staje się to odruchem mechanicznym. Ruszyliśmy w stronę naszego celu, patrząc uważnie kiedy asfalt się urwie. Mniej więcej po godzinie droga zniknęła pod żwirem i pokierowaliśmy się w stronę kompleksu niskich opuszczonych budynków z czerwonej cegły, otoczonego przez pozbawiony wszelkich liści las. Ominęliśmy szerokim łukiem wysunięte na środek żwirowej pustyni opuszczone osiedle obdartych z tynku kamienic, po dachach których skakał ubrany w szary prochowiec skoczek. Skoczki były to paskudne humanoidy wyposażone przez Uwolnienie w wielkie szczęki i pojedynczą nogę na której z olbrzymią prędkością podskakiwały do swoich ofiar. W końcu znaleźliśmy tory, wzdłuż których podążyliśmy dalej. Minęliśmy jeszcze kilka opuszczonych osiedli i trafiliśmy na pierwszą wieś. Akurat palono trawy w polach i dym potwornie ograniczał widoczność. Okoliczna architektura składała się głównie z parterowych, poczerniałych ze starości lepianek, z liścianymi dachami i równie wiekowymi lokatorami. Z ulgą przyjęliśmy fakt powrotu normalnego powietrza i widoczności, lecz jak na złość musiało się rozpadać.
-Jak myślisz, czy szef przydzielił nam Deyysę w akcie zemsty za przygodę z czołgiem? - spytałem Narcyza.
-Nie wiem. Też bym się zdenerwował gdyby ktoś wysadził nabojem czołgowym ścianę od kibla w którym siedzę dokładnie w chwili gdy w okolicy zebrało się możliwie dużo osób.
-Dowaliłem.
-E tam, Ian! - zaśmiał się Narcyz. - Każdemu może się pomylić spust ciężkiego karabinu i spust armaty. Co prawda jeden jest zielony a drugi czerwony i są po różnych stronach...
-Zamknij się - syknąłem i Narcyz posłusznie się zamknął.
Wreszcie zobaczyłem remizę. Stary budynek służący niegdyś za pijacką melinę i doskonałe miejsce do urządzania pijatyk. Za czasów Deyysy wszyscy ochoczo zapisywali się do Ochotniczej Straży Pożarnej wiedząc o alkoholowych profitach płynących z tego zawodu. Na święta bożego narodzenia w zeszłym roku wraz z Narcyzem zaplątaliśmy się tutaj w ładną aferę związaną z przebierańcem udającym ducha prezesa OSP, Gangiem Bimbrowników, konkurencyjnym dlań Gangiem Przemytników i dwoma tysiącami litrów spirytusu i taniego wina. Sprawa skończyła się wielomilionowymi stratami w majątku milicyjnym i potężną burą u szefa. Gdyby głupi Narcyz nie krzyczał w finałowym momencie: "Gliniarze Ożywieńcy!" to bym nie odpalił całego ominowania. Ale tyle dobrego że jednym naciśnięciem klawisza spustu zlikwidowałem oba gangi, a sił porządkowych tylko połowę. Jeszcze do teraz widoczne były leje po wybuchach. Przyspieszyliśmy kroku i zgodnie z szefową mapką skierowaliśmy się na wschód. Przeszliśmy kilka pagórków i przed nami rozpostarł się wspaniały widok. Słońce zachodziło na tle czystego nieba chowając się w czystym jeziorze, obok którego położony był dziewiczy las i malownicza wioska z kościółkiem w środku. Zadzwonił specjalny telefon ja-instytut.
-I jak, jesteście na miejscu? - spytał szef.
Usłyszałem kliknięcie i odwróciliśmy się do tyłu. Zobaczyliśmy jedynie dwadzieścia luf wycelowanych w nas strzelb, pistoletów i karabinów.
-Trafiliśmy bez pudła - odpowiedziałem szefowi i schowałem telefon do futerału.
Podałem dłoń księdzu z karabinem kałasznikowa.
-Ian Polley. łowca potworów.
-------------------------------------------------------------------------------------
W wiekowej drewnianej stodole zebrała się chyba cała społeczność wsi. W środku nie było siana, więc rozpalono ognisko. Narcyz wypił jeszcze jedną szklankę diablo mocnego bimbru pędzonego przez proboszcza po czym zasnął na łonie miejscowej piękności, która od pewnego czasu głaskała go po głowie z niezwykłą zawziętością. Sam ledwo trzymałem się w stanie przytomności, choć byłem pijany oraz zmęczony po nieprzespanej nocy i całodniowym marszu w pełnym rynsztunku.
-Więc powiedzcie, ludziska, cóż to za mara was trapi! - krzyknąłem i zaniosłem się pijackim śmiechem. Cholernie kręciło mi się w głowie.
-Więc - zaczął sołtys ale natychmiast przerwała mu zebrana wokół gawiedź.
-Sztara Baba! Ooo! Sztara Baba! - krzyczał głośniej od wszystkich,jak sądziłem po tym iż cały umazany był mąką, piekarz. Jego styl wypowiedzi miał pewną przykrą właściwość, a konkretnie piekarz ów miał w zwyczaju powtarzać każdą swoją kwestię dwa razy, często za przerywnik dając przeciągłe "Ooo!".
-Tak, Stara Baba! - krzyknęła jakaś miejscowa kokota.
-Jędza! Tak, Jędza! - darł się jakiś chłopiec.
-Baba Jaga! - krzyczał ktoś bardzo już pijany.
-Ooo! - zaczął znowu piekarz - Sztara Baba, to ona jest sztara! To ona jest sztara!
Rozłożyłem gwałtownie ramiona i zrobiło się cicho jak makiem zasiał.
-A co konkretnie robi ta..."Sztara Baba"?
Ktoś palnął piekarza otwartą dłonią w potylicę. Klasnęło pięknie, gdyż piekarz był łysy. Znowu zrobił się rwetes.
-Krowy z pastwisk pędzi!
-I mleko kradnie!
-I cieko po nocach koło stawu, choćmy nie kazali!
-I szyje dupne switry! Ooo! Dupne switry na drutach!
-I dzieci rano wybudzo!
-I do mleka szczy!!
Znowu dałem znak by zrobiło się cicho.
-O! W to ostatnie to nie wierzę! To chochliki szczają do mleka! I co jest nie tak w tym że szyje swetry?
-Były chochliki, ale wyrzuciła wszystkie, przez okno, w pizdu!
-Właśnie! Woli sama do mleka szczać!
-Ooo! Przyłapał żem ją raz na tym! Ooo! Przyłapał żem ją raz na tym!
-A switry to z metalowych drutów szyje, maluje i po nocach podmienia z prawdziwymi!
-I z rudym diabołem figluje w nocy na smętarzu!
Tego było już za wiele.
-Dość! Toż to bzdura wierutna! Rudego Diabła wyprosiliśmy z Deyysy rok temu przy użyciu ciężkiej artylerii, a teraz został złapany w T.6. i siedzi zamknięty w instytucie!
Zapadła cisza. W końcu odezwał się starosta:
-A mało to rudych diabołów na świecie?! Patrz pan choćby na nasz smętarz!
Zapaliłem papierosa który nie wiadomo skąd pojawił się w mojej dłoni.
-Panie, dotychczas odnotowaliśmy jeno dwa egzemplarze rudych diabołów!
Niedobrze, zaczynałem wchodzić w żargon.
-Dupa tam! I w ogóle to dupny ten wasz instytut! I w ogóle ostatnio z sąsiednich powiatów nie chcą kupować naszych trójodwłokowych cieląt, bo mówią że zatrute! I w ogóle zrobili blokady handlowe na naszą wieś! I co robi z tym instytut?
Byłem bardzo zmęczony.
-Panie, czy ja panu wyglądam na oficera NAB'u, żeby zajmować się takimi rzeczami? - ziewnąłem - Jestem naukowcem z IBNU! Moim zadaniem jest jeno złapać rud...Znaczy...Tfu! Wiedźmę, zarejestrować ją i w razie potrzeby unicestwić. A na razie idę spać. Rozmowę dokończymy jutrej. Tfu! Jutro!
Tak rzekłem i poszedłem do gospody którą nam zaproponowano. Narcyza wolałem zostawić w spokoju. Niech i ma już tą kiłę czy inną rzerzączkę. Wychodząc usłyszałem kilka zaaferowanych szeptów i czyjąś dłoń miękko uderzającą o sołtysową łysinę.
--------------------------------------------------------------------------------------
Wiedźma mieszkała w wiekowej lepiance głęboko w sercu lasu. Nastrój wokół tego miejsca był naprawdę ponury. Zawieszone na drzewach szkielety wszelakiej maści, dziwaczne totemy, posągi świętowida. Szliśmy z karabinami w dłoniach, a serca niemalże wyskakiwały nam z piersi.
-Jak myślisz? Czemu ludzie nie lubią tych wszystkich stworów z Zony, podczas gdy większość z nich nic im nie robi? - spytał mnie Narcyz.
-Cóż, widzisz...Ludzie cierpią na ksenofobię. Boją się nieznanego. Z jednej strony pozwala im to przetrwać, a z drugiej... Z takiej ksenofobii powstaje szowinizm, a z szowinizmu rasizm, nazizm, i inne paskudne ideologie - odpowiedziałem filozoficznie i ruszyliśmy dalej.
Im głębiej zagłębialiśmy się w puszczę, tym bardziej stawało się ciemniej. W końcu przekroczyliśmy spory strumyk i znaleźliśmy bazę czarownicy.
Zbudowana z drewna, posiadająca słomiany dach chatka wydawała się najmroczniejszym miejscem w całym lesie. Z drobnego ceglanego komina z boku budynku buchały gęste opary różnych kolorów, a za każdym razem gdy stężenie dymu nasilało się z wnętrza dobiegał makabryczny chichot.
Popatrzyliśmy po sobie znacząco i równocześnie kopnęliśmy osadzone głęboko w ziemi drzwiczki. Te rozleciały się w drzazgi a my zapaliliśmy umieszczone pod lufami latarki i wparowaliśmy do środka. Naszym oczom ukazał się paskudny widok. Wokół pełno było wypchanych zwierząt, różnorakich części ciała pozamykanych w różnokolorowych słoikach, a pośrodku stała dziwaczna rzecz, jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem.
Z grubsza przypominało ro nagą kobietę o wyjątkowo szpetnej fize. Nawet bardzo wyjątkowo szpetnej. Stworzenie owo było niskie, grube, całe owłosione karmazynową sierścią. Czarne, tłuste włosy splatały się w dready na plecach istoty. Z klatki piersiowej zwisały do samej podłogi dwie potężne, nabrzmiałe żółcią piersi. Stwór miał paskudną mordę, na którą składała się długa broda spod której łypało jedno wielkie i wyłupiaste, a drugie skośne, małe, głęboko osadzone oko.
-W czym mogę służyć? - zapytała uprzejmie bestia niskim basem.
Popatrzyliśmy po sobie i naciągnęliśmy cyngle karabinów przykładając kolby do ramion.
-Zostaje pani aresztowana za... - krzyknęliśmy chórem i w tym samym momencie urwaliśmy.
-Podtruwanie krów... - rzekł nieśmiało Narcyz.
-I okradanie ludzi z odzieży! - rzekłem przypomniawszy sobie o "dupnych switrach".
-I szczanie do mleka!
-I za dokonywanie dywersji gospodarczej!
Wiedźma pokiwała głową i zachichotała.
-Bardzo ciekawe zarzuty - rzekła - i w ogóle ciekawe, ale świadkowie owych czynów nic nie wspomnieli o podtruwaniu krów!
Narcyz zrobił się cały czerwony.
-A poza tym - kontynuowała czarownica - to czy mają panowie nakaz?
-Nakaz?! - zapytaliśmy chórem.
-Owszem, pisemny nakaz IBNU upoważniający pracownika instytutu do wparowania na czyjąś posesję w sposób taki jak panowie celem aresztowania właściciela owej posesji. Protokół 14-189.
Nie mieliśmy.
-Ale z tego co wiem - zaatakowałem - jedynie udokumentowani obywatele Układu mogą rościć sobie prawo do praktycznego wykorzystania tego prawa.
-Ależ ja jestem obywatelką Układu! - wykrzyknęła wiedźma i pokazała nam nowiutki, jeszcze pachnący komplet wszystkich wymaganych dokumentów. Uważnie obejrzałem go z każdej strony, niemalże obwąchałem i stwierdziłem że wszystko się zgadza.
-Wobec tego , mogą panowie opuścić moje domostwo i wrócić ze stosownymi dokumentami.
Obróciliśmy się i ruszyliśmy do wyjścia. Gdy byliśmy już przy progu Narcyz obudził się z dziwnego otępienia które nas ogarnęło.
-Hej, Ian! - krzyknął - To jakieś diabelskie sztuczki! Olewam jej dokumenty!
Odwróciliśmy się z karabinami gotowymi do strzału, ale wiedźma zniknęła.
Narcyz zrobił kilka kroków do środka i krzyknął. Nagle nie wiadomo skąd w powietrzu pojawiła się rozpędzona pierś czarownicy. Narcyz dostał nią prosto w twarz i odrzucony impetem niezwykłego pocisku przeszybował przez pomieszczenie i przebił ścianę.
-Panowie - rzekła wiedźma kierując się w moją stronę - Ja nie podtruwam krów, ja urywam im łby! A do mleka szczam bo mi takie lepiej smakuje! - zakończyła i uchwyciła swą pierś jakby był to bojowy łańcuch. Zakręciła nią w powietrzu i rzuciła w moją stronę. Trafiłem ją w locie. żółć bryznęła na wszystkie strony, ale rozerwana pociskiem broń czarownicy natychmiast się zagoiła. Stwór syknął wściekle wystawiając szpony.
Wstyd się przyznać, ale przestraszony przerzuciłem sobie Narcyza przez ramię i uciekłem gdzie pieprz rośnie. Chyba nabawię się ksenofobii.
--------------------------------------------------------------------------------------
Narcyz zachwycał się potem chyba przez miesiąc tym, że znaleźliśmy brakujące ogniwo. Małpowaty policjant siedział za biurkiem dłubiąc sobie jedną ręką w nosie a drugą zacisnął w pięśc kurczowo trzymając długopis.
Dyktowałem mu chyba z godzinę jak ma napisać nakaz aresztowania, ale chyba nie za bardzo rozumiał o co chodzi. W końcu wyrwałem mu kartkę.
-Co to jest, do jasnej anielki?! - wrzasnąłem na małpoluda.Narcyz pokiwał głową i zapalił papierosa oparty o ścianę posterunku. - "Ja, posterungowy nomen uomen Cromagnon upszejmię upowożniom funkj(tu bazgroły)unar do aresztowania widźmy leśnej, znanej tyż pod nozwoą ztarej baby i oraz baby jagi"...Nomen Omen cymbał pisze! - krzyknąłem.
Potężny policjant skulił się przerażony i z jego oczu zaczęły płynąć łzy. W sumie też bym płakał gdyby dwójka ludzi z rewolwerami przez kilka godzin uczyła mnie okropnej gramatyki i alfabetu.
-I co za błędy! - rzekł Narcyz i zaciągnął się głęboko.
Brakujące ogniwo zacisnęło wielkie jak bochny łapy w pięści i zaczęło trzeć nimi zapłakane oczy. Zrobiło mi się go żal.
-No dobrze, już dobrze! - poklepałem gliniarza po plecach - Już nie będziesz musiał się więcej uczyć. Dzięki!
Jeszcze tylko policjant zrobił w miejscu podpisu gruby X i mogłem iść.
Rozpromieniony małpolud machał nam na pożegnanie z błogim, pełnym ulgi uśmiechem. Narcyz na chwilę zatrzymał się w drzwiach, gdy opuszczaliśmy obdarty posterunek.
-A za tydzień będziemy uczyć się podstaw matematyki! -krzyknął na pożegnanie i podążył za mną.
Chyba wyleczył posterunkowego z chronicznego zatwardzenia.
--------------------------------------------------------------------------------------
Zapukałem energicznie w drzwi chatki baby jagi.
-Otwierać!IBNU! - krzyknąłem i czekałem na dalszy rozwój wypadków.
Przez chwilę panowała głucha cisza, po czym usłyszałem kroki w holu. Jędza otworzyła energicznie drzwi i łypnęła na mnie swoim wyłupiastym okiem.
-Czego znowu?! - syknęła wściekle.
-Wróciłem z nakazem aresztowania! - rzekłem tryumfalnie i pokazałem wiedźmie pomięty skrawek papieru z nabazgrolonym nań nakazem.
-Nie ze mną takie żarty! - krzyknęła czarownica i rzuciła się do przodu.
Przyczajony w koronie drzewa Narcyz wystrzelił ze swojego karabinu fiolkę silnie działającego środka usypiającego. Trafił prosto w lewy, pokryty cellulitem pośladek i starucha padła na ziemię jak długa.
-Nawet nie licz na to, że będę ją targał do instytutu, Ian! - krzyknął Narcyz.
Pomyślałem chwilę.
-Daj plecak z ekwipunkiem - poleciłem.
-------------------------------------------------------------------------------------- wioski, gdzie dostała jeszcze dwa ładunki usypiające. Potem skuliśmy ją kajdankami pożyczonymi od naszego znajomego posterunkowego, który wydawał się wyjątkowo szczęśliwy, gdy dowiedział się że nie będziemy go tego dnia uczyć matematyki. Przed odjazdem stwierdziliśmy, żę wypadało by dorobić do pensji i urządziliśmy drobny punkt handlu dewocjonaliami pod starym kościołem.
Cały asortyment został wykupiony w przeciągu kilkunastu minut przez okoliczne staruszki, które wniebowzięte brały niemalże hurtowo osinowe kołki i "poświęcony" czosnek. Ruszyliśmy tą samą drogą którą przybyliśmy w to przeklęte miejsce, po drodze mijając skoczka, który co ciekawe w ogóle nie zmęczył się skokami po dachach ruin. Wiedźma ubliżała nam jak mogła przez całą drogę, stosując tak wyszukane inwektywy, że teraz żałuję że nigdzie ich nie zapisałem. Narcyz na przykład okazał się rokokową kokocicą, a ja autochtonicznym nienasytnikiem. Szef przyjął nasz powrót z umiarkowaną radością, choć wyraźnie zadowolony był z faktu posiadania nowego niezwykłego okazu uwolnieniowego. Po krótkiej odprawie udaliśmy się do karczmy, by przepić pieniądze zdobyte dzięki handlowaniu dewocjonaliami.
---------------------------------------------------------------------------------------
To był bardzo zły pomysł by udawać się do instytutu będąc męczonym potwornym wprost kociokwikiem. Już na progu dopadł mnie Narcyz.
-Ian!Nasza wiedźma uciekła! - wrzasnął mi prosto do ucha, sprawiając tym niemały ból. - Kto ją złapie dostaje podwyżkę!
Ostatnie słowo ożywiło mnie odrobinę.
Udaliśmy się w poszukiwaniu baby jagi i gdzieś w połowie poszukiwań dopadła mnie ciekawa myśl.
-Hej, Narcyz- rzekłem - Jak chcesz ją złapać bez broni?
-Nie martw się, już wszystko wcześniej przemyślałem - odpowiedział i niemalże z namaszczeniem podał mi potężny granatnik który schował pod prochowcem.
-Co to jest, do cholery?! - krzyknąłem.
-G-11 - odrzekł.
-I chcesz tego używać w zamkniętych pomieszczeniach?!
-A czemu nie? Patrz - wrzasnął i obróciłem się.
Wiedźma biegła w naszym kierunku długim korytarzem z potworną prędkością. Przyklęknąłem na jedno kolano i oddałem
strzał. Nabój przeleciał perfekcyjnym łukiem tuż pod sufitem i trafił prosto w wiedźmę. Nasz cel zmienił się w pył, podobnie zresztą jak okoliczne ściany. Zrobił się straszny rwetes i zbiegli się wszyscy gapie.
-Ian polley! - usłyszałem i zamarłem.
Szef wyszedł przez dziurę w ścianie toalety podciągając spodnie i zemdlał...
Kynofobia
"Umyj psa, uczesz psa, pies i tak pozostanie psem"
Powiedzenie łacińskie.
Układ scalony umiejscowiony z tyłu kineskopu zaiskrzył się i wydał z siebie chmurę dymu. Zrezygnowany odłożyłem lutownicę i kopnąłem zniszczony telewizor. Wyleciał przez otwarte okno i rozbił się z hukiem o asfalt pod kamienicą w której mieszkaliśmy z Narcyzem. Ten ostatni spał sobie smacznie głośno pochrapując. Wiosenne powietrze przyjemnie drażniło nozdrza, wprowadzając mnie w stan relaksacji. Oparłem się ramionami o parapet i zapaliłem papierosa. Dym rozszedł się po płucach i prawie zapomniałem o telewizorze. Co prawda Narcyz zrobi mi rano burę, gdy nie będzie mógł oglądnąć osiem tysięcy dwudziestego czwartego odcinka swojej ukochanej telenoweli, ale kto by się tym przejmował. Papieros był spalony ledwo do połowy gdy zadzwonił telefon. Czwarta rano, pomyślałem obserwując powoli rozjaśniający się horyzont. Byłem niezwykle spokojny. Telefon ciągle dzwonił niczym naprzykrzająca się mucha. Okoliczne pijaczki wracały do swoich konkubin na pożywny rosołek. Dzwonił. Wyrzuciłem papierosa i popatrzyłam jak spada na jezdnię. Drrrryyyńń....
-Czego?! - wrzasnąłem do słuchawki.
-Tylko nie czego, wypraszam sobie - syknął szef.
-Tak jest! - krzyknąłem - Przepraszam jak najserdeczniej!
-Mam to gdzieś, Polley - szef wyraźnie był czymś przybity - Jedziecie do Zony.
Tylko nie do D17, tylko nie do D17, myślałem gorączkowo.
-Deyysa 17, DST.
-No tak... - powiedziałem na głos. Miałem ochotę wyć do księżyca. Druga Strona Tęczy to była chyba najgorsza dzielnica w całej Deyysie. - A czego będziemy szukać?
-Wilkouaka - odrzekł szef.
-Wilkołaka?
-WilkoUaka - poprawił mnie kładąc szczególny nacisk na "u".
-A co to jest ten cały...Hmm..."Wilkouak"? - spytałem.
-A skąd mam wiedzieć, Polley?!Spytasz miejscowych - odpowiedział i wyłączył się. Usiadłem blisko telefonu. Ten, jak można się było spodziewać zadzwonił znowu po kilku sekundach.
-I o siódmej w instytucie! - Wrzasnął szef i rozłączył się ponownie.
Podszedłem do radia, które było chyba ostatnim sprzętem elektronicznym działającym w tym przeklętym mieszkaniu. Znalazłem podziemną, młodzieżową stację i ustawiłem głośność na maksymnalną możliwą wartość.
-DZISIEJ!! TUTEJ !! JUTREJ!! NA CMENTARZU!! STRINGI!! DUPA!! KSIąDZ!! RUDY DIAAABOł!!- darł się młody artysta. Aż zatrzeszczała podłoga.
Narcyz podniósł się w ciągu ułamków sekundy i uśmiechnął się.
-Zona? - spytał.
-D17.
Zrobił marsową minę, rzucił wojskowym butem który miał pod ręką w radio, które spadło na podłogę i rozwaliło się po czym poszedł spać dalej. Z okien sąsiadów dobiegł nas odgłos oklasków.
-------------------------------------------------------------------------------------
-Sam jesteś sobie winien - rzekłem do Narcyza. - Nie trzeba było eksperymentować z EPS'em w pobliżu instytutu.
Eksperymentalny Pocisk Samonaprowadzający, amunicja do rakietnicy.
-A skąd niby miałem wiedzieć że ukierunkuje się to na kibel?! - odpowiedział. -I że w tym kiblu będzie akurat siedział szef?!
Fakt, nie mógł wiedzieć. A podobno człowiek uczy się na błędach.
Drzwi do biura szefa otworzyły się i gabinet opuścił szczupły człowieczek w garniturze i okularach. Oko miał podbite, zaś
wulkaniczny pryszcz na jego czole pękł prawdopodobnie od jakiegoś uderzenia. Jeżeli dodać do tego że na jego czole odcisnął się róg szefowego biurka, to można wydedukować co się tam musiało dziać.
-Następny! - ryknął szef i przerażony człowieczek skulił się jeszcze bardziej i podreptał w siną dal.
Wstaliśmy i wkroczyliśmy w zadymiony świat szefa.
Ten ostatni rozsiadł się w fotelu i poklepał się po opasłym brzuchu.
-Idziecie do Deyysy! - rzekł z olbrzymią satysfakcją. - Do Drugiej Strony Tęczy! - tu zakwiczał histerycznie wzorem szlachtowanej świni, co zapewne miało być śmiechem.
-Mało tego! - ciągnął dalej - Dostajecie ćwierć amunicji, bo, che che, nie mamy już więcej na składzie! - tu szef niemalże wywrócił się do tyłu razem z fotelem, wstrząsany falą ekstatycznego kwiku.
-Pan chce nas zabić! - wyrzucił z siebie blady jak ściana Narcyz.
-Bardzo bym chciał, ale wy jesteście czymś w rodzaju karaluchów. Przetrwacie wszystko - odrzekł nasz przełożony i wrócił do swojego kwiczenia.
-Kto będzie naszym kontaktem? - spytałem przerywając szefową beztroskę.
-Zobaczycie - tu bezczelny chichot.
-Jak to zobaczymy?!
-Na-st-ęp-ny - wykrztusił szef, a ja straciłem cichą nadzieję że się udusi.
------------------------------------------------------------------------------------
Tym razem droga wewnątrz Deyysy trwałą wyjątkowo długo. Starałem się myśleć o czymś przyjemnym, by odegnać sprzed oczu obraz Drugiej Strony Tęczy, ale wszystkie moje myśli, jak zwykle w Zonie, schodziły na postać Roberta Deyysy. Odkrywca D17 był podobno najgorszym psycholem w historii, choć gdy patrzę na swojego szefa to bardzo w to wątpię. Podobno znał na pamięć "Młot na czarownice". Podobno lubił przed obiadem nabijać ludzi na pale. Podobno
kochał się z kobietą dwa razy w życiu i miał z tego dwójkę dzieci. Podobno kiedy się kochali, to tylko "po bożemu" i stał jeszcze nad nimi mnich recytujący biblię. Podobno pokonał słynnego amerykańskiego karatekę kopiąc go z półobrotu w twarz, ale nie pamiętam nazwiska tegoż wojownika. Podobno...Do dzisiaj robi mi się zimno gdy pomyślę o Deyysie. I w D17 widać,że jego duch gdzieś tam jeszcze krąży, siejąc nienawiść. I tak sobie myślałem, aż przeszliśmy żwirową pustynię.
-------------------------------------------------------------------------------------
Obdarte budynki, pokryte gęstą warstwą graffiti sprawiały naprawdę posępne wrażenie.
Po popękanym asfalcie, popychane wiatrem, biegały przeróżnej maści odpadki, tworząc niemalże westernowski nastrój. Poprawiliśmy rewolwery i ruszyliśmy naprzód. Pod jasnym, bezchmurnym niebem niczym góry wznosiły się tak zwane "Wielkie Domy". Był to doskonały przykład ukazujący kretynizm starego rządu. Z grubsza przypominało to potężną, mającą setki piętr kamienicę w której stłoczeni byli ludzie. Po tym, jak okazało się że wskaźnik przestępczości wzrósł w nich do czterystu procent projekt zarzucono.
Szliśmy szeroką ulicą gdzieś w starej dzielnicy przemysłowej, mijając stare fabryki i torowiska. Gdzieś w środku drogi usłyszeliśmy monotonny rytm dobiegający z pobliskiego otoczenia. Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy się rozglądać za źródłem muzyki. Nagle na tle słońca pojawił się wielki czarny kształt. Po bliższemu przyjrzeniu się stwierdziłem iż jest to człowiek z karabinem maszynowym. Zaraz obok niego pojawił się następny. I jeszcze kilku. PO chwili zostaliśmy otoczeni przez tajemnicze postacie, których było chyba z kilkaset. Stali na każdym dachu, samochodzie czy murze.
-Za kim jesteście!? - zakrzyczałem. Narcyz zbladł jeszcze bardziej.
-OPOR! - odkrzyknęły postacie.
-Pieprzyć to! Nie usłyszałem! ZA KIM JESTEśCIE?!
-OOPPOORR!! - krzyk wydał się ze wszystkich gardeł i po chwili ich karabiny wymierzone w niebo zaśpiewały chórem.
-Kto to jest? - spytał cicho Narcyz.
-Oficjalni Przedstawiciele Organizacji Rasistowskiej. Zoneici. Na gorszy gang nie można trafić - powiedziałem mu na ucho i zauważyłem olbrzymiego murzyna z radiem na ramieniu schodzącego z pobliskiego wzgórza w naszą stronę. Ubrany w spodnie z krokiem w kostkach i złotym łańcuchem na którym zawiesił dziecinny gryzaczek wyglądał komicznie.
Podszedłem doń, uścisnęliśmy sobie dłonie na wzór skomplikowanej kombinacji która była wprost nieosiągalna dla zwykłego śmiertelnika, zderzyliśmy się barkami i klepnęliśmy się po plecach.
-Ian Polley. łowca potworów.
--------------------------------------------------------------------------------------
Zaciągnąłem się po raz kolejny słodko pachnącym skrętem który dostałem od któregoś z murzynów u których gościliśmy.
Z wielkiego radia w kącie meliny sączył się monotonny rytm do którego ktoś wypluwał z siebie z prędkością karabinu maszynowego najdłuższą wiązankę wulgaryzmów jaką w życiu słyszałem.
-No to(i tu głupio zachichotałem)Na co to mamy polować?
Czarnuch siedzący na wielkim skórzanym fotelu zrobił minę jeszcze groźniejszą niż zwykle.
-Jest taki jeden co daje nam w kość, trza go rozwalić, wrzucić pod most!
Zaraz dołączyli się inni.
-Ma wielkie pazury!
-Z sierści szaro - bury!
-Rabuje kobiety i gwałci kury!
-Pragnie obedrzeć ziomali ze skóry!
-Pysk ma paskudny!
-I jest okrutny.
-A jak się nazywa? - spytałem.
-To nieważne, trza go zwyzywać - Narcyz złapał klimat. -Mówił ci już ktoś że masz niezły tyłek? - spytał drobnej mulatki siedzącej obok niego. Ta załomotała ciężko umalowanymi rzęsami i przysunęła się odrobinę bliżej.
-Nazywa się Wilkouak, kto go złapać zdoła, ten ma nasz szacunek na wieki, a na twego ziomka przymknę powieki - rzekł przywódca.
-Czemu na ziomka mojego?
-Bo właśnie pieprzy się z moją siostrą, kolego.
-Musimy go złapać wobec tego.
-Nie, musicie ukatrupić jego.
Tu się zdziwiłem.
-Nie możemy.
-Weźcie nie dajcie ściemy!
Włączyli się kolejni.
-No właśnie!
-Zaraz ktoś was trzaśnie!
-Musimy go zarejestrować. Z tego żyjemy.
-Ja was mogę za to skasować.
-Może później, teraz idę spać.
-Kuźwa mać!
-Dokładnie, właśnie tak - zawył czarny chór.
-Nim zaśniesz, muszę ci powiedzieć że dobrze rymujesz!
Odwróciłem się.
-W ogóle nie czuję kiedy rymuję. To też zrymowałem, chociaż nie chciałem. Zaś na freestyle'u nie jestem jak Gołota, jestem jak Tyson!
------------------------------------------------------------------------------------
Jak perfekcyjnie przewidziałem, rano obudził mnie monotonny rytm do którego jakiś Murzyn rzucał mięsem. Męczony kociokwikiem zbudziłem Narcyza i wyruszyliśmy na poszukiwania Wilkouaka. Pamiętając przygodę z wiedźmą na początku udaliśmy się do najbliższego, możliwie zresztą zdewastowanego posterunku policji. Wewnątrz czekał na nas funkcjonariusz siedzący przy jednym z najnowocześniejszych komputerów z cichą klawiaturą.
Po wysłuchaniu naszej prośby wyjął spod biurka olbrzymią, przedwojenną maszynę do pisania.
-Nazwisko? - spytał.
------------------------------------------------------------------------------------
Jeszcze huczało nam w głowach od hałasu wydawanego przez maszynę do pisania gdy przedzieraliśmy się przez wrzosy wyrosłe na cmentarzu gdzie rzekomo rezydował Wilkouak. Pełno było tutaj wiekowych grobowców oddzielonych od siebie przerdzewiałą siatkę. Zmierzaliśmy do centrum , gdzie znajdował się jeden z kardynalnych przykładów na kretynizm architektury starorządowej. Pośrodku cmentarza znajdowało się kilka rozwalonych już prawie do końca kamienic w których mieli mieszkać na stałe grabarze i reszta cmentarnego personelu. Gdy kilku pomarło od wody zatrutej trupim jadem projekt zarzucono.
Gdy pokonywaliśmy kolejne ogrodzenie usłyszeliśmy okrutne zawodzenie. Kilka metrów od nas stał ożywieniec, kurczowo zaciskając przegniłe dłonie na krawędzi grobu. Na szczęście był to ten z tych, co to tylko stoją i wyją, nie mając siły by się poruszać. Szybko go wyminęliśmy, podążając dalej. Minęliśmy po drodze jeszcze kilkunastu gdy wreszcie dotarliśmy do celu.
Przekroczyliśmy próg i aż przeszły nam ciarki po plecach gdy usłyszeliśmy skrzypienie drewnianej podłogi. W tle niósł się słyszalny na granicy zmysłów chichot. Ruszyliśmy do przodu najciszej jak tylko mogliśmy, choć nie było łatwo, biorąc pod uwagę iż drewniana podłoga była potężnie uszkodzona przez korniki. Wspięliśmy się po symetrycznie rozstawionych, pokrytych przegniłym czerwonym dywanem schodach w wielkim holu. Potem zwiedziliśmy jeszcze jeden wąski korytarz w którym oberwany sufit sprawiał, iż momentami byliśmy zmuszeni podróżować na czworakach. W końcu znaleźliśmy drzwi zza których dochodził strumień światła. Popatrzyliśmy na siebie i przygotowaliśmy rewolwery. Równocześnie kopnęliśmy drzwi, które o dziwo pozostały na swoim miejscu. Poprawiliśmy jeszcze z dwa, trzy razy i razem z framugą spadły z hukiem na podłogę.
-Czy mogę w czymś panom pomóc?Czy już kiedyś się nie spotkaliśmy? - usłyszeliśmy sympatyczny, choć zmęczony głos.
Wilkouak siedział w oświetlanym przez świeczkę skórzanym fotelu, w jednych szponach trzymając dymiącą fajkę a w drugiej opasły tom dotyczący chemii organicznej. Na pokryty gęstym futrem pysk założył grubą parę okularów.
-Czy Wilouak? - spytał Narcyz.
-Hmmmm...-zamyślił się nasz rozmówca - Owszem, tak mnie nazywają, choć naprawdę nazywam się Eos. Ale co się dzieje?
W odpowiedzi wyjąłem nakaz aresztowania.
-Och, na pewno nasłali was ci gangsterzy z przedmieścia. IBNU, prawda?
Popatrzyliśmy po sobie.
-No, tak... - potwierdziłem.
-Ich nienawiść do mnie to efekt pewnych osobistych utarczek. Oni konkretnie okropnie nie lubią osób wykształconych, a jakby tego było mało - abstynentów.
Wilkouak wstał. Okazało się że jest niższy od nas przynajmniej dwa razy. Sięgał nam ledwo do pasa.
-Pewnego dnia wdałem się z jednym z nich w dyskusję. Okazał się niezbyt błyskotliwym partnerem do prowadzenia rozmowy - kontynuował - więc powiedziałem: "Kończę tę konwersację". Ten odpowiedział: "Weź do mnie nie mów jak, (tu brzydki wulgaryzm na k.) (i znowu wulgaryzm, tym razem na p.) encyklopedia, bo tego nie lubię!". Zaraz potem zawołał kumpli i okazało się że muszę przenieść się w te mało ciekawe okolice, gdyż bandziory boją się okolicznych umarlaków.
Byliśmy kopletnie, dokumentnie zaskoczeni.
-I co mamy z tobą zrobić? - spytał Narcyz.
-Nie wiem. Na pewno możecie mnie zabić, jak zapewne kazali wam to zrobić gangsterzy. Ale mogę być bardzo pożyteczny. Znam się na przykład na
chemii, fizyce, filozofii, eschatologii, religioznawstwie...
-W sumie szef potrzebuje nowego chemika - wtrąciłem. - A my potrzebujemy podwyżki. Ale jak cię wynieść z Deyysy?
Wilkouak zanucił motyw muzyczny ze starego serialu telewizyjnego o niezwykle pomysłowym człowieku.
-Ty się już nie martw - rzekł i zerwał trochę skóry z poręczy fotela.
---------------------------------------------------------------------------------------
-I co? - spytał gangster po czym splunął na rozgrzany beton gęstą plwociną.
-Cierpliwości - odpowiedziałem i przyłożyłem karabin snajperski do ramienia. -Ale pamiętajcie, by nie otwierać ognia. Nie może być zbyt uszkodzony.
-Co ty mi tu walisz za farmazony?! - odpowiedział gangster ale po ujrzeniu wściekłości w mych oczach zamilkł i dalej już tylko w zgodzie ze swoim zwyczajem robił groźną minę lustrując wszystko wzrokiem.
W końcu Wilkouak wyskoczył pędzony przez Narcyza z siatką. Wycelowałem i oddałem strzał. Skroń stwora wystrzeliła czerwoną fontanną a on sam opadł na beton. Podbiegłem doń i zmierzyłem puls. Był martwy.
Wziąłem od zoneity zapłatę za wykonaną robotę, Wilkouaka na ramię i ruszyliśmy z Narcyzem z powrotem do domu.
---------------------------------------------------------------------------------
-To był świetny pomysł z tym wypełnionym czerwoną farbą workiem przyczepionym do głowy! - szef nie mógł wyjść z podziwu. Od kilku godzin prowadził z Wilkouakiem rozmowę kwalifikacyjną. W końcu przydzielił mu własny pokój do badań i klitkę do spania. Wróciliśmy do domu, spiliśmy się. życie toczyło się normalnie. Następnego dnia stwierdziliśmy że trzeba sprawdzić jak radzi sobie nasze znalezisko. Odwiedziliśmy Eos kiedy był w swojej pracowni.
-Witaj - rzekłem przypatrując się talerzykowi z czymś co przypominało mydło który trzymał w szponach - co robisz?
-Uważaj - odrzekł - to silny ładunek wybuchowy, mocno reaguje ze wszystkim co napotka na swej drodze.
-Siemanko! - krzyknął Narcyz i klepnął Wilkouaka w plecy. Ten ostatni przechylił się do tyłu i "mydło" przeleciało łukiem tyż pod sufitem. Spadło na podłogę i zaczęło się pienić, kręcąc na podłodze wyjątkowo szybkie bączki. W pędzie przebiło drzwi i wpadło do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie eksplodowało. Pobiegliśmy na miejsce zdarzenia i wyjrzeliśmy za okno.
Szef leżał na stosie śmieci zaraz obok wyrwanej z korzeniami muszli klozetowej.
-Ian Polley! - wrzasnął przeciągle po czym śmieciarka odjechała.
Tanatofobia
"-To ptak!
-Nie, to samolot!
-Nie, to Superman!"
Jeden z filmów traktujących o przygodach Supermana.
To był ważny moment. Rozgrzany drucik lutownicy dotknął układu scalonego i przez chwilę zaskwierczało. Ręce mi się trzęsły po nieprzespanej nocy. Dwa drobne metalowe elementy złączyły się i telefon zadzwonił. Popatrzyłem na zegarek i stwierdziłem że to już przecież czwarta rano. Podniosłem słuchawkę.
-Tak, szefie?
-Zgadnij - tu stłumiony pomruk mający być śmiechem.
-No, nie wiem - zamyśliłem się. Ten człowiek był nieprzewidywalny. - Deyysa?
(Mroczny charkot)
-Zgadłeś, Polley. Ale nie zgadniesz kogo tym razem będziecie szukać.
-Cóż, szefie. Zapewne coś dziwniejszego od Dziadka Mroza, jak tydzień temu.
Szef zacharkoczał jeszcze mocniej, kaszlnął parę razy i wreszcie wykrztusił:
-Superman.
Zakrztusiłem się, po czym zacząłem się histerycznie śmiać.
-że co?!
-Superman.
-że Superman?!
-Superman - rzekł szef po raz trzeci i rozłączył się. Miałem po raz kolejny uczucie deja vu. Poczekałem przy telefonie gotowy podnieść go gdy szef zadzwoni, by przekazać mi że mam stawić się w IBNU o siódmej. Po pierwszym dzwonku spod obudowy telefonu wypełznął kłąb dymu i zapachniało topionym krzemem.
-------------------------------------------------------------------------------------
-To przegięcie pały, Ian! - krzyczał Narcyz ciągnąc za sobą niedbale karabin snajperski. - Nie będę szukał Supermana po tym zadupiu!
-To lepiej zacznij, bo wylecimy z roboty.
I znowu podróżowaliśmy pustkowiami Deyysy, mijając opuszczone ruiny i odległe ogniska otoczone przez półdzikich ludzi.
-Ale to jest chore! - awanturował się dalej. - Przecież nie ma Supermana!
-Tak samo twierdziłeś przed Dziadkiem Mrozem. Jak cię złoił rózgą stałeś się bardziej skłonny by wierzyć w widzimisie szefa.
-Dziadek Mróz to zupełnie inna historia. On miał swoje korzenie w tradycji. A Supermana wymyślili Amerykanie!
-To jest D17 - urwałem i dalej szliśmy już w milczeniu. W końcu dotarliśmy do jednej z niewielu w pełni ucywlilizowanych metropolii w tym sektorze. Nowy Rok w większości zbudowany był z blokowisk, zasnutych dymem i pełnych młodocianych bandytów. Ale to można było przewidzieć, gdy przypomniało się kto tutaj kiedyś rządził. Robert Deyysa. Do dziś dreszcz mnie przechodzi gdy ktoś wypowie to imię. Podobno znał na pamięć książkę telefoniczną którą wyprodukowano w chinach. Podobno co drugie nazwisko tam to był Chang. Podobno lubił zjadać swych wrogów na śniadanie, nabijać na pal na obiad i wieszać na kolację. Podobno był abstynentem. Podobno wprowadził prohibicję. Podobno...
Zagłębiliśmy się w siatkę ruchliwych ulic i wreszcie znaleźliśmy się na rynku, który stanowiła płyta betonu otoczona czterema biurowcami, z małą, nieczynną fontanną na środku. I nagle usłyszeliśmy to, czego najmniej się spodziewaliśmy.
-To ptak! - krzyczała jakaś kobieta w mini, wskazując na niebo.
-Nie, to samolot! - zaprzeczył pan w kapeluszu.
-Nie! - krzyknął jakiś chłopiec, po czym cała gawiedź zebrana na płycie rynku zaryczała chóralnie:
-To Superman!
I faktycznie, jakaś niebiesko - czerwona postać przeleciała błyskawicą zaraz nad naszymi głowami po czym stanęła tyłem do gawiedzi i zwróciła się tubalnym głosem do dwóch złodziejaszków którzy spuszczali manto trzeciemu:
-Zostawcie tego człowieka, i nie kradnijcie więcej!
Złodziejaszki uciekły w popłochu a superczłowiek odleciał w siną dal. Wszystkie kobiety będące świadkami zjawiska zemdlały niemalże teatralnie a mężczyźni rzucili się na pomoc, wachlując je swymi kapeluszami.
-------------------------------------------------------------------------------------
-To jest chore, Ian - krzyczał biedny Narcyz będący na mojej muszce. Była już noc, wszyscy spali, a ja rozsiadłem się na dachu z całą aparaturą, zaś Narcyza wysłałem na dół by zwabił Supermana.
-Wołaj o pomoc, bo cię zastrzelę - krzyknąłem i naciągnąłem cyngiel karabinu. Leżałem płasko na dachu niskiej, dwupiętrowej kamienicy.
-To jest nienormalne! Bezsensowne!
-Jak psa! - syknąłem i zbliżyłem okular lunety do oka.
Narcyz wzruszył ramionami i krzyknął wyjątkowo niemrawo.
-Wołaj o pomoc, Narcyz, bo odstrzelę ci łeb!
-Pomocy! Pomocy! - zaczął zawodzić a ja zawróciłem by ustawić aparaturę. Faktycznie, superbohater zjawił się, całkowicie skryty w cieniu.
-Czego potrzebujesz, dobry człowieku? - zapytał sympatycznym, tubalnym głosem.
-Ach, już niczego, dobroczyńco - odpowiedział mój towarzysz po czym zaczął kłaniać się herosowi w pas.
-Wobec tego udaję się dalej, by ratować świat! - krzyknął i odleciał tak szybko jak się zjawił.
Aparatura zarejestrowała jego ruch. Podniosłem się i rozpocząłem długodystansowy, pełen skoków bieg po dachach z komputerem w dłoni. Po długiej gonitwie za umykającym śladem herosa zeskoczyłem z dachu na ciężarówkę i znalazłem się przed olbrzymią bramą cmentarza. włożyłem komputer do plecaka i przeszedłem przez mur. Wylądowałem w świeżo wykopanym grobie, przez co cały ubrudziłem się jakimś paskudnym błotem.
Ruszyłem w mrok nekropolii, mijając powykręcane w niezwykłe kształty drzewa, huczące donośnie sowy i stare grobowce. Gdzieś w mroku zauważyłem światło płonące w głębi jednej z krypt. Zakradłem się i popatrzyłem do środka. Superman znajdował się w środku. Wyjąłem rewolwer i kopnąłem ciężkie, metalowe drzwi w przerdzewiały zamek. Moja noga utkwiła w środku. Poprawiłem drugą i wylądowałem na tyłku, po czym zjechałem na drzwiach w dół schodów. Wycelowałem rewolwer w herosa a drugą masowałem obite pośladki.
-Stać! - krzyknąłęm i bohater odwrócił się.
-W czym mogę pomóc? - spytał i zbliżył się do światła.
Krzyknąłem.
------------------------------------------------------------------------------------------
-Nie lubieli gdy pomagałem swoim bliźnim. Nie lubili ludzi którzy nie lubią oszczędzać na swoich obywatelach - mówił Robert Deyysa - więc nasłali na mnie nożowników.
-Okrutnicy! - stwierdziłem. Założyciel D17 okazał się przesympatycznym człowiekiem, filantropem i myślicielem, zaś wszystkie głupie historie których się o nim nasłuchałem okazały się czystą głupotą.
-Owszem, okrutnicy. Takich to szukać ze świecą gromnicą!
-Niech zgadnę, wtedy postanowiłeś zostać superbohaterem?
-Owszem. Odkryłem że mogę dowolnie zmieniać swą formę.
-Ale czemu akurat Superman?
-Bo jest charakterystyczny.
Zapaliłem papierosa wpatrując się w mikrego okularnika który, wydawało się, siedział przede mną na starej kamiennej krypcie.
-Bandyci są zawsze przerażeni - kontynuował - gdy kule się mnie nie imają.
Zaśmialiśmy się i w tym momencie do krypty wpadł jak burza Narcyz.
-Santa Maria Deloroza granda putana belmonto! - wrzasnął - Duch Roberta Deyysy!
Chciałem powiedzieć że to porządny facet, ale niestety nie zdążyłem. Narcyz wyciągnął z kieszeni podręczny zestaw do odczyniania.
-Apage Satana! - rozdarł się i posłął w kierunku Supermana wiązkę potężnego czaru anty - duchowego. Deyysa wrzasnął, zapachniało siarką i tyle go widzieli. Palnąłem mego towarzysza otwartą dłonią w potylicę.
-I czego narobiłeś, kretynie mosiężny?!
-Uratowałem ci życie!
-Ech, nieważne...
Ruszyliśmy w stronę wschodzącego słońca.
----------------------------------------------------------------------------------------
Następnego dnia z Narcyzem mieliśmy ważny test odnośnie umiejętności pilotażu czołgiem. Miałem zamiar iść spać, gdy ekran komputera przy którym siedziałem zaczął wypluwać z siebie szeregi zielonych cyfer. Po chwili niezwykłe znaki uformowały się w twarz Deyysy.
-Czemu potraktowaliście mnie tak brutalnie? - zapytał okrutny głos z głośnika.
-To nie byłem ja, tylko mój towarzysz! - zaprotestowałem.
-Oboje zapłacicie za moje cierpienia, szubrawcy!
Chciałem zaprotestować po raz kolejny, ale twarz z ekranu zniknęła na miejsce kolejnych potoków zielonych znaków, które nie miały zamiaru schodzić zeń przez najbliższy tydzień. Zapalił się telewizor. Jak można się było spodziewać ujrzałem w nim Supermana.
-Jeszcze się spotkamy! - rzekł swym tubalnym głosem, błysnął zębami i odleciał w siną dal. Kineskop zaskwierczał i zgasł.
----------------------------------------------------------------------------------------
-To twój finalny test, Polley! - wrzasnął mi nad uchem wąsaty sierżant w zielonym uniformie z hełmem. - Teraz jedziemy do przodu!
Uchwyciłem manetki i ruszyłem w stronę instytutu. Już prawie dojechałem do miejsca przeznaczonego na parkowanie gdy superbohater pojawił się na kilka metrów przed szybą czołgu. Wskazał na mnie palcem i uśmiechnął się. Tak świecił po oczach tymi swoimi wypastowanymi zębiskami że nie wiedziałem gdzie jadę. W końcu wkurzyłem się i postanowiłem posłać w jego kierunku serię z karabinu. Wycelował