Stolica Cesarstwa mamiła i fascynowała wielu, ale Łucja była odporna na jej uroki. Rzadko odwiedzała rodzinne miasto, a kiedy już to robiła, zamykała się w czterech ścianach wynajętej kawalerki i poświęcała pisaniu artykułów oraz pamiętników.
Patrząc przez okno dorożki, czytała nazwy mijanych ulic. Niewiele jej mówiły. Jako dziecko wychowywała się pod kloszem, z dala od miejskiego zgiełku. Czuła się tutaj gościem, ale nie miała z tego powodu kompleksów. Ostatnimi laty stolica stała się molochem, do którego masowo zjeżdżali ludzie z odległych prowincji w poszukiwaniu lepszego życia. Większość z nich nigdy nie schodziła ani o krok z codziennej trasy mieszkanie-praca.
Pozwoliła dorożkarzowi, by u celu podróży otworzył przed nią drzwi, mimo że była zdeklarowaną (choć nie zacietrzewioną) feministką. Uważała, że takie drobne konwenanse spajają społeczeństwo i nie oponowała przeciwko nim. Zapłaciła starszemu mężczyźnie sowity napiwek i weszła do budynku „Telegramu Cesarskiego”, najbardziej poczytnego tygodnika w kraju. Zegar w holu recepcyjnym pokazywał, że była prawie spóźniona na spotkanie z redaktorem naczelnym. W przypadku innych pracowników, byłby to przyczynek do reprymendy, ale Łucja nie zaliczała się do zwykłych dziennikarzy. „Telegram” traktował ją jak kurę znoszącą złote jaja. Nawet kilka zdań napisanych przez słynną podróżniczkę, demaskatorkę skandali i pierwszą kobietę przyjętą w poczet Klubu Eksploratora gwarantowało wzrost nakładu.
Stanęła przed drzwiami przełożonego i zapukawszy, odczekała chwilę, aż usłyszała nosowe „wejść”. Redaktor był niskawym, chudym człowiekiem, a wielkie biurko za którym siedział, tylko potęgowało to wrażenie. Na głowie nosił tupecik, który chyba żył własnym życiem, bo nieustannie się przekrzywiał albo zsuwał. Łysina redaktora była w gazecie tematem absolutnego tabu, ktokolwiek zostałby przyłapany na śmianiu się z niej, otrzymałby wilczy bilet i nawet sława Łucji nic by tu nie zmieniła.
- Dzień dobry, szefie. Chciał mnie szef widzieć.
- Jesteś – mruknął poirytowany. - Nieomal się spóźniłaś. Gdyby oni musieli na ciebie czekać... szkoda gadać.
Zamrugała zdziwiona.
- Jacy „oni”?
- Mamy gości. Znaczy się ty masz. Mnie tylko poproszono o zaaranżowanie spotkania.
W tym momencie rozległo się pukanie. Nim redaktor wypowiedział sakramentalne „wejść”, starannie poprawił tupecik.
Do pomieszczenia wkroczyło dwóch oficerów. Łucja jęknęła w duchu. W swej twórczości często krytykowała cesarza i jego rząd. Wiele razy słyszała, że nabawi się przez to problemów. Ci wojskowi mieli na sobie granatowe wyjściowe mundury, czyli byli z Armii Lądowej, a to zwykle nie oznaczało niczego złego. Korpus oficerski piechoty kultywował apolityczne tradycje.
Starszy, siwy i zgarbiony, nosił dystynkcje pułkownika. Rangi młodszego nie potrafiła rozpoznać.
Naczelny wstał i z wyraźną irytacją rzekł:
- Może i trzymam wszystkich w redakcji w garści, ale nie mam złudzeń, że własnej dupy nie przeskoczę. W sprawy wojskowych nie zamierzam ingerować. Gabinet jest do państwa dyspozycji.
Zdziwiona Łucja nie zdążyła nic powiedzieć, gdy drzwi zatrzasnęły się za nim. Redaktor opuszczający swe legowisko z podkulonym ogonem, to było coś całkowicie niecodziennego. Co tu się dzieje? Nerwowo zerknęła na biodra oficerów. Obaj nie mieli broni u pasa.
Mężczyźni patrzyli na nią i uśmiechali się. Zaczął starszy:
- Emerytowany pułkownik Gandor – ukłonił się sztywno. - Redaktor „Zwartych Szeregów”. Zakładam, że organ prasowy Armii Lądowej jest pani znany.
- Oczywiście, lecz nie czytuję go.
- Och, z pewnością nie ma tam nic ciekawego dla kobiety – odrzekł pułkownik z nieskrywaną satysfakcją.
Tymczasem drugi z oficerów postąpił krok naprzód, ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek. Jego towarzysz patrzył na to z pewnym niesmakiem. Dziwne, pomyślała, wydawało jej się, że taka kurtuazja jest w cenie u wojskowych.
- Major Horacy Horvat, żołnierz Korpusu Kolonialnego. Miło mi poznać autorkę „Krwiobiegu pustyni”, fascynująca lektura, pani hrabianko.
- Proszę mnie nie tytułować – odparła z udawaną urazą.
- Dlaczego? Zrzekła się pani dziedzictwa?
- Formalnie nie, ale wyrzekłam się życia, które to dziedzictwo niesie.
- No tak, szlachcianka na grzbiecie wielbłąda wędrująca z karawaną, to dość nietypowe.
Mężczyźni wymienili uśmiechy.
- Panowie wybaczą, ale cel waszej wizyty jest mi obcy, choć zaczynam podejrzewać, że po prostu chcecie autograf.
Major Horvat zatarł dłonie.
- Mówiłem panu, że ma cięty język.
- Ma rację, majorze. Przejdźmy w końcu do rzeczy. Czytaliśmy pani artykuły uderzające w naszą, niech się Światłość nad nią ulituje, Marynarkę Wojenną.
Łucję przebiegły dreszcze. Może jednak oficerowie przyszli ją zastraszyć? Popełniła dwie publikacje, w których nie pozostawiła na flocie suchej nitki. Pierwsza dotyczyła indolencji w kwestii ochrony szlaków handlowych przed piratami. W drugiej ujawniła korupcję admiralicji, która ustawiała przetargi na produkcję części do budowy okrętów.
- Panowie, zaręczam, że mój stosunek do Marynarki jest neutralny. Interesuje mnie tylko rzetelne dziennikarstwo.
Major Horvat uspokajającym gestem dał znać, że wszystko jest w porządku.
- Korpus Kolonialny prowadzi wojnę w Koloni Równikowej ze zbuntowanymi osadnikami.
- Z Pionierami?
Horvat skrzywił się.
- Oficjalnie nazywamy ich tylko buntownikami.
Łucja podparła ręce na biodrach.
- Dziwne, że pan o tym wspomina w mojej obecności. Społeczeństwo ma już dość tej wojny. Kiedyś do Korpusu brano ochotników, ale odkąd cesarz podpisał co trzeba, trafiają tam chłopcy z poboru. Ci którzy wracają, opowiadają straszne historie o piekle w tropikach.
- Niedługo będzie mogła się pani sama przekonać, co do ich prawdziwości – wypalił pułkownik.
- Słucham?
Horvat pojednawczo wyciągnął dłonie.
- To będzie zależeć jedynie od pani woli. Wojna ciągnie się zdecydowanie zbyt długo, ale nie dziwota, skoro w tropikach brakuje wszystkiego. Oszczędzamy każdy pocisk, jemy gorzej niż kozy na pustyni, zbywa nam leków i bandaży, brakuje wsparcia artylerii. Winę za fatalną aprowizację ponosi Marynarka.
- Brzmi jak poważny problem. Ktoś z tym poszedł gdzieś wyżej?
Pułkownik westchnął:
- Generałowie Armii Lądowej pukali już do wszystkich drzwi. Niestety, lobby morskie ma zbyt wielkie wpływy. Admirałowie przekonują cesarza, że wsparcie Korpusu jest wystarczające. Wolą trwonić środki na budowę pancerników i nieustanne manewry.
-Jest pani niezwykle popularna pośród pospólstwa, matek i żon chłopców z Korpusu. Chcemy, by na własne oczy zobaczyła pani, ile cierpienia i niepotrzebnych śmierci wywołuje niekompetencja i gnuśność Marynarki. „Zwarte Szeregi” zadbają o to, by każda poczytna gazeta w kraju chciała publikować relacje. Niech lud się dowie, na kogo ma skierować gniew. Może wtedy któryś z admirałów albo i sam cesarz przejrzy na oczy.
- Odnoszę wrażenie, że jesteście panowie zdesperowani. Wasi przełożeni o tym wiedzą?
- Aprobują zakulisowe działania. Za tydzień wracam w tropiki. Jeśli pani się zgodzi, pojedziemy razem. Jako oficer mam dostęp do pewnych wygód, którymi się podzielę i które ucywilizują choć trochę pobyt w piekle.
- Mam nadzieję, że łóżko nie jest jedną z tych wygód do podziału.
Major zbladł.
- No wie pani... ja pani nie obrażam.
Łucja zaczerwieniła się. Po co to powiedziałam?
- Zgodzę się pod jednym warunkiem. Nie będziecie cenzurować mojej pracy. Jeśli zobaczę, że któryś z pańskich ludzi, majorze, gwałci tubylkę, bądź robi cokolwiek innego, co nie przystoi żołnierzowi, również to opiszę i nie interesuje mnie, że jakaś matka albo żona w ojczyźnie poczuje się zniesmaczona.
Pułkownik groźnie odchrząknął. Major rzucił mu uspokajające spojrzenie.
- Niech będzie. Wierzę, że każde zło ma przyczynę.
Łucja uśmiechnęła się ponuro. Relacja z wojny z Pionierami to było coś, czego potrzebowała. Ostatnio jej gwiazda przygasała, a adwersarze głosili, że obrosła w tłuszcz i spoczęła na laurach. Pokaże wszystkim, jak bardzo są w błędzie.
Jedno tylko ją niepokoiło. Obawiała się, że Korpus Kolonialny prowadzi wojnę, której nie potrafi wygrać i na siłę szuka winnego. Jeśli to okaże się prawdą, będzie zmuszona zdać z tego relację. Nigdy nie sprzeniewierzyła się zasadzie niezależności i rzetelności. A kiedy stanie okoniem do Armii Lądowej, która ją wynajęła, być może nie tylko jej kariera się skończy, ale i życie.
To byłoby na tyle, jeśli chodzi o prymat człowieka nad naturą, pomyślała Łucja, wpatrując się w stłoczonych na pokładzie mężczyzn, z których parowała wilgoć. Wyglądali żałośnie, bardziej przypominali cherlawe małpy ubrane w brudne łachy niż ludzi. Tropikalny klimat nie służył nawet tym najtwardszym, którzy od wielu lat służyli w Korpusie. Ci stanowili zresztą mniejszość, większość żołnierzy rekrutowała się z młodzików, dla których zderzenie z kolonialną rzeczywistością i tutejszą aurą stanowiło szok.
Zbliżał się świt, a wraz z nim godzina przeznaczenia. Dla wielu z tych chłopców miała to też być ostatnia godzina życia.
Około czwartej na tle coraz mniej czarnego nieba pojawiła się sylwetka namorzynowego lasu. Łucja od początku rejsu siedziała na rufie barki i starała się zabić upływ czasu wpatrywaniem się w spieniony kilwater. Na mostku ktoś wydał rozkaz i nadbudówką mieszczącą maszynownię zatrzęsło. Wkrótce silnik parowy pracował z pełną mocą, a barka nabrała prędkości. Podobnie uczyniło kilka bliźniaczych jednostek po obu stronach burt. Dwie ociężałe kanonierki, które im towarzyszyły, zostały z tyłu.
Żołnierze Korpusu Kolonialnego, zwykle wulgarni i bardziej hałaśliwi od nocnych małp, ostatnie chwile spokoju spędzali w milczeniu. Prawie w ogóle się nie poruszali, jeśli nie liczyć nerwowego zaciskania dłoni na karabinach.
Pod warstwą grubej tkaniny, z której uszyto plecak, wymacała znajomy kształt. Notatnik owinięty w kilka warstw impregnowanej skóry. Jej broń, do której za amunicję służyły ołówki. Walczyła z pokusą, by natychmiast przelać kłębiące się myśli na papier, ale postanowiła poczekać.
Trzysta kilometrów stąd, na zupełnie innym wybrzeżu, kilka starych holowników zbliżało się do brzegu, ciągnąc makiety naprędce zbudowane z przegniłych desek i drewna bambusowego. Niektóre nawet przypominały kanonierki i barki desantowe. Czekało na nich setki zbuntowanych osadników, przekonanych, że przyjdzie im odpierać inwazję. Tak przynajmniej twierdził major Horvat. Jeśli Pionierzy nie przejrzeli fortelu, na prawdziwych żołnierzy Korpusu czekały tylko niewielkie oddziały czerwonych autochtonów.
- Bułka z masłem – mruknęła pod nosem.
Spojrzała na samą siebie. Była brudna, przemoczona, śmierdziała tytoniem i kapustą, a jej dłonie pokrywał zrogowaciały naskórek. Nieźle jak na szlachciankę.
Przez trzy tygodnie obcowania z Korpusem, przekonała się, co to znaczy sięgnąć dna. Żołnierze żyli jak żebracy, brakowało im wszystkiego. Kiedy czasem trafiła się jakaś upragniona rzecz, jak jałmużna rzucona obdartusowi do kapelusza, szybko okazywało się, że tylko wzmagała pragnienie za innymi dobrami, już nieosiągalnymi. Temu kto dostał nowe buty, zaczął doskwierać brak skarpet, a ten kto napełnił brzuch, rozpaczliwie tęsknił za choćby łykiem herbaty. Podczas jej obecności do bazy na atolu zawinął jeden parowiec Marynarki, a widok jego ładowni był jak splunięcie w twarz. Z kontynentu przywożono spleśniały ser, gwoździe i śrubki bez młotków i śrubokrętów, pasze dla koni, które już dawno padły, a nawet prezerwatywy. Prezerwatywy! Po co one komu w kraju, w którym tubylki walczą zajadlej niż niejeden żołnierz?
Odwróciła głowę od wody i spostrzegła, że ktoś koło niej usiadł. Był to młody kapral o pryszczatej twarzy i szczerbatym uśmiechu. Nie wiedziała, jak się nazywał, ale często widywała go w swoim otoczeniu. Niepokojąco często. Zawsze przyglądał jej się tak, jak głodny lis patrzy na kurnik.
- Emocje? Strach? - zapytał przymilnym głosem. Kobieta postanowiła zachować rezon szlachcianki, choć obawiała się, że grając nieprzystępna może jeszcze bardziej rozochocić chłopaka.
- A jak pan myśli?
- Nic nie myślę. Ja na przykład się nie boję. Czerwoni na brzegu są uzbrojeni głównie w łuki. Co prawda maczają strzały we własnych gównach i śluzie takiej jednej żaby, ale mimo wszystko to tylko łuki.
Mówiąc to, poklepał starannie wypucowany karabin.
Łucja czuła, że zwracając uwagę na jego broń, trąciłaby jakąś strunę podtekstu, wolała więc zmienić temat.
- Tak sobie myślę... Barki nie są zaciemnione, widać nas z daleka. Może rozsądniej byłoby pozostać niezauważonym?
Kapral roześmiał się, dumnie prezentując braki w uzębieniu.
- Chyba nigdy nie miała pani do czynienia z czerwonymi ludami.
- No, nie...
- A więc nic pani nie wie o tych demonach. Czerwoni mają sokoli wzrok. Gołym okiem widzą gwiazdy, które my odkryliśmy dopiero po wynalezieniu teleskopu. Słyszą też znacznie lepiej, w dodatku potrafią trwać na posterunku przez dwie doby bez przerwy. Choćbyśmy nie wiem jak się starali, dostrzegliby nas na kilometry przed brzegiem.
Kiwnęła głową na znak, że rozumie. Znów zerkała przed siebie, nad głowami żołnierzy. Brzeg spowijała ciemność i nic nie wskazywało, że ktoś się na nim okopał. Łodzie zwolniły, by manewrować między pływającymi po powierzchni brunatnej wody pniami, mimo to kadłub co chwila o coś ocierał i żołnierze łapali się siebie nawzajem, by nie upaść.
Zostawiła za plecami kaprala i stanęła tuż obok dowódczyni sekcji felczerów, wysokiej, brzydkiej kobiety imieniem Agnes. Jej obecność sprawiała, że czuła się bezpieczniej, w tym samczym kłębowisku, choć w zasadzie nie miała ku temu podstaw. Agnes zdawała się uważać za mężczyznę i nienawidziła kobiet, a dyscyplinę w swoim oddziale wymuszała przemocą i krzykiem. Teraz stała oparta o burtę i głęboko oddychała z zamkniętymi oczami. Bała się, Łucja to wyczuła. Mimo wszystko była kobietą i gdyby coś poszło nie tak, gdyby dostała się do niewoli czerwonych... Korespondentka wolała o tym nie myśleć, bo tyczyło się to również jej.
- Pani hrabianko! - Wzdrygnęła się, na dźwięk tych słów. Major Horvat. - Tu pani jest, hrabianko.
Major wyglądał jak przeciwieństwo samego siebie sprzed miesiąca. Nie mył się od kilku dni, nie golił od tygodni. Dystynkcje z jednego pagonu odpruły się i zwisały smętnie na kilku nitkach. Nie zwracał na to uwagi.
Odkąd zdecydowała się mu towarzyszyć, zachowywał się wobec niej nienagannie. Wszelkie próby bliższego zaznajomienia z nią, można było wytłumaczyć wyuczoną dwornością oficera. Nie miała podstaw, mimo to źle się czuła w jego obecności. Co więcej wydawało jej się, że już kiedyś o nim słyszała, ale próby wyłuskania z pamięci konkretnych informacji spełzły na niczym.
- Desant rozpocznie się lada moment. Gdy opuścimy barkę, niezwłocznie wróci pani wraz z nią do bazy.
- Myślałam raczej obejrzeć walkę z pokładu.
Oficer uśmiechnął się jowialnie.
- Z pewnością czułbym się lepiej, wiedząc że mam za plecami kobietę, która piórem włada jak fechmistrz szpadą, ale barka musi wrócić po żołnierzy następnego rzutu. Jeśli chcemy wyprowadzić natarcie z przyczółka, musimy mieć więcej ludzi i muły.
Łucja skinęła głową.
- W takim razie życzę powodzenia.
- Ja również. Jeśli zginę, proszę niezwłocznie wracać do kraju. Jest tu zbyt wielu mężczyzn, których tylko moja obecność zniechęca do pani. Zebrała pani już wystarczająco wiele materiału, by opisać naszą niedolę. Pułkownik Gandor udzieli wszelkiego wsparcia, otworzy drzwi do każdej gazety w Cesarstwie.
Major ziewnął. Łucja przypomniała sobie, że nigdy nie widziała go, jak spał. Zawsze kręcił się wśród podwładnych, wszystko nadzorował, nierzadko asystował w pracach fizycznych. Prawdziwy tytan, który wręcz obsesyjnie chciał doglądać każdej czynności.
Horacy Horvat odwrócił się na pięcie.
- Sekcyjna?
Agnes spojrzała na niego spode łba.
- Czego?
- Proszę opatrywać tylko tych rannych od kul. Szkoda czasu na trafionych strzałami, przeklęty żabi śluz.
Ktoś pojawił się na trapie mostka i zawołał:
- Pięć minut do brzegu, panie Horvat.
- Proszę poinformować resztę, że rozkazy obowiązują bez zmian. I niech rozpocznie się ostrzał.
- Tak jest!
Lampa sygnalizacyjna mignęła kilka razy rozsyłając wśród barek informację. Kanonierki zostały daleko z tyłu. Ich dziobowe działa ożyły, a chwilę potem na brzegu pojawiły się błyski eksplozji. Zaczęło się. Śmierć, która do tej pory wisiała w powietrzu, zstąpiła na ziemię.
Na prawej burcie podniosła się wrzawa. Zaciemniony bocznokołowiec pruł wodną toń, przecinając tor łodzi, nieomal doprowadzając do zderzenia. Sternik gwałtownie skręcił, a Łucja musiała mocno złapać się relingu, by nie wypaść za burtę. Przez chwilę, gdy łodzie były tuż obok siebie, przyjrzała się tajemniczej jednostce. Od dzioba aż po rufę obwieszona była myśliwskimi trofeami – gadzimi skórami, piórami ptaków, czaszkami kozłów. Wyglądało to tak surrealistycznie, że omal nie spostrzegła najstraszniejszej rzeczy – kapitański mostek udekorowany był nawleczonymi na sznurki ludzkimi głowami, głowami czerwonych. Z początku myślała, że ten przerażający statek nie ma załogi, ale wnet ją zauważyła i zamarła ze strachu. Pokład wypełniali półnadzy dzicy, ledwo widoczni w nocy, bo umorusani gliną, albo jakimś innym barwnikiem.
- Czerwoni? Co oni tu robią?
Major jęknął. Najwyraźniej widok statku na nim też zrobił wrażenie.
- Walczą dla nas. To Pierzaste Węże, wojownicy plemienia Tula. Mają jakieś osobiste zatargi z Tillikami, tymi na brzegu. Wylądują kilometr stąd i spróbują ich oskrzydlić.
Łucja nie kryła oburzenia.
- Wysługujemy się dzikimi?
Agnes słysząca rozmowę, wydała z siebie dźwięk, który miał być śmiechem, ale przypominał rżenie kobyły.
- Widzę, że nie opuściła cię hipokryzja typowa dla szlachty. Czytałam twoje artykuły i nie mogę pozbyć się wrażenia, że ta tak zwana społeczna wrażliwość jest zarezerwowana dla białych. Zabijać czerwonych możemy, ale korzystać z ich pomocy już nie wypada? Na wojnie nie ma przyjaźni, a jest jedynie wspólnota interesów. Jeśli cokolwiek ma pozwolić nam wygrać i wrócić do domu, to można tego użyć, prawda majorze?
Horvat drgnął. Nie umknęło to uwadze Łucji.
- W rzeczy samej, cel uświęca środki – odparł z rezerwą, jakby bał się własnych słów.
Zerknęła za burtę. Rozpalony ogniem kanonierek brzeg był namacalnie blisko.
Maszynownia zeszła z obrotów. Teraz płynęli głównie siłą rozpędu. Ktoś długą lagą zaczął sondować dno. Na innych barkach postąpiono tak samo.
- Głęboko – zameldował żołnierz z sondą.
Major Horvat milczał. Patrzył na mostek, na którym sternik uważnie wypatrywał przeszkód.
W namorzynowym lesie rozległy się strzały, a ułamek sekundy później kilka pocisków rozbiło się o kadłub, nie czyniąc żadnej szkody.
- Dobrzy są, czerwone chuje. Większość naszych nie trafiłaby z tej odległości w pancernik.
- Przesadzasz, Agnes.
- Mieli mieć łuki! - Łucja usłyszała własny głos i pojęła, że przemawia przez nią panika. Nagle zapragnęła, by wszyscy żołnierze wyskoczyli do wody, a łódź wraz z nią zawróciła.
- Pionierzy czasem uczą ich strzelać. Bez obaw, parę przestarzałych gnatów...
- Coraz płycej! – zameldowano od dziobu.
Barką szarpnęło. Połowa desantu wywróciła się na deski pokładu. Sternik nie zauważył schowanych tuż pod wodą gałęzi, które okazały się częścią zakorzenionego w dnie drzewa. Najwyraźniej niedawno linia brzegowa wyglądała zupełnie inaczej. Lewa burta zakleszczyła się, a ponieważ silniki nadal pracowały, łódź stanęła bokiem.
- O kurwa... - ciche przekleństwo Horvata poprzedziło nadciągającą katastrofę.
Barka na dziobie miała zamontowany trap z robinii, dodatkowo wzmocniony żelaznymi okuciami, który zatrzymywał większość pocisków, ale burt nic nie chroniło.
Rozpoczęła się kanonada. Kule wroga wbijały się w stłoczoną ludzką ciżbę, wzbijając w powietrze fontanny krwi. Łucja odruchowo schowała głowę w dłonie, nie myśląc nawet jak nieskuteczny jest to rodzaj ochrony. Czyjeś silne ramiona złapały ją i ustawiły frontem w kierunku skąd nadciągały pociski.
- Puszczaj, dupku!
- Wszyscy do wody! - grzmiał major.
Mężczyzna pchnął ją w stronę burty. Dla kogoś patrzącego z boku mogło to wyglądać na próbę ratunku, ale Łucja wiedziała, że służy nieznajomemu za żywą tarczę.
Skoczyli. Poczuła wodę wdzierającą się do ust, pod powieki i do uszu. Dopiero teraz zobaczyła, kto się nią tak okrutnie wysłużył. Młody kapral z brakami w uzębieniu.
- Ty chuju! - uderzyła go w twarz. Puścił ją. Spróbowała stanąć na dnie. Woda zalała jej twarz, a nogi wciąż swobodnie zwisały w toni.
Za głęboko.
Łódź! Jej jedynym ratunkiem było wrócić na barkę. Przyległa do kadłuba i starała się rękoma złapać relingu. Niektórzy żołnierze czynili tak samo, ale kaprale Horvata, którzy zostali jeszcze na pokładzie krzykami i biciem zmuszali ich do powrotu.
Do niej nikt nie miał pretensji, że ucieka z pola bitwy.
- Pomóżcie mi!
W ten cała barka drgnęła. Gałąź, na której utknęła, pękła i jednostka zaczęła dryfować, wciągając Łucję pod stępkę. Odepchnęła się w ostatniej chwili.
Z przerażeniem patrzyła na oddalający się statek. Machała rękoma jak oszalała, by go dogonić. Kapral, który jako ostatni został na pokładzie, wyskoczył za burtę. Znikł pod powierzchnią, pojawił się po sekundzie, by znów zanurzyć się w toni. Tyle, że za drugim razem towarzyszyła temu fontanna zabarwionej na szkarłat wody.
Z początku pomyślała, że nieszczęśnik dostał się pod śruby. Zobaczyła pośród kipieli coś wielkiego i ciemnego, co mogłoby zostać uznane za dryfującą kłodę, gdyby nie świecące żółcią ślepia. Las równikowy skrywał wiele dziwów, ale nawet tu drzewa nie miały oczu.
Krokodyl. Przeklęty gad zastawił jej ostatnią drogę ucieczki. Nagle śmierć od kuli wydała się milszą alternatywą. Zaczęła płynąć w przeciwnym kierunku, widząc przed sobą żołnierzy desperacko prących do brzegu. Póki byli w wodzie, nie mieli żadnej sposobności obrony. Mimo to Łucja nie dała się ponieść panice. Wiedziała, że przeciwnik do nikogo nie celuje, tylko strzela w kierunku kotłującej się ciżby. Ci, którzy obrywali, mieli pecha, a jej zawsze sprzyjało szczęście. Uczepiła się tej naiwnej myśli, jak statek światła latarni w sztormową noc.
Błogosławiła chwilę, w której poczuła dno pod nogami. Jeszcze kilka metrów i znalazła się za osłoną powalonego eksplozją pnia.
Rzut oka na pole bitwy pozwolił ocenić beznadziejność sytuacji. Żołnierze z jej łodzi byli bezbronni, bo kanały prochowe w ich karabinach zamokły. Mogli tylko rozpaczliwie szukać osłon, licząc, że inne barki zdołały dopłynąć bliżej brzegu.
Nad głowami rozbłysło białe światło racy. To był znak dla kanonierek, by przeniosły ostrzał w głąb lądu, umożliwiając piechocie bezpieczne działanie na plaży.
Usłyszała krzyk majora Horacego:
- Bagnetami jebać czerwonych dzikusów!
Szaleństwo, pomyślała. Jakiś mężczyzna przywarł do ziemi obok niej. Zwalony pień dawał dostateczną kryjówkę im obojgu.
Młody chłopak w stopniu szeregowca trząsł się, jakby dopadła go febra.
- Ja nie chcę umierać – wystękał, widząc pytające spojrzenie Łucji. - Ale może powinienem... w końcu jestem żołnierzem...przysięga...
Złapała go za dłoń.
- Ani mi się waż! Przeczekamy tu, aż ci durnie się nawzajem powyrzynają.
Żołnierze pod wodzą Horvata rzucili się do szarży. Do kanonady wystrzałów dołączył dziwny terkot, trochę przytłumiony, jakby jego źródło znajdowało się na dalszej linii obrony przeciwnika.
- No to już po nich – zawyrokował szeregowiec.
- Co to za dźwięk?
- Kartaczownica.
Łucja zapłakała.
- A miały być tylko zatrute strzały.