-Kto? - spytał głos stłumiony przez drzwi.
-Poborca podatkowy, otwierać!
Trzasnął rygiel i drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał gruby łańcuch, nadający się, by utrzymać na nim stado rozszalałych ogarów. W szparze pojawiła się starcza twarz o nieprzyjaznym wyrazie.
-Wszystko rozkradnieta, bandyty! Nawet zimą, jak taka bieda.
-A wy zawsze to samo. Chłopskiej chaty bieda nigdy nie opuszcza, co za dola! Nie chcesz podatków płacić, to wypad za las! Niech was tam wszystkich wilcy rozszarpią.
-Źle bym się czuł, Radzimie, jakbym swoje bez gadania oddał.
Starzec zdjął ostatnie zabezpieczenie i otworzywszy drzwi, ukazał małą dziewczynkę, owiniętą wełnianym kocem, trzymającą w rączkach kurę. Popchnął delikatnie plecy dziecka, zachęcając, by przekazała należność poborcy.
Radzim pogłaskał dziewczynkę po włosach, lecz skrzywił się.
-Za miesiąc ma być więcej – powiedział, starając się zrozumieć, że jest im ciężko.
Odszedł, wolną ręką naciągając na głowę kaptur o zmrożonych krawędziach, których zimno czuł pod palcami. Zwierzę zamknął w klatce i wsiadł na sanie, gdzie okrył się dodatkowo owczą skórą. Płatki śniegu opadały mu na twarz, gdy Sławko ruszył, popędziwszy konie.
Strażnik przy bramie przepuścił ich bez słowa, przydzielając do ochrony czterech włóczników. Zostawili za sobą zwieńczony palisadą ziemny wał, najeżony od frontu ostrokołem. Suchą fosę wypełnił po brzegi śnieg.
-Komes wspominał, że wiosną połączą fosę z rzeką i w końcu będzie zalana – zagaił Sławko.
-Póki co, wojna nas omija.
-Nie póki co, tylko póki są pieniądze.
Las wykarczowano w promieniu połowy mili wokół grodu, lecz po tej odległości gąszcz rządził się własnymi prawami. Śnieg skrzypiał pod okutymi butami żołnierzy, maszerujących po obu stronach sań, sunących bez zarzutów po przysypanej białym puchem drodze.
Między grodem, a wsią, do której zmierzali, mieszkał bartnik, o czym zdarzyło im się zapominać. Radzim skupił się, by przy skale przypomnieć Sławkowi, by skręcił w prawo.
-Uwaga! -krzyknął jeden z żołnierzy, pochylając włócznię.
-Jest ich za dużo! Łapać się sań i jazda! - krzyknął inny.
Sławko popędził konie. Wojacy trzymali się burt, szorując nogami po śniegu, prędkość nie była zawrotna, lecz pozwoliła zostawić w tyle kilku rabusiów, których buty tonęły w śniegu. Mroźne powietrze smagało twarz Radzima.
Spod białej pokrywy wyskoczyła lina, wzbijając w powietrze mieniący się w świetle tuman krystalicznych drobinek. Rabusie trzymający sznur, owinęli oba końce wokół drzew na moment przed tym, jak konie owadziły się o linę i upadły. Sanie wjechały w rżące zwierzęta.
Żołnierze trzymali napastników na dystans włóczni, lecz kilku rabusiów, zrzuciło z ramion łuki.
Koniom udało się wstać. Zerwały się do panicznej ucieczki. Sanie wjechały w linę, a zwierzęta, nie mogąc dalej biec, zmieniły kierunek. Sanie obróciły się bokiem i przewróciły. Sławko wył przygnieciony pojazdem i wierzgał się, aż klinga przebiła mu kark. Radzim przeturlał się na skraj drogi.
Wojacy doskoczyli do łuczników. Dwie włócznie sięgnęły swych celów, jednak rabusie również skrócili dystans. Ktoś padł bez życia, inny krzyczał przebity grotem. Jeden z wrogów wiódł strzałą za pierzchającym w las Radzimem, starającym się biec wężykiem, który okazał się zbyt schematyczny dla wprawionego strzelca. Naprężone łęczysko zatrzeszczało. Pękło. Górna część łuku, wciąż trzymana przez cięciwę, wystrzeliła w przód, po czym zawróciła i jak cep smagnęła bok skrytej pod kapturem głowy.
Radzim próbował obiec pobojowisko i zawrócić w kierunku grodu. Z ust jego buchały kłęby pary, lecz tylko do czasu, aż płuca wypełniło mroźne powietrze i nie nadążało dostatecznie się ogrzewać. Zimne płatki wpadały mu do oczu i gardła. Słyszał wraże kroki, tuż za sobą. Śmiali się.
Skakał ponad hałdami śniegu jak sarna ścigana przez gończe psy. Rabusie wyciągali łapska, by złapać go za płaszcz. Gałęzie raniły mu twarz.
-Pogadamy sobie! - wołali za nim.
Wypadł z lasu na łąkę. Widok majaczącego w oddali, zamazanego śnieżnymi strugami kształtu wieży kasztelu, wyżął z Radzima jeszcze odrobinę sił. Przyspieszył, choć kłuło go w boku, a gardło paliło jak po żytniej. Nie wołał o pomoc. Zamknął oczy, wiedząc co się wydarzy.
Szarpnięcie. Padł. Lodowaty śnieg parzył każdy skrawek nagiej skóry jaki napotkał. Tupot ustał. Obrócił się na plecy i patrzył w szare niebo upstrzone brunatnymi w bijącym z zakrytego pierzyną chmur słońca świetle, kropeczkami opadających płatków, osiadających miękko na jego policzkach.
Ciężki but przykuł go do ziemi, odbierając dech z piersi. Niebo zasłoniła twarz, której nie mógł widzieć, oślepiony światłem. Zmrużył oczy.
-Kasztelan zawiśnie na sznurze za choćby jedno więcej skradzione ziarno pszenicy – powiedział jeden z rabusiów, po czym odeszli, tak po prostu.
***
Znamir musiał się schylić, by wejść do połowicznie zagłębionej w ziemi chatki. Za drzwi służyła mu wiklinowa plecionka obita lnianym płótnem. Chuchnął kilka razy w dłonie i potarł je, przywracając krążenie w zgrabiałych dłoniach i dopiero wtedy mógł zabrać się do rozpalania ogniska po środku izby, do którego przystawił wypełniony śniegiem kociołek. Palcami zbadał obolały bok głowy. Syknął. Odwinął skórzane paski z gryfów złamanego łuku i zdjął zeń cięciwę. Tymczasem podgrzała się woda. Zmył z siebie krew.
-Chciałeś mnie widzieć? - spytał Witosz wytrzepując buty ze śniegu przed wejściem.
-Wejdź – odparł, wycierając się starą koszulą, zniszczoną przesz dziury i brunatne plamy. - Muszę z kimś pogadać.
Witosz dorzucił kilka polan do ognia i rozsiadłszy się na ławie pod ścianą, śledził wzrokiem dym umykający przez otwór pod sufitem.
-Mów zatem.
Znamir zebrał myśli.
-Czuję się jak... pospolity bandzior. Przecież nie o rozboje miało w całym przedsięwzięciu chodzić! Myślałem, że jak zastraszymy kasztelana, ten przestanie okradać chłopów; tymczasem uciekł nam przeszło rok, a my jedynie pogorszyliśmy ich sytuację.
Witosz, co do niego niepodobne, przyjął narzekania ze spokojem.
-Daliśmy tym ludziom coś, czego potrzebowali. Oni mają nadzieję, mają swego bohatera, Znamirze. Wiedzą, że jest ktoś, kto stoi za nimi.
-Cóż z tego? Wymachujemy żelastwem jak zgraja zbójców, tyle, że zamiast mieczy, mamy łopaty, a każde cięcie jest raczej kolejną szuflą ziemi rzuconą na rosnący obok ogromnej mogiły stos, w której niebawem wszyscy się znajdziemy. Czas to skończyć.
-Tak, a zakończysz to ty, dziś w nocy, przyjacielu.
***
Kasztelan musiał usiąść.
-Wody – zażądał. - Nie, wina.
Podczaszy w mgnieniu oka napełnił kielich aromatycznym napitkiem. Możnowładca przygładził zaczesane w tył długie, przedwcześnie posiwiałe włosy, trzymane w ryzach przez złotą opaskę. Uderzył pięścią w stół, wychlapując z pucharu kilka kropli.
-Ten przeklęty wirażka mnie wykończy. Mści się, bo powiesiłem mu żonę.
-Która to ta jego baba? - spytał Radzim.
-Odkupiła zwłoki od grabarza i robiła z nimi rzeczy, o których wspominać się nie godzi.
Zapadła cisza.
Radzim stał u szczytu długiego na pół sali stołu, naprzeciwko swego zamyślonego władcy. Milczenie nie przemijało, więc marząc już o skorzystaniu ze szczęścia danego mu przez los, ukłoniwszy się, skierował swe kroki ku drzwiom.
-Zaczekaj, Radzimie. Usiądź. - Szuranie krzesła rozbrzmiało wśród nagich ścian. - Tyś najwięcej nasłuchał się narzekań mych poddanych. Czy podatki aż tak im doskwierają?
-Psioczą, mój panie. Myślą, że zabierasz wszystko dla siebie, ale godzą się na to. Wiedzą, że taka jest kolej rzeczy – machnął ręką.
Co za ciemnota! - Kant sygnetu zostawił dziurę w blacie po uderzeniu. - Czy ci wieśniacy nie pojmują, że wokół rozgrywa się wojna domowa? Oczywiście, że nie – odpowiedział sam sobie. - Skoro nie rozumieją, że robotnicy nie budują palisad za michę kaszy, to gdzie im tam do płacenia haraczy, przekupywania wszystkich w koło, by dali nam spokój i włażenia w dupy wielmożnych, niech ich szlag, panów. Sprzedaje człek godność, by wróg nie spalił im chałup, a oni chcą mi wbić nóż w plecy!
Doradca, dotychczas wyglądający przez okno, stanął tuż za plecami kasztelana.
-Proponuję, aby od dziś, wszyscy poddani osobiście dostarczali podatki do kasztelu.
-I to jest najlepsze rozwiązanie – komes przyznał rację pękającemu z samozadowolenia doradcy. - A kto się nie wywiąże, na sznur. Albo lepiej, spalimy kilku na stosach, ku przestrodze.
-A żeby rozwiązać kwestię renegatów, wyślemy do lasu wojska, by rozprawiły się z rabusiami.
-Wojska? Ha! Tę niespełna trzydziestkę żołdaków? Gdy skarbiec opustoszeje, każdy rzuci się na moje ziemie jak wygłodzone psy na ochłap. Nie mogę stracić ani jednego miecza więcej. Gdyby tylko ci hultaje z lasu potrafili to zrozumieć...
-Nie tylko z lasu, panie. Z całym szacunkiem – skłonił głowę Radzim – ale wielu grodzian życzy ci źle.
-Jak źle?
W odpowiedzi, poborca podatkowy przeciągnął palcem po gardle.
***
Bramę otwarto jak przed bohaterem. Przemierzał główną ulicę, a z okien wyglądało nań dziesiątki twarzy. Był tylko ciemnym kształtem pośród nocy, lecz oni widzieli w nim gorejący płomień nadziei. Co niektórzy odważyli się zaklaskać, nieliczni krzyknęli coś pokrzepiającego.
Wspinał się pod strome wzgórze, wsłuchany w skrzypienie śniegu pod butami. Para buchała z ust Znamira coraz częściej. Drugą bramę, strażnik uchylił tylko odrobinę, nawet nie zdążyła zazgrzytać, lecz to wystarczyło, aby wślizgnął się do kasztelu, gdzie przylgnął do muru i oparty plecami o lodowaty kamień, szedł po obwodzie obwarowań.
Zamek nie był duży. W mury wbudowano kilka budynków, pozostawiając pusty, niewielki dziedziniec, za którym ulokowano wysoki na sto stóp donżon o niezbyt zmyślnej konstrukcji, w jednej trzeciej wysokości połączony pomostem z sąsiednią wieżą.
Wrót rezydencji miał strzec strażnik, lecz skupienie zbrojnego doszczętnie pochłonęło chuchanie na zmarznięte palce. Znamirowi pozostało czekać, aż zimnica przegna żołnierza ze stanowiska i wierzyć, że nie zajmie to długo.
Wystarczył kwadrans. Znamir zapukał do drzwi.
-Czego? - dobiegł go stłumiony głos z wewnątrz.
-To ja, otwórz, bo zamarznę – odpowiedział.
Uchylone wrota pozwoliły nikłemu światłu wylać się na dziedziniec. Znamir wślizgnął się do środka, bez zawahania godząc odźwiernego nożem w gardło. Chwycił upadające ciało za ubranie, chcąc złożyć je lekko na posadzce, jednakże na nic to było, gdyż kaganek wyślizgnąwszy się z dłoni zabitego, odbił się od kamiennej podłogi z metalicznym hukiem, chlapiąc woskiem. Świeca zgasła, pozostawiając Znamira samego w ciemności.
Zaryglował wejście. Wymacał drogę do schodów wśród chropowatych ścian, których zimno kłuło w palce. Dopiero piętro wyżej znajdowały się okna, ułatwiające wędrówkę.
Serce w piersi Znamira łomotało jak młot o kowadło w kuźni rozszalałego kowala. Biegł po schodach. Tupał. Oddech przyspieszał, gubił rytm. Ustał. Bowiem przed najwyższą komnatą, z głową zwieszoną między kolana, drzemał strażnik. Zachrapał i podskoczył, jakby zbudzony rykiem niedźwiedzia. Machał rękami na boki, szukając swej włóczni.
-Alarm! - wrzasnął, nim wyzionął ducha, nadziany na sztych noża.
Znamir zepchnął trupa z drogi i nie tracąc pędu, natarł barkiem na drzwi, wyłamując zamek. Wpadł do komnaty. Kasztelan stał po środku z dobytym mieczem. Jego żona darła się burząc doszczętnie wątpliwy spokój tamtejszej nocy. Intruz spojrzał na nią, a gdy oprzytomniał, miecz komesa opadał z góry na jego szyję żądny krwi.
Znamir odskoczył. Wyszarpnął własny oręż z pochwy, od razu parując kolejne cięcie oddolne, którego siła kazała mu ustąpić kroku. Zwarli się. Jelec miecza intruza, przejechał po ostrzu przeciwnika zawodząc głośniej niż kasztelanowa, której mąż stracił dech po otrzymaniu ciosu w przeponę. Znamir przeszedł do kontrataku sekwencją chybionych cięć. Doskoczył do kasztelana, aż zderzyli się ciałami, czyniąc miecze bezużytecznymi. Wolną rękę intruza zajął nóż, wbity w podbrzusze kasztelana nim ten zdążył mrugnąć.
Zwycięzca, patrząc w znienawidzone oczy przeciwnika, rozwarte szerzej niż kiedykolwiek, poczuł chęć rozszarpania konającego na strzępy.
Wtedy coś ciężkiego ugodziło go w głowę. Świat rozdwoił się i złączył w jedno, zaszedł mgłą. Przetarł oczy, a gdy je otworzył, w komnacie stało już trzech strażników, próbujących osaczyć go przy ścianie. Kasztelan, plując krwią, klęczał w odłamkach rozbitego dzbana, jak niesforne dziecko na grochu.
Znamir uderzył plecami o ścianę. Pozwolił broni wypaść z rąk, a ta z brzękiem legła na posadzkę.
***
Symboliczna warstwa słomy, wyściełająca celę, nie dawała zupełnie nic. Znamir podkulił nogi pod brodę. Trząsł się z zimna. Okienko pod sufitem wpuściło do środka namiastkę dnia, postawił więc trzecią, pionową kreskę na ścianie, skrobiąc po niej drobnym kamieniem. Przeciągnął dłonią po lodowatym kamieniu, w miejscu, gdzie pierwszego dnia znalazł napis, być może nakreślony tym samym odłamkiem skały. Nigdy nie nauczył się czytać, lecz ów podpis znał doskonale. Parafa obecna na każdym skrawku pergaminu, zabazgranym słupami tekstów, pełnymi hipotez i dowodów, oraz tym, co Znamir lubił najbardziej, czyli rysunkami ludzkich narządów, o których tak często mu opowiadała, choć niewiele z jej wywodów rozumiał.
Szczęknął zamek. Świat zasłonił mu wciągnięty na głowę płócienny worek. Szedł, dzwoniąc łańcuchami, a współwięźniowie skandowali jego imię i gratulowali mu. Głowę trzymał wysoko.
Uderzył go mróz. Ręka żołnierza nie pozwalała mu się zatrzymać. Czuł na sobie spojrzenia setek oczu, choć tłum milczał. Zdarli zeń worek. Zmrużył oczy podrażnione przez słońce. Tłuszcza ryknęła, jedni buczeli, domagali się ukarania Znamira, opozycja klaskała, w ich dłoniach falowały kolorowe chusty.
-Wiwat! - krzyczeli, podczas gdy inni zwiastowali mu śmierć.
Kat po raz ostatni przejechał kamieniem wzdłuż ostrza topora. Siłą pochylili Znamira nad szafotem, a but docisnął mu plecy. Szyję oparli o pieniek.
-Oto człowiek winny śmierci naszego wspaniałego władcy!
Tłum zawrzał.
Znamir wyzwolił tych ludzi spod jarzma ciężkich podatków ustalonych przez bezlitosnego możnowładcę, lecz zamiast chwały, został kolejnym łajdakiem rzuconym na katowski pieniek. Nie chciał wierzyć, że odchodzi. Zdziwiony był, że śmierć przychodzi tak łatwo, nawet nie puka.
***
Radzim czuł satysfakcję, że choć jeden parszywiec winny śmierci Sławka, został słusznie ukarany ręką sprawiedliwości.
Dzwony znów rozbrzmiały, płosząc do lotu siedzące na dachach wrony. Oczy wszystkich zwróciły się ku dzwonnicy, pewnie z myślą, że ktoś z popleczników straconego łajdaka, bije na jego cześć. Jedynie Radzim spojrzał ku bramie, gdzie kotłowali się rozbiegani wartownicy.
Przebiegł kilka ulic podgrodzia i wspiął się na wał.
Błonia grodu deptały setki okutych żelazem stóp. Najeżone grotami włóczni zastępy wojsk, gotowały się do ataku. Rozbrzmiał róg. Wojna wreszcie wyciągnęła szpony i po nich.
-Wycofać się do kasztelu! - krzyczał jeden z obrońców.
Radzim jednak nie poruszał się. Cóż może garstka owiec, otoczona przez wilki, skoro nie ma przy niej pasterza?