Zawiera wulgaryzmy i drastyczne sceny
„Na stopniach świetlistego domu wariatów
Słyszę, jak brodaty dzwon wstrząsa trawnikiem lasu...”.
Gregory Corso
ROZDZIAŁ PIERWSZY
1
Pierwszą noc w więzieniu Poky Quicksand przesiedziałem, gapiąc się tępo w ścianę.
Zastanawiałem się, czy uda mi się kiedykolwiek stąd wyjść. W szarym tynku poprzedni lokator celi wydrapał napis: „Nie wiem, kim jestem, ale czuję, że nie jestem Przeciągiem”. Czasem wystarczy tylko coś zobaczyć, by zwariować. Kupa złych myśli, które nie dadzą ci spokoju i nie pozwolą szybko usnąć... Przez miesiąc ten napis będzie działał mi na nerwy. Potem zastąpię go własnym: „Wychodząc, nie zapomnę zamknąć za sobą wszystkich Drzwi”. Pierwszy ze strażników, który zobaczy te litery, skwituje to zmęczonym, wymownym spojrzeniem, oznajmiającym: „Wcześniej, czy później, od takiego czegoś trafi cię szlag, koleś. Masz to jak w banku”. Nazywamy to tutaj moralnym wsparciem systemu. A nieliczni złym gadaniem, takim pocałujcie mnie wszyscy w dupę, albo gdzie tam sobie chcecie… Ech.
Tak więc wyryłem końcem łyżki w tynku osobiste: „Wychodząc, nie zapomnę zamknąć za sobą wszystkich Drzwi”. Strażnik, który jako pierwszy zobaczył moje więzienne motto nazywał się Andy Potvin i za parę lat będzie błagał, abym zabrał go stąd ze sobą. Jestem pewien, że gdybym zażądał, zrobiłby to nawet na klęczkach!...
Człowiek w potrzebie zdolny jest do wszystkiego. Nie tylko do oddania swoich największych skarbów. Poza tym wdzięczność, to w końcu wdzięczność. Tak? Tak. Już można się śmiać.
Był wtedy rok dwa tysiące szósty. Równo cztery lata temu. Ale ten czas pędzi!
Trafiłem tutaj za podwójne morderstwo i miałem przebywać w Poky Quicksand aż do śmierci. Nie przysługiwało mi prawo do przedterminowego zwolnienia. Wyrok dożywocia w tym konkretnym przypadku był ze wszech miar sprawiedliwy. Niesprawiedliwe za to było coś zupełnie innego – na peryferiach Cedarville zostawiłem psa, który bez właściciela stał się bezpańskim kundlem i którego już zapewne dawno temu chwycił hycel lub pożarły pchły. Choć mogło zdarzyć się i tak, że podczas przeszukania w przyczepie, komuś tam z mundurowych zapomniało się domknąć przerdzewiałe drzwi wejściowe i Fortynbras odzyskał wolność, umykając w okoliczne krzaki
i lasy, gryząc przedtem komuś solidnie łydki i drąc starannie doprasowane w kant spodnie. Oby! Ale tego nie wiem niestety. W moim świecie Fortynbras jest już tylko kupą kości i kłaków, martwy i bezużyteczny na podobieństwo swojego pana – czyli mnie. Jeżeli potrafię straszyć zwyrodniałym sobą tę lepszą część naszego ułożonego poprawnie społeczeństwa, to pozostawienie zwierzęcia samemu sobie, straszy mnie równie mocno. A nawet mocniej. Nie ma nic gorszego niż porzucenie w potrzebie przyjaciela.
W dwa tysiące dziesiątym zaakceptowałem już w sporej części swoje położenie. Tęskniłem za wolnością i za Fortynbrasem, ale pobyt w Poky Quicksand stępił te odczucia do tego stopnia, że pozwalałem sobie na sen w upalne, więzienne noce. Zdarzało mi się nawet śnić, ale sporadycznie i tylko wtedy, gdy bardzo o to prosiłem swoje przepracowane myśli.
Czasami sprowokowany do bójki na spacerniaku śniłem aż do samego porannego liczenia. Czasami było i tak. Wtedy jednak zawsze byłem o wiele bardziej zmęczony i zły niż normalnie. Te sny zupełnie wyprowadzały mnie z równowagi.
Szczególnie te o Ruby Chase i Treyu Keeganie. Po takim śnie mogłem zabić kolejną parę, zabawiających się wszystkim i każdym, ludzików.
A kiedy zbierało się na burzę, mogłem zabijać już hurtem.
Bach, trach, bum!
Dobrze… Pora na konkrety. Zacznę od rzeczy oczywistych, bez których ta opowieść będzie jedynie blablaniem, jakiegoś szukającego ratunku w literach faceta.
Zacznę więc od burz.
W lipcu tego samego, niezapomnianego dwa tysiące dziesiątego, w Poky Quicksand zagościł okres gwałtownych anomalii pogodowych. Niebo nagle traciło jasność. Z zachodu, od strony wzgórz, zbliżały się ciężkie chmury, które jak mocny oddech gasiły słońce nad spacerniakiem. Temperatura potrafiła spaść o kilkanaście stopni w ciągu paru minut. Potem grzmiało, straszyło wiatrem i zalewało świat setkami litrów wody.
W trakcie owych burz ludzie w więzieniu głupieli jeszcze bardziej niż normalnie. Napięcie udzielało się nawet strażnikom. Ogólnie rzecz biorąc, w trakcie burzy więzienie Poky Quicksand przekształcało się w istny dom wariatów. Rozlega się pierwszy grzmot i dokładnie w tym samym momencie w duszy każdego z tysiąca czterystu zamkniętych tutaj mężczyzn zapala się jaskrawa lampka szaleństwa.
Dobre, prawda?
2
Kolejne wyładowanie uderzyło w pustkowie tak blisko, że Hammer prawie upuścił tacę z obiadem. Stojący za nim Brough posłał staremu spojrzenie, które miało oznaczać: „Wkurzasz mnie, dziadu!”. Wiatr targał okiennicami w jadalni, zapadł zmrok, aż musiano zapalić górne światła. W ich zimnym blasku ludzie wyglądali jak odarci żywcem ze skóry.
Hammer milczał chwilę, najwyraźniej szukał w głowie, jaką powinien dać odpowiedź Brough’owi.
Wybrał tą najgorszą.
– Wypałuj się palancie – powiedział.
Twarz Brough’a momentalnie nabrała ostrości i wrogości. Widać było, że zaraz zrobi to, co lubił najbardziej – że uderzy starego z byka.
Kilka osób w kolejce kiwnęło głowami i przezornie zrobiło im więcej miejsca. Po pierwszym ruchu ciała Brough’a ktoś roześmiał się nerwowo. Ktoś inny sapnął. Jeszcze inny udawał, że wiszący w powietrzu konflikt zupełnie go nie dotyczy.
Po szybach bębniły już wielkie krople deszczu. Kolejna kula ognia uderzyła o pustkowie.
– Uważaj – przestrzegłem się w myślach. – Nie zrób niczego głupiego. To nie twoja sprawa.
– Rany Julek! – woła ktoś z końca kolejki.
Jak na ironię losu prawie słyszę w głowie swoje słowa:
– Powstrzyma ich w końcu ktoś, do licha? – pytam, ale jest już za późno.
Nienawiść tych dwóch mężczyzn wciąż wzbiera i pęcznieje.
Wreszcie ruszają się strażnicy ustawieni rzędem przy zewnętrznej ścianie. Najwyższy z nich, nazywany powszechnie „Blondynkiem-Czypurkiem”, stuka wymownie końcem swej gumowej pałki w dłoń i pokazuje Darvinowi na migi, że jego plan jest do kitu. Bark Brough’a trafia jednak niby przypadkiem w chude ramię starego. Towarzyszy temu lekkie zamieszanie, ale mina Blondynka – Czypurka jest na tyle znacząca, że stary rezygnuje z odpowiedzi na to szturchnięcie. Trzyma tylko mocno tacę z obiadem w obu zsiniałych dłoniach i mruczy coś niewyraźnie pod nosem.
Deszcz uderzający o szyby głuszy zupełnie jego słowa. Kolejna błyskawica skrzy się na brudnym szkle. Grzmot jest jeszcze potężniejszy. Prawie daje się wyczuć w powietrzu zatłoczonej jadalni kwaśny zapach ozonu.
– Nieźle daje – mówi Albert Reed i pakuje w usta następną porcję rozgotowanego groszku. – No nie?
Reed zwykle nie sprawia kłopotu. Jest zauroczony życiem, jest wylewny ponad przeciętność i życzliwy ponad przyzwoitość. Będzie trzecią ofiarą tego burzowego szaleństwa. Moją pierwszą i jedyną. Zabiję go bez żadnego planu. Chciałbym móc to jakoś sensownie wytłumaczyć, ale zupełnie nie wiem jak. Ustalmy, że winę za to ponosi wyłącznie burza i lejący się z nieba deszcz. Tak będzie bezpieczniej dla każdego.
W tej chwili patrzy na mnie wielkimi, szklistymi oczami i uparcie przeżuwa groszek. Sekundę, czy dwie, zastanawiam się nad sensem tych słów. Wreszcie pojmuję i kiwam głową. W moje lepsze dni nawet go lubiłem. Kiedy przychodziło to gorsze, był mi obojętny na równi z innymi. Raz umyśliłem sobie nawet, że właśnie on jeden mógłby być moim więziennym kumplem. Trwało to jednak bardzo krótko, umknęło, zanim zdołałem zapamiętać szczegóły takich dumań. Głosy w głowie nie wyrażały zgody na zawieranie żadnych przyjaźni. Widocznie w stosunku do mnie miały zupełnie inne plany. A najgorsze, że nie wykazywały przy tym najmniejszych objawów dobrego humoru.
– Przyjemnie by było wyjść w ten deszcz – gada Reed. – Wyjść i pochodzić w kroplach. Bez celu. Noga za nogą. Po prostu iść przed siebie. Ależ mi się tego chce! Deszczówka dobrze wpływa na porost włosów. Ponoć.
Ulewa wciąż siekła szyby okien, z taką siłą, że zmyła z nich nawet kurz sprzed kilkunastu ostatnich lat. A może nawet kilkudziesięciu, kto to wie?
Ktoś złapał moje ramię. Odwróciłem się i ujrzałem czerwoną, pełną dziwnego przejęcia twarz Johnego Stuarta. Za Stuartem siedział Damian Hart. Obaj patrzyli na mnie jak na kogoś, komu trzeba ofiarować szybko jakiś prezent, zanim do reszty mu odbije. Chyba widzieli i czuli więcej niż ja.
– W porządku, Ethan?
– O co wam chodzi, do nędzy kurwy? – spytałem oschle.
Głosy w głowie zamilkły w oczekiwaniu, na to, co będzie dalej.
– Trzym się, mistrzu, chmur – rzekł Hart, a Stuart skwitował to natychmiastowym skinieniem głowy. – I wtrząchaj lepiej żarcie zamiast pierożyć. Na głodniaka, bracie, źle się myśli i żyje. Stary jest już truposzem. Wiadomo?
– Banialuki! – prychnąłem.
– Może tak, może nie – filozofował żywiołowo Hart. – Brough to świr. Wejdziesz mu w trasę i już cię nie ma.
– Banialuki! – powtórzyłem.
– Pożeraj obiadek i ruszaj na lulki – zarechotał Stuart. – W taką pogodę dożywotnim lubią się śnić smukłe babki w bikini. Poważnie. Legaj na pryczy i nie waż się wychylić nosa z celi. To dobra rada, Ethan. Najlepsza. Nikt nie rzeknie ci tutaj nic lepszego.
– Co sugerujesz? – nacisnąłem. – Wiesz coś, czego nie wiem ja?
– Zjedz, połóż się na pryczy, zamknij grzecznie oczęta w oczekiwaniu na senne babki, a jak trzeba, to nawet zrób sobie dobrze. Byleś siedział w swoich kątach i nie wyścibiał nochala na korytarz. Dzisiaj jest przerwa w spacerach tuptaków. Kumasz?
– Gadaj, o co ci chodzi! – warknąłem najgroźniej, jak potrafiłem.
– Wyluzuj – jęknął Stuart. – Wiesz już, co trzeba. Zrobisz inaczej, to twoja sprawa. Ode mnie to już wszystko. Kropka.
Czknął ostentacyjnie i wrócił do pałaszowania obiadu. Upstrzona krostami broda poruszała mu się przy tym w sposób, który w zupełnie innych okolicznościach uznałbym za zabawny. Lub przynajmniej odrobinę śmieszny.
– Coś się święci – stwierdził Reed, spoglądając na mnie z troską.
„Uważaj! Uważaj! Uważaj!” – odezwały się nagle głosy w mojej głowie.
Włożyłem ostatni kęs zimnego już żarcia w usta, połknąłem go bez przeżuwania i wstałem gotów na walkę z całym wszechświatem.
Za szybami deszcz wciąż zalewał mury Poky Quicksand litrami zimnej wody, dzięki czemu nasze psie życie stało się jeszcze gorsze. A na dodatek zaczynała mnie boleć żyła na szyi. Coraz bardziej.
3
Ruby Chase spotkałem przy dystrybutorze na stacji Harry’ego Swana. Była pachnąca i uśmiechnięta. Jej srebrne sportowe BMW błyszczało w słońcu, a długie, pomalowane na niebiesko paznokcie błyszczały jeszcze jaśniej. Wierzę w przypadki, więc i wy lepiej uwierzcie, że było to zupełnie przypadkowe spotkanie. Nie zagęszczam świata. Było dokładnie tak, jak piszę.
No to dodam tutaj jeszcze, że zupełnie oszalałem na jej punkcie. Wtedy, na tej stacji i przy tym dystrybutorze. Byłem i nagle przestałem być. Trach! I już się dzieje. Nie ma gościa!
Później twierdziła, że też to dostrzegła. Moje spustoszenie. Mogła czarować, ale po co? Wiara w miłość od pierwszego wejrzenia jest krępująca. Tylko że czasami trzeba wierzyć i w takie cosiki. Ja uwierzyłem, zanim o tym pomyślałem.
Ponieważ pachniała cholernie dobrymi perfumami i miała cholernie długie, wymazane niebieskim lakierem, paznokcie, napełniłem usłużnie bak srebrnego BMW kilkudziesięcioma litrami oktanówki. W zamian za to dostałem kwadrans miłej rozmowy, przy szklaneczce sprite, pod jednym z ustawionych na zewnątrz parasoli, na pachnącym smażonymi frytkami zapleczu stacji Harry’ego Swana.
Nie wiem, czym jest niebo, Święty Piotr i jego Aniołkowie, ale chyba doświadczyłem wtedy właśnie tego. Nigdy nie było mi lepiej. Nigdy nie czułem się taki ważny. Doceniony i szczęśliwy. Przenigdy.
Potem ten cudowny kwadrans się zakończył i rozpoczęły się moje problemy. Prawie natychmiast, bez chwili zwłoki, czy chociażby jakiegoś ostrzeżenia. No wiecie… Jesteś ćwierkający i szczęśliwy, opływasz w lukrze swoich mało przyzwoitych myśli, a sekundę później ktoś ci wbija nóż w sam środek tego twojego oszalałego serducha.
Żywoty, kurdesz! Żywoty!
Któż to potrafi ogarnąć do końców samych?
4
Zanim dojechałem pod przyczepę, czułem, że coś jest już nie tak, jak trzeba. Mam oczy, więc widok czarnego volvo, które jechało za mną od samego wyjazdu ze stacji, wzbudził oczywiste rozdrażnienie i troszeczkę mniej oczywistą, ale za to wcale przez to nie mniejszą, ciekawość.
– Co do licha?
Było ich dwóch. Wysocy, barczyści, ubrani lepiej, niż przyzwoicie.
Ganciki, cholera!
Wysiedli bez pośpiechu z czarnego Volvo i ruszyli w moją stronę, pochyleni jak podczas wielkiej wichury.
Ujrzałem bystre spojrzenia i lekką nerwowość, która mogła być też czymś zupełnie innym.
– Co jest? – spytałem.
– Jeszcze nikt nie dostał po gębie, a już pęka? – rzekł starszy, tonem mędrca prosto z antycznego świata.
– Tylko patrzeć, jak ten ktoś posika nam się w spodnie – stwierdził drugi tym samym monotonnym tonem.
– Nie sądzę – stwierdził ten pierwszy, a ja momentalnie poczułem do niego odrobinę więcej sympatii.
Nie wiedziałem dlaczego, ale poczułem.
– Nie macie prawa tutaj być – powiedziałem to, co od dłuższej chwili cisnęło mi się już na usta. – To prywatny teren. Lepiej zwijajcie manatki i spypciajcie stąd, zanim mnie wkurzycie. Panowie – dorzuciłem najgroźniejszym z moich groźnych tonów.
Uśmiechnęli się do siebie.
A tuż potem stało się coś jeszcze – ten, do którego poczułem odrobinę sympatii, sięga do kieszeni marynarki i wyciąga paczkę fajek. Powoli wyłuskuje z paczki jednego papierosa i zapala go, zaciągając się z wyraźną przyjemnością niebieskawym dymem.
– Więc to jest ten twój „prywatny teren”, brachu? – zaciąga się drugi raz i przygląda się przyczepie, okolicznym krzakom otaczającym brudny piach podjazdu i naturalnie moim zakurzonym trzewikom. Widać, że nie podoba mu się żaden z tych szczegółów. – Całkiem nieźle. Chyba.
Potem strzepuje popiół z końca fajki i wpycha dłoń pod marynarkę. Wszystko to robi z coraz większym zdumieniem. Zupełnie jakby trafił na kładkę, prowadzącą go do jakiegoś strasznego, źle ułożonego świata, do którego jeszcze parę chwil przedtem nigdy nie zamierzał wejść. Taka współczesna Alicja spoglądająca na koniec zajęczej norki lub na drugą stronę czarodziejskiego lustra.
– Pięknie znaczy się – mówi tonem człowieka, któremu coś nagle otworzyło oczy i przypomniało o istnieniu innych bytów.
I wyciąga wreszcie tę cholerną dłoń spod marynarki.
Na szczęście nie ma tam wielkiego gnata, tylko garść brzęczących monet. Przerzuca je z uwagą. Najzwyczajniej w świecie szuka czegoś i liczy z zaciśniętymi wargami.
Monety w jego dłoni brzęczą jak głodne muszki octówki.
– Powiedzcie mi jedną rzecz – mówię, nie patrząc im jeszcze w oczy. To zrobię za chwilkę – obiecuję sobie. – Jeszcze parę sekund i przejdę do ataku. – Powiedzcie mi, o co właściwie wam chodzi. Bo o coś musi wam chodzić, mam rację?
Zamykam szybko oczy. Próbuję sobie wmówić, że to sen, nic więcej.
Goście są, ale zaraz znikną. Wystarczy, gdy pomyślę o tym wystarczająco mocno.
– Masz dwudziestaka Dave? – pyta ten od monet.
– Co?
– Brakuje mi dwudziestki. Szukaj po kieszonkach. Im szybciej załatwimy sprawę, tym lepiej i dla nas, i dla niego. Dwadzieścia centów i już nas tu nie ma.
– A czy ja do cholery przypominam jakiegoś sponsora?
– To tylko głupie dwadzieścia centów. Co z tobą?
– Jak mówię, że nie mam, to nie mam. A poza tym nie sądzę, żeby facio robił jakiś problem z braku głupiej dwudziestki… Prawda, że może być i bez dwudziestaka?
– Co może być bez dwudziestu centów? – pytam, czując, jak skronie pulsują mi od myślenia.
– No dobrze – mówi w końcu ten od fajki i brzęczących monet. – Nie ma, to nie ma. Musimy dać radę i na takie sposoby.
Nie podnosi przy tym głosu, choć w tonie jego słów jest coś takiego, że od razu robi mi się na przemian zimno i gorąco. Właśnie w taki sposób człowiekowi czasami przytrafia się nagła refleksja, która zmienia go w kogoś zupełnie innego.
Mężczyzna podchodzi do mnie, uśmiecha się i wciska mi w garść trochę bilonu. Nawet nie rzucam okiem na monety.
– Równe siedem dolców. Niestety bez dwudziestu centów, ale uznaj to za taki kaprys losu.
– Daj spokój Will – wtrąca się drugi. – Jemu to prawie bez różnicy. Zgadza się?
– No sam nie wiem… – mówi starszy, znów rozglądając się po okolicy mojej przyczepy. Wciąż nie bardzo chyba podoba mu się to, co widzi. – Dave, strzel parę fotek dla szefuńcia i zmykamy stąd, zanim zacznie mnie boleć głowa.
– A łapka? – pyta Dave.
– Rety! Łapka! Prawie zapomniałem… Nie jesteś przypadkiem mańkutem, prawda?
To pytanie wisi między nami przez sekundę, najwyżej przez dwie.
W tym czasie Dave naciska jeden raz przycisk niewielkiego aparatu. Wciąż milczę, a w tym czasie migawka strzela jeszcze równe sześć razy. Pyk, pyk, pyk. I jeszcze jeden raz. Pyk. I ostatni.
– Powinno wystarczyć – mówi wreszcie wyraźnie zadowolony z siebie Dave.
– Pytałem o coś – przypomina Will.
– Spieprzajcie mi stąd! – warczę wkurzony nie na żarty. – Już was tu nie ma!
Ciskam monetami w zaskoczonego Willa, który robi całkiem zgrabny unik i kasiora fruwa mu tuż obok nosa, lądując parę metrów dalej w głębokim piachu nieutwardzonego podjazdu.
Nie wygrzebię nigdy tych siedmiu dolców. Przeleżą w tym sypkim piachu aż do kolejnej epoki lodowcowej. Chyba że najpierw komuś zechce zabawić się w archeologa, upadłego wieku zwanego dwudziestym.
– Ożeż ty! – krzyczy Dave.
Chwyta mnie, zanim odzyskam równowagę po swoim wspaniałym rzucie. Wykręca mi ramię tak szybko i sprawnie, że nie mam nawet czasu, aby kopnąć go w kostkę. Lub gdzieś indziej.
Od Willa otrzymuję w tej samej sekundzie mocny cios w splot słoneczny, który definitywnie odbiera mi oddech i chęć do życia. I już mnie nie ma. Odlatuję jak kometa Halleya w niebyty galaktyczne. Przestaję być, zanim na dobre zdam sobie z tego sprawę.
Kiedy fragmentarycznie powraca mi oddech, lewa dłoń tkwi już na chłodnym metalu progu mojej starej toyoty, gotowa na to, co zaraz ma się wydarzyć. Zanim drzwi strzaskają kości, myślę, jak mi wtedy będzie. A potem jest już to głośne trach, którego długo nie zapomnę.
Wyję więc i wyję, aż owo wycie odbiera mi całkowicie oddech.
Gdy przestaję, silne ramię Dave’a puszcza moje włosy, pozwalając mi upaść w gorący piach podjazdu. Teraz skomlę, przyciskając zmiażdżoną dłoń do piersi. I klnę, klnę jak szewc, któremu brakuje fleków na naprawę babskich obcasów. Klnę nawet wtedy, gdy Will chwyta mnie za nos i stawia z powrotem na chwiejne nogi.
Ręka boli jak diabli. Nigdy jeszcze nic mnie aż tak nie bolało.
– Potrzebuję jeszcze dokumentacji z wnętrza tej karocy – decyduje Dave. – Pokażesz mi swoje wyrko, szanowny panie? Lady powinna zobaczyć, co ją ominęło.
Naturalnie jest to pytanie, na które się nie odpowiada. Rozkazy się po prostu wykonuje. A gdy masz już zgruchotaną dłoń, taki rozkaz jest jak cytat z Biblii.
„I rzekł tedy Bóg do syna swojego, Abrahama… Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną…”.
– Idziemy – mówi Dave.
– Prędziochami – dodaje swoje Will.
„Dobra!” – myślę. – „Sami się o to prosicie, dupki!”.
– Pan naturalnie pomyka przodem.
Dostaję solidnego kopniaka w kość ogonową. Wstaję jednak na tyle szybko, że drugi kopniak przecina tylko upalne powietrze.
– O Boże, o Boże…
Przez kilka metrów nie idę, raczej się zataczam, ryjąc stopami w sypkim piachu. Trzęsę się z bólu i szczekam zębami.
W połowie drogi do przyczepy upadam, ale wstaję, zanim któremuś z nich znów zechce się poczęstować mnie kopniakiem.
Nie mogę napełnić płuc wystarczającą porcją powietrza. Naturalnie próbuję to robić, ale powietrze ucieka mi tuż przed twarzą, milimetry przed zakrwawionym nosem i ustami.
– Zaraz zemdleję, czy co?...
Zamiast tego mrugnąłem, zacisnąłem szczęki i nagle wszystko wokół mnie stało się łatwiejsze i prostsze.
Tylko te dzwonki w głowie…
– Chcecie mnie zabić? – spytałem.
Popatrzyli na siebie. Ten mniej ważny wydawał się zupełnie zbity z tropu; ważniejszy zapalił kolejnego papierosa.
– Cholera, nie wiem.
Ja:
– Sądzę, że tak.
On:
– Przecież mówię, że nie wiem. Co o tym sądzisz, Dave?
Drugi On:
– Trudno powiedzieć.
Ja:
– A powiecie mi chociaż dlaczego?
On:
– Raczej nie, stary.
Znowu ja:
– Dlaczego?
Znowu on:
– Dlaczego? No cóż… Dostaniesz wszystko gotowe i zaraz przeinaczysz to po swojemu. Kiedy człowiek sam dociera do prawdy, jest mu łatwiej zaakceptować pewne rzeczy. Takie coś jest bardziej sprawiedliwe. Tak uważam.
Obserwowałem słońce nad koronami drzew na południu.
Było wielkie i żółte.
I samo jedno na ogromnym i bezkresnym niebie. Samiuteńkie. Zupełnie jak ja.
– To głupie – stwierdziłem.
– Hej! Uważaj, co mówisz – ostrzegł mnie Will.
– Przepraszam. Samo mi się powiedziało.
– Więc lepiej tego więcej nie próbuj.
– Nie będę.
Dwa kroki przed drzwiami przyczepy już wszystko wiedziałem.
Z bolącego nosa pociekła mi kolejna strużka glutów wymieszanych z ciepłą krwią. Teraz pozostała tylko kwestia, co zrobię z tą wiedzą.
To też już miałem opracowane w najdrobniejszych szczegółach.
„No cóż. Ktoś chce się tutaj zabawić, czyli się bawimy”.
– Ale parszywe miejsce – warknął Dave.
Rozejrzałem się i musiałem przyznać, choć niechętnie, że gość miał rację.
Była to parszywa okolica, z parszywymi odgłosami. A jesienią i zimą było tutaj jeszcze bardziej parszywie. Parę mil głuszy, która wysysała z człowieka energię, jak zimne torfowisko. Tylko błoto, komary i setki buszujących w konarach ptaków. Bida z nędzą. Ciasny świat Ethana Doussett.
– Sądzę, że inni mają jeszcze gorzej – powiedziałem, aby tylko coś powiedzieć.
– Pieprzysz – skwitował moją uwagę Dave.
– Kurwa mać! – wrzeszczy Will.
Stoję już przy samych drzwiach.
Zdrową ręką trzymam śliski metal wysłużonej klamki i patrzę z satysfakcją, jak wypolerowany na błysk kamaszek pana Willa tańczy dwadzieścia centymetrów nad piachem, w sporej części, aż po samo sznurowadło, wyświniony gęstą i śliską papką, która jeszcze o poranku zalegała zdrowe wnętrzności Fortynbrasa.
Odbił za bardzo w lewo, a spacery tamtymi sektorami są niebezpieczne.
Poirytowana mina Willa wymownie świadczy o tym, że gość załapał już problem. Jego prawa ręka zaczyna wędrować szybko pod połę błękitnej marynarki, za którą pewni ludzie daliby się pokroić na plasterki.
Wiem naturalnie czego poszukuje tam ta dłoń. Każdy na moim miejscu by to wiedział.
Naciskam na klamkę, odciągam skrzypiące drzwi i krzyczę prosto w cień przyczepy:
– Bierz ich! Zjedz skurwysynów! Bieeeerz!
5
Will jest szybki. Pioruńsko szybki, ale gdzie mu tam do szybkości Fortynbrasa.
Pomyślałem: „Jest już za późno, koleżko. Nie masz najmniejszych szans”.
I nie miał.
Ani on, ani jego kompan Dave.
Fortynbras skoczył prosto na dłoń Willa. Wydarł mu rewolwer, zanim ten zdążył wypalić. Gdy kły Fortynbrasa zagłębiły się w miękkie ciało Willa, w powietrzu rozległo się nieprzyjemne wołanie – groźne, a zarazem jakieś nie do końca przekonujące.
– Jezuuuuuuuuuuu!
Will spojrzał błagalnie w kierunku Dave’a. Pies natychmiast podążył za jego wzrokiem.
Warknął głośno, jakby ostrzegając: „Nie rób głupstw, frajerze!”.
Wycie Willa nabrało mocy. Próbował walczyć z Fortynbrasem, ale była to raczej tylko próba. Rewolwer wylądował w piachu, pod jego podrygującymi w panice nogami. Mężczyzna ścisnął ramieniem łeb psa, ale długowłosy wilczur nie zwracał na to uwagi.
Wgryzał się w przedramię Willa, telepał łbem, drapał długimi pazurami i wszystko wskazywało na to, że sprawia mu to ogromną przyjemność.
– Najwyższa pora wiać, Will! – wrzasnął Dave. – Odgoń tego kundla i zwijamy żagle…
Kiedy to się wszystko działo, nie myślałem właściwie o niczym.
Tkwiłem w jakimś innym czasie; w gruncie rzeczy chyba byłem jeszcze bardziej przerażony niż oni.
Stałem z jedną nogą wewnątrz przyczepy, patrząc na rozgrywającą się przede mną walkę i zastanawiając się, co właściwie ma się stać za chwilę.
Potem już wiedziałem. Coś we mnie krzyczało, że powinienem się spieszyć; coś innego nie pozwalało mi zrobić kroku przed siebie.
„Zepsuli ci rękę, tak? – pomyślałem. – Możesz już nigdy nie odzyskać w niej pełnej sprawności, tak? Za takie coś powinna kogoś spotkać zasłużona kara. Prawda, że powinna?”.
– Jezuuuuuu, Dave! Długo będziesz jeszcze tak stał?! – wrzeszczał zjadany przez Fortynbrasa Will. – Rusz się, do kurwy nędzy!
„Kara” – pomyślałem. – „Musi być za to kara”.
Pomysł, który w tej samej chwili zagadał mi w głowie, był bardzo przekonujący.
Cholernie przekonujący, rzec można.
Wbiegłem wreszcie do wnętrza przyczepy.
„Gdzie jest ten sztucer?”.
Trwało to chwilkę, ale przypomniałem sobie.
Załadowanie komory sztucera jedną ręką nie jest rzeczą prostą. Jeżeli dodacie do tego jeszcze ból drugiej, połamanej zapewne dłoni, stres, szok i wszystko inne, czego może doświadczyć taki skołowany facet, jak ja, wetknięcie naboju w komorę sztucera powinno być raczej zupełnie niewykonalne.
Raczej.
Mnie jednak jakoś się to udało. Zajęło mi to, co prawda, parę minut, ale w końcu nabój tkwił w komorze, a sztucer czekał tylko na pociągnięcie wrażliwego spustu.
„No dobrze! Teraz możemy sobie pogadać jak prawdziwe chłopy, moi panowie!”.
Gdy wybiegłem wreszcie z przyczepy, Volvo Dave’a i Willa pędziło już w tumanie kurzu w stronę wąskiej drogi dojazdowej. Fortynbras naturalnie nie dawał za wygraną. Gryzł chlapacze i opony auta, ujadając jak oszalały. Czasami jego wielki, kosmaty kształt rzucał się w stronę okien, drąc i drapiąc lśniący lakier. Widać było, że wilczur nie wyszczekał jeszcze ostatniego szczeku.
Stałem w wąskim wejściu do mojej przyczepy z naładowanym sztucerem w garści i patrzyłem, jak znikają między porastającymi drogę drzewami i krzakami. Wreszcie wszystko ucichło.
Moja wściekłość powoli zamieniała się w uczucie mdłości.
„Niech was piekło pochłonie” – powiedziałem i to chyba zakończyło temat.
Mój głos brzmiał jak gadanie kogoś zupełnie innego, więc nie odważyłem się wykrzyczeć nic więcej, żeby przypadkiem nie pęknąć na milion, niedających się złożyć w całość, drobin.
Ethan Doussett nigdy nie pozwala sobie na takie słabości.
A potem nad koroną lasu rozległ się wystrzał.
Tylko jeden.
„Przepraszam cię Fortynbras. Wybacz mi”.
6
Fortynbras wrócił kwadrans później. Pysk miał schlapany krwią, a kudły skołtunione, jak po wielkich psich amorach.
Pokrywała go gruba warstwa szarego pyłu, co stwarzało złudzenie, że podczas pościgu stracił swoje rasowe umaszczenie. Stał się po prostu innym psem, niż ten, którym był dotychczas. Na swój sposób było to normalne, ale i niepokojące.
Wierzyłem jednak w jego psi instynkt, który miał mi go oddać takim, jakim był przed atakiem na tych dupków z Volvo, Dave’a i Willa.
Ani na sekundę nie odrywał ode mnie swych mądrych ślepi. Musiał być cholernie dumny z siebie, bo przywarował mi pod nogami i czekał, aż poklepię go po łbie.
„Co to było, do licha?” – zdawał się pytać psi wzrok, a coś innego gadało jednocześnie: „Ale im dałem bobu, no nie? Dostanę za to jakąś kosteczkę, pan?”.
– Ale się cieszę! Nic ci nie zrobili, stary?
Obejrzałem go uważnie od czubka łba, aż po sam koniec ogona. Wyglądało na to, że psiak wyszedł z tego bez szwanku. Wciąż wpatrywał się we mnie błyszczącymi ślepiami i próbował wsadzić mi łeb na kolana.
– Jesteś cały, brachu?
Odpowiedział mi szczeknięciem, od którego aż zabolało mnie serce.
Objąłem mocno tę drżącą kulę sierści i mięśni, a potem klepnąłem go znacząco po zadzie, dając mu tym samym do zrozumienia, że dalszej części czułości już nie będzie.
Kiedy to zrobiłem Fortynbras cofnął się z wahaniem i szczeknął tak głośno, że aż drgnąłem.
– Dobry pies – powiedziałem.
Przypuszczałem, że jeżeli rzeczywiście mnie rozumie, tak jak chciałem, pojmuje także i to, że jestem mu wdzięczny, za to, co dla mnie zrobił.
Parę minut później, gdzieś między piątą a szóstą po południu, pamiętam, że niebo traciło już swoją letnią jasność i przejrzystość, ból mojej zmiażdżonej dłoni prawie zupełnie mnie pokonał.
W środku mojej głowy cykała wielka bomba z opóźnionym zapłonem.
Trwałem w jakimś dziwnym zawieszeniu, w którym słyszałem coraz głośniejsze gadanie wewnętrznych głosów.
Głosy robiły się coraz bardziej natarczywe. Chyba też dostałem gorączki, bo spływałem zimnym potem, a kolana dygotały mi jak po spożyciu kartonu piwa.
„Ej! Chyba zaraz się porzygasz, kolego”.
„Może tak, może nie”.
„Raczej jednak chyba tak”.
„Raczej jednak może nie”.
„Srata tata, pusta chata”.
„Srały muchy, będzie wiosna. Będzie lepiej trawka rosła”.
„Kretyn”.
„A dziękuję. I nawzajem, szanowne panie i panowie. I nawzajem”.
Fortynbras obserwował mnie uważnie, gdy w pośpiechu opróżniałem naszą lodówkę.
Stał wyraźnie zawiedziony przy swojej pustej misce, kiedy pakowałem trochę ciuchów do plecaka, gdy wciskałem sztucer do brezentowego futerału.
Z tym samym psim zdziwieniem przyglądał mi się, kiedy wyrzucałem za drzwi zawartość cuchnącej kuwety, przekomarzając się jednocześnie z głosami i wzdychając gniewnie, gdy nie potrafiłem ich przegadać.
Stał z wysoko uniesionym pyskiem i węszył otaczającą mnie nerwowość. Wyraźnie wyczuwał to, co do nas nadchodziło.
Jego ogon rytmicznie uderzał o pokrytą wytartym linoleum podłogę przyczepy.
Bam, bam, bam…
Mogłem przysiąc, że jego ślepia płaczą.
– Teraz pojedziemy na małą wycieczkę, stary. Wiem, że nie cierpisz bachorów mojej siostruni, ale mus to mus. Powinienem uderzyć w doktory, przyjacielu – wyjaśniłem, połykając zatykającą mi gardło kulkę czegoś, niechcącego się dać przełknąć.
Było mi coraz bardziej nijako.
Coraz bardziej wirowałem.
Fajt, fajt, fajt…
Fortynbras zaskomlał i jeszcze mocniej zaczął walić swoim kudłatym ogonem w to nasze zniszczone linoleum.
– Tylko bez fochów poproszę!... – ostrzegłem. – Mignie, śmignie i już. Będzie, jak było. Damy radę Forty. Te dzieciaki wcale nie są takie straszne. Dasz najwyżej dyla pod łóżko, kłapniesz zębiskami i mogą ci narobić. Ja i tak mam gorzej. Na samą myśl o doktorach robi mi się gorąco… I jeszcze ten szpitalny smród! Chryste! Wyobrażasz sobie mnie w tym przybytku?
Odpowiedział mi jednym znaczącym „hau”.
– No właśnie – przytaknąłem. – Sam widzisz. Twoje bachory przy moich doktorach to pikulandia.
Tym razem gapił się tylko na mnie, z wywalonym jęzorem i długą nitką śliny, która zamierzała wyraźnie spaść na naszą dawno niemytą podłogę. Powinienem napoić go litrem zimnej, czystej wody po zabawie z panami sadystami, ale brakowało mi czasu na takie dyrdymały.
To, że jeszcze nie zemdlałem, graniczyło z cudem.
Owinąłem zmiażdżoną dłoń w czystą szmatę w błękitne iksy i igreki, wyrzuciłem plecak za drzwi, wystawiłem ostrożnie sztucer i z workiem psiej karmy pod pachą wytoczyłem się z przyczepy.
– Dawaj – ponagliłem Fortynbrasa.
Wybiegł bez ociągania i siedział spokojnie, obserwując, jak zamykam nasz domek.
Odprowadził mnie nawet do pnia starego cisu, gdzie mieliśmy swoją tajną skrytkę, w dziupli jakiegoś dawno odgonionego naszą obecnością, ptaszyska.
Bez protestów towarzyszył mi, gdy pakowałem nasz skromny dobytek do paki Toyoty, a potem wskoczył po prostu na przednie siedzenie i czekał, aż przekręcę kluczyk w stacyjce i nieporadnie wrzucę pierwszy bieg.
– Komu w drogę, temu gaz.
No i pojechaliśmy.
ROZDZIAŁ DRUGI
1
Kiedy w końcu powróciłem do celi, było tuż przed trzecią.
Do kolacji pozostało jeszcze masę czasu i były to godziny puste, które tak naprawdę nic nie znaczyły w moim życiu; były, ale zupełnie tak, jakby ich wcale nie było.
Wisiałem w więziennym niebycie, a potem był już kolejny dzień.
Właśnie tak umykało życie. Nawet gdyby nagle stuknęło mi sto lat, nie zauważyłbym tego. Patrzyłem na samego siebie przemijającego, gubiącego włosy i uśmiechającego się tylko wtedy, gdy na nic innego nie miałem już ochoty. Po czterech latach odsiadki nawet coś takiego, jak swoje zmieniające się wciąż odbicie w lustrze we wspólnej toalecie, nie robiło na mnie większego wrażenia.
I jeszcze te moje zmienione oczy.
Rety…
Po czterech latach odsiadki w Poky Quicksand patrzył na mnie już zupełnie ktoś inny. Mogłem mu nawet napluć w twarz i tak niczego by to nie zmieniło. Cztery lata spędzone w Poky Quicksand odebrały mi dawnego Ethana Doussett’a. Jeżeli czuliście się kiedyś, jak ktoś przewrócony na drugą stronę, to rozumiecie, co próbuję wam napisać.
Ethan Doussett nie był już Ethanem Doussett. Równie dobrze mógłbym ubiegać się o zmianę nazwiska. Tylko kto by mi na to pozwolił?
Wróciłem więc do celi, walnąłem się na pryczę i zająłem się rozwiązywaniem krzyżówki, którą wydębiłem od Malcolma Hilla, i z którą, za cholerę, nie mogłem sobie poradzić.
Nigdy nie byłem typem mózgowca. Walka z krzyżówką uzmysławiała mi to jeszcze. Dodatkowo obiecałam Malcomowi, że wszystkie pola zapiszę delikatnie ołówkiem, tak aby w przyszłości mógł ją przekazać komuś następnemu, równie znudzonemu i zmęczonemu więzienną monotonią.
Kiedy w celi paliło się sztuczne światło, czytaj – zawsze, cienkie linie ołówka stawały się zupełnie niewidoczne, więc odnosiłem wrażenie, że zabieram się do niej zawsze po raz pierwszy.
Takie odkrywanie dziewiczych obszarów. Trala la la. Umysł opuszcza twoje spocone ciało i wstępuje w ciebie zupełnie ktoś inny.
Puk, puk! Jesteś tam jeszcze?...
Za linią kraty zaczynał się korytarz, na który, opierając się na opinii Stuarta, miałem nie wyścibić nosa aż do samej kolacji.
W więzieniu coś takiego, jak dekoncentracja jest niebezpieczna. Zawsze. Kiedy jesteś niedostatecznie skoncentrowany, w miejscu takim, jak nasze piękne Poky Quicksand, nietrudno jest o nieszczęście. Tutaj chwila nieuwagi znaczy zupełnie coś innego niż na wolności. Zrobisz krok nie w tę stronę, co trzeba, uśmiechniesz się inaczej, niż przewiduje to reguła na uśmiech w tym dniu, i już cię nie ma. Dokładnie tyle, ile trzeba, byś znikł z listy dożywotnich. Rodzaj katastrofy, która tylko czeka, aby się wydarzyć.
„Zbiera ją ten, kto sieje wiatr”…
Łatwizna.
Wypełniłem kratki pięcioma, ledwo widocznymi, śladami ołówka. Drugie w kolejności „U” pasowało idealnie do pionowego „U” ze słówka „Gubernator”, które zapisałem tego poranka.
Wydało mi się to przez moment za łatwe i za zbyt oczywiste.
A może wcale takie nie było?
W więzieniu nie masz zaufania ani do siebie, ani do nikogo innego. Za kratkami zaufanie prowadzi człowieka do pewnej zguby. Normalnie uważasz tutaj na każdego i zawsze. Kiedy o tym zapominasz, ktoś inny przypomina sobie o tobie. Punkt sto jedenasty więziennego abecadła: „Nie pytaj nigdy, co się stanie. Patrz uważnie, gdy się dzieje”.
O, i jeszcze to: „Ani ty, ani On, nie wiecie tego, co wiedzą Oni”.
Z punktem dwieście jeden zawsze miałem problem, ale za to wyryłem go na pamięć i mogłem wyrecytować te mądrości o każdej porze dnia i nocy.
Ktoś na korytarzu zanucił jakąś piosenkę. Ktoś inny szurał nogami po podłodze, aż kłuło w uszach. Metalicznie trzasnęła krata. Więzienna codzienność.
Do celi naniosło odrobinę chaosu i strumień świeżego powietrza.
Nie dalej, jak godzinę temu, uznałbym to za zwykły przejaw normalności.
Teraz zrobiłem się czujny.
Zajrzał do mnie Trey Bagby. Tylko zajrzał, bez wchodzenia za linię kraty.
– Cholera, Ethan, nie jesteś chyba chory, co?
Patrzył na mnie z troską.
Usiłował też wyraźnie nadać swojemu głosowi przyjazne brzmienie, ale nie bardzo mu to wychodziło.
Ważne jednak, że w ogóle spróbował.
Trey trafił tutaj za morderstwo wolontariuszki, która zapędziła się w zapamiętaniu w najniebezpieczniejsze zakamarki Worcester, ze swoim wolontariackim dobrym słowem.
Pociął ją tak, że rodzina ledwo ustaliła w sali prosektorium, że to rzeczywiście ona. Na domiar wszystkiego Trey zjadł oba pośladki dziewczyny w kwaśnym sosie żurawinowym. Planował zresztą to samo uczynić z dwoma lub może nawet trzema innymi fragmentami jej jędrnego, młodego ciała, ale udaremniło mu to aresztowanie.
Żartował, że gliny odebrały mu chleb nasz powszedni.
Czasami dodawał jeszcze, że nie ma nic smaczniejszego, niż uduszona dobrze wolontariuszka, podana obowiązkowo w żurawinowym sosiku.
Takie wielkie „mniam”, gdy codziennie zmuszony jesteś zapychać sobie kichy ochłapami kurczaka i zielonym groszkiem.
Fuj.
– Nie dam głowy, ale chyba nie – odpowiedziałem, machając mu ręką na odczepnego.
Kiedy odszedł w swoją stronę, miałem już tak spierzchnięte usta, że prawie nie czułem przesuwającego się po nich języka, ale przynajmniej wiedziałem, że nie rozerwie mi ich żaden uśmiech.
I bez tego miałem o czym dumać.
Słyszałem, jak deszcz wciąż pada za oknem. Chyba nawet zdawał się jeszcze przybierać na sile. Niewiarygodne, ale padało mocniej, niż kwadrans temu. Chodziły słuchy, że taka pogoda sprzyja samobójcom. Nie było jednak na to dostatecznych dowodów.
Z nudów człowiek potrafi wymyślić najgorsze głupoty.
W Poky Quicksand samobójstwo było wykroczeniem. Nawet większym od podstawienia nogi strażnikowi. W regulaminie Poky Quicksand nie uwzględniono rubryki – „samobójstwo”. Może dlatego ludziska sprzedawali sobie tak chętnie takie blably.
A jeżeli nawet kiedykolwiek w więzieniu Poky Quicksand doszło do samobójstwa, to pewnie i tak w oficjalnym akcie zgonu jakiś tutejszy służbista-kancelista zapisał zwykłe „zgon z przyczyn naturalnych” lub mniej wyrafinowane „wypadek”.
Jestem tego pewien. Na bank tak było.
Upłynęła godzina. Potem następna.
Nabrałem już nawet przekonania, że wbrew słowom Harta nic się dzisiaj nie wydarzy.
Ale się wydarzyło. Oczywiście nie mogło się nie wydarzyć.
W Poky Quicksand wszystko wydarzało się według ściśle określonego planu. A nad planem wydarzeń tego dnia czuwał naładowany ujemnymi jonami Darvin.
Panowała nieprzyjemna cisza, a w tej ciszy byłem ja. Próbowałem zaprzeczać temu faktowi, ale przychodziło mi to z coraz większym trudem. Coś było tutaj nie tak, jak należy. Bardzo nie tak jak należy. Sine chmury płynęły za brudną szybą, deszcz wciąż lał jak z cebra.
Zeszłego lata podczas podobnej do tej burzy dostałem ostatni list od Mary End. Chryste!
Dobra, pomyślałem. Nie chcesz tego wspominać. Ani nic.
Z Mary jest już koniec. Definitywny. Twoja Mary to teraz Mary End. Była i przestała być. Nie masz już swojej malutkiej siostrzyczki, przyjacielu. A wszystko przez tego skurwiela Arnspigera. No może nie wszystko, ale ten gliniarz przyłożył do tego solidnie swe łapsko. Jak można się zabujać w gliniarzu? A więzi krwi to pikuś? Pikuś?
Niech cię cholera, Arnspiger! I ciebie też Mary End. Nie zostawia się brata w potrzebie!
Świat Mary End wciąż nie miał początku ani końca. Moim światem była przestrzeń celi o wymiarach dziesięć stóp na siedem. W tym wszystkim zawierała się szorstka od betonu prycza z obszczanym setki razy materacem, stalowy sedes i podwójnie okratowane okno z nietłukącą się szybą, wychodzące na szary blok C.
Akurat okno było najlepsze z tego wszystkiego. Dobrze jest móc wyjrzeć czasami poza siebie samego. Nawet wtedy, gdy patrzysz na miejsce, w którym przetrzymywani są tacy sami źli goście, jak ty.
Nawet wtedy, do licha.
Chyba przysnąłem.
Obudził mnie pisk kółek wózka Toma Willsona, którym stary rozwoził receptę na więzienną nudę – czyli sczytane książki i czasopisma z więziennej wypożyczalni.
W świecie wolnych ludzi takie coś byłoby nie do pomyślenia. Tutaj pisk nienaoliwionych kółek wózka Toma stanowił swoisty rytuał. Coś, na co się czekało i coś, bez czego trudno się kończyło kolejny, identyczny z poprzednim, dzień.
Wózek Toma Willsona był jak zegar z kukułką. Albo tykająca bomba.
Tego dnia Willson nucił pod nosem Old Woman Who Lived in a Shoe… To on był bombą, która za jakiś czas miała eksplodować, zasypując nas tysiącami kawałków zdartych zelówek.
I kto by pomyślał... Stary, dobry Tom Willson.
Co też wyrok dożywocia może uczynić z porządnym człowiekiem.
Też chcę mieszkać w bucie – pomyślałem nie wiadomo kiedy.
Muzyka dzieciaków snuła się po korytarzu niczym ciepły wiatr.
– Hej stary – powiedziałem, gdy mijał moją celę.
Tym razem Willson nawet na mnie nie spojrzał, co nie wróżyło najlepiej. Jemu, mnie, nikomu. Pchał po prostu ten swój popiskujący wózek, a reszta mu zwisała i powiewała.
Trzech strażników Bobby Shaw, Rob Hardester i Andy Cummins, paplało właśnie jakieś swoje rutynowe bzdety o babkach i tanich kredytach, gdy rzucona przez kogoś butelka z benzyną eksplodowała im pod nogami. Wszyscy trzej zapłonęli w tej samej sekundzie jak pochodnie. Towarzysz Mołotow wiedział, jak należy traktować nieposłusznych i krnąbrnych.
Dwie kolejne butelki trafiły w otwarte drzwi podręcznego składziku z bielizną, a czwarta wypaliła szarą lamperię tuż przy dziennym pokoju ochrony.
Bach!
Potem paliło się już dosłownie wszystko.
Podłoga, ściany, sufit i ludzie, a rozanielony Willson piszczał jak łechtany za uchem piórkiem z wąglikiem.
– Ale kurnaaaaaaaaaaaaa fajowsko jest! Zajebiście ludkowie!
Wtedy jeszcze tkwiłem przerażony we wnętrzu swojej celi.
Coraz mniej bezpieczny, ale, do cholery, o wiele bezpieczniejszy niż na rozhisteryzowanym wydarzeniami korytarzu zachodniego skrzydła Poky Quicksand.
Mój tymczasowy dom nagle zrobił się hałaśliwy, zły i przesiąknięty smrodem benzyny i kwaśnego dymu.
Mój dom płonął.
Płonęła wam kiedyś podeszwa w nowym, przyciasnym bucie?
cdn................................
(Pewnie są błędy i złe formatowanie, ale nie mam czasu na zabawy z literkami. Przebacza, kto chce. Ja pykam i frunie.)
Drzwi do lasu - powieść, fragment
1Wiem, że oni nigdy tego nie zrozumieją, ale pod moją maską sarkazmu wspomnienia żyją.