przy pracy nad kolejną książką zdecydowałem się na wprowadzenie krótkich opowiadań w formie wstawek do powstającej książki, aby rozszerzyć jej świat. Publikowałem już wcześniej na forum, dlatego przypomnę poprzednie diagnozy, czy aby na pewno zdołałem je zwalczyć i co nowego mogło się pojawić.
Poprzednie diagnozy?
- Zaimkoza
- Zbyt długie zdania
Jeden, dwa, trzy...
Drzwi rąbnęły w futrynę, zagłuszając hukiem powtarzany przez echo kobiecy krzyk przerażenia.
Mała postać wpadła do chatki, potykając się na progu, po którym od razu zaczęły pełzać języki mgły. Uderzyła twarzą prosto w klepisko, ale zamiast rozpłakać się z siniejącego w oczach policzka, dyszała ciężko na czworakach. Próbowała coś z siebie wykrztusić, ale bez skutku. Sprawiała wrażenie, jakby coś ściskało jej gardło w żelaznym uścisku.
Jej ubrania były mokre, skóra parzyła i kleiła się od potu. Dygotała, dzwoniąc zębami, jak w febrze, choć rankiem była zupełnie zdrowa.
– Wi…wiwii… – jąkała się, aż wreszcie zaniosła paskudnym, suchym kaszlem. Tak niepodobnym do kaszlu dziecka.
– Na welesowe rany, co się dzieje? Janeczko spokojnie, ciiii, nic nie mów. Najpierw się uspokój – powiedziała kobieta niepewnym, drążącym głosem.
Mięśnie dziewczynki ubranej w prostą szarą sukienkę wreszcie rozluźniły się w uspokajających objęciach matki. Oddech uspokoił, a rozpaloną twarz coraz bardziej szpecił ciągle rosnący siniec. Już otwierała usta, ale drzwi ponownie huknęły. Nagły wiatr wpadł do środka momentalnie, wprawiając w ruch okiennice, które tłukły się o zasuwy.
Hałas ogłuszał.
Tym razem do chaty wpadła trójka wysokich chłopców z workami wypełnionymi węglem drzewnym. Ich stan był daleki do stanu dziewczynki, ale na twarzy całej czwórki malowało się dokładnie to samo.
Przerażenie.
– Błyska się – powiedział najwyższy.
– Burza idzie – zawtórował mu drugi, spoglądając niepewnie na siostrę.
Po tych słowach zapadła cisza. Wiatr przestał dąć, okiennice uspokoiły się, a wpadająca do środka mgła znieruchomiała nagle, jakby coś zatrzymało zupełnie czas. Cisza przed burzą, pomyślała kobieta, spoglądając zza plecy synów, za którymi ciemność pogłębiała się w oczach, zwiastując najgorsze.
To nadeszło.
Świat na moment rozjaśnił się w bladym świetle.
– Jeden, dwa, trzy, cztery... – szeptała kobieta, ściskając coraz to kolejne palce.
Doliczyła się do dziesięciu, zanim dobiegł do nich niski, ponury grom a ziemia zatrzęsła się niebezpiecznie, powodując, jak zwykle zresztą, elektryzujące mrowienie na skórze stóp. Wicher rozpętał się na nowo, a szum drzew zaczął dochodzić do nich z każdej strony.
– Po ojca – powiedziała wreszcie kobieta łamiącym się głosem, który szybko nabrał rezonu. – Na co czekacie? Cała trójka, już!
Nie czekała, aż wyjdą. Od razu zerwała się na nogi, podrywając za sobą córkę. Zwaliła się na wypchane po brzegi końskie juki i zaczęła rozrzucać ich zawartość dookoła. Wcześniej spakowali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, pozostawiając ich następcom jedynie kocioł i podstawowe kuchenne utensylia, które sami tutaj zastali przed trzema pełniami.
Zebrali wystarczająco zamówionego węgla drzewnego, dlatego przezornie zostawili sobie cały tydzień na podróż z wozem. Nikt nie mógł spodziewać się, że pierwsza burza nadejdzie tak szybko.
– Kilkanaście godzin. Spóźniliśmy się o kilkanaście godzin – szeptała pod nosem, zaglądając w kolejne szkatułki i sakwy.
Raz co raz wyrzucała z nich na ziemię jakieś przedmioty. Kilka małych rzeźb, wiązki tojadu, bylicy i czosnku, witki brzozy, gałązki dębu, wysuszone żołędzie, kilka drewnianych kołków, srebrny długi łańcuch… aż wreszcie wyciągnęła małe pudełeczko.
Jej córka w tym czasie nie próżnowała. Roznieciła ogień na dogasającym palenisku i rzucała w chciwie pomarańczowe języki zioła i gałązki. Zanim skończyła rozstawiać po kątach rzeźbione z drewna figurki, chatę spowijał już gęsty, ale przyjemny dla nosa dym.
– Szybko, Janka, bierz na palec i kreśl sołon nad okiennicami. Ćwiczyliśmy już to setki razy, ale czymś innym, mniej wyjątkowym. Teraz nie przerwij żadnej linii. To bardzo ważne.
Dziewczyna nie odezwała się. Nadal trudno było jej mówić. Posłusznie kiwnęła głową i podeszła do okiennicy, odczuwając dopiero teraz ból z piekącego policzka.
Zerkała przez ramię na matkę, która skrzącą się niczym miliony gwiazd pastą, narysowała na drzwiach kwadrat, a w nim łączące się na środku cztery łamiręce. Nikt nie nazywał tego w ten sposób, ale Janeczka zawsze widziała w tym symbolu cztery połączone ze sobą ręce. Zgięte w łokciach i nadgarstkach tak, żeby wskazywały bark.
Nigdy nie potrafiła pojąć, jak matka jest w stanie zrobić to tak szybko i tak dokładnie. Jej sołon zawsze wychodził krzywy i nieproporcjonalny, ale tym razem starała się, jak tylko mogła. Znała doskonale każdą linie, ale i tak podglądała ciągle dzieło na drzwiach dla pewności. Tak było jej łatwiej.
Kończyła kreślić znak nad drugą okiennicą, kiedy nagle rozbrzmiał kolejny grom. Podskoczyła zaskoczona… odrywając nieświadomie palec od deski. Wróciła do pracy od razu, widząc, jak jej matka skończyła już piąty, a teraz szeptała coś z zamkniętymi oczami.
Nie słyszała poszczególnych słów. Zadbał o to zarówno ciągle szalejący wiatr, jak i trzaskające w ogniu polana. Mimo gęstego dymu zauważyła jednak, jak wielki znak na drzwiach rozbłysnął. Rozjaśnił się na ułamek sekundy oślepiającym blaskiem, aby następnie wysłać jego część do pozostałych znaków część swojego światła. Na krótką chwilę ściany chaty rozbłysnęły siatką srebrnych połączeń, aktywując w podobny sposób kolejne sołonie.
Obie nie zauważyły, że nakreślony drżącymi małymi dłońmi znak na jednej okiennicy nie rozbłysnął tak, jak pozostałe. Jego linia została przerwana. Odrobinę. Wręcz niezauważalnie w panującym półmroku i na nieoszlifowanej desce.
Nie mogły tego dojrzeć, bo ich uwagę bez reszty pochłonęły otwierające się drzwi. Tym razem nie rąbnęły o futrynę, jak wcześniej i tym razem stanął w nich nie ktoś przerażony i skurczony, a dumnie wyprostowany mężczyzna z rękami ubrudzonymi po łokcie w węglu drzewnym.
Milczał, patrząc na nich tak, jak tylko może patrzeć ktoś na tych, których obiecał sobie zawsze chronić. Nie odzywał nie dlatego, że brakowało mu słów.
Nie mógł znaleźć języka, bo wycięto mu go już przed laty. Zamiast gwałtownie i niedbale, gestykulował spokojnie i powoli.
Nie przerywał, choć widział pogłębiające się przerażenie w oczach córki i niedowierzanie na obliczu żony, która zaniosła się płaczem, słysząc rżenie koni.
Przytuliła córkę, pocałowała ją w spuchnięty policzek i popchnęła lekko w stronę drzwi.
Nie opierała się. Jej twarz ozdobił nawet szczery uśmiech, kiedy wpadła w objęcia ojca, który podniósł ją na ręce i wyniósł na zewnątrz. Dwa osiodłane konie z miejscem na dwóch jeźdźców już czekały, postępując niespokojnie z nogi na nogę.
– Nie zatrzymywać się i nie zawracać. Koni nie oszczędzać. – Mówiły ręce mężczyzny, który wsadził córkę na siodło karej klaczy, dosiadanej przez najstarszego syna. – Trzymaj się mocno.
Podobnie jak matka, uścisnął następnie dłonie każdego z osobna, raz jeszcze wskazał kierunek i uderzył zady koni jednocześnie. Nie zwlekały. Puściły się w galop od razu tak, że już po chwili zarówno one, jak i jeźdźcy zginęli w mgle i ciemności.
– Dziękuję – powiedziała, kiedy zamknęli się w środku. – Dobrze zrobiłeś. Sama nie miałabym na to odwagi.
Spojrzał jej w oczy. To było granicą.
Skrzywił usta i jęknął. Zdjął z twarzy maskę pewności i zdecydowania. Padł na kolana, oparł głowę o jej brzuch i zaniósł się płaczem, kiwając przecząco głową, jakby chciał za wszelką cenę zapomnieć, co właśnie zrobił.
Pozwoliła mu na to. Gładziła jego śmierdzące dymem włosy, licząc w duchu ponownie czas między kolejnym błyskiem, a grzmotem.
Jeden, dwa, tr… cała ziemia zadrżała. Mimo butów poczuła znacznie dotkliwsze elektryzujące mrowienie na stopach, niż kiedykolwiek wcześniej. Tym razem chwyciła ostro jego włosy i odciągnęła głowę do tyłu tak, aby spojrzał w jej oczy.
– Razem?
Spojrzał na nią, skinął głową i momentalnie jego oczy stwardniały, a twarz skamieniała. Wytarł ją w spódnicę, poderwał się na nogi, okręcił jej długi warkocz jasnych włosów wokół pięści, jak zawsze lubiła i pocałował mocno, gryząc dolną wargę.
Zbyt ostro, ale odpowiednio. Potrzebowała tego tak samo bardzo, jak on, zanim odkleili się od siebie. Wspólnymi siłami odnaleźli najdłuższe i największe topory, zawiesili sobie na szyi amulety, dorzucili do ognia kolejnych ziół i stanęli na środku chaty.
Wtedy się zaczęło.
Rozległ się chrzęst kości, wiatr zelżał i zamienił się w złowrogi szelest tkaniny. Trwało to długo, a przynajmniej tak im się wydawało. Ze skupienia wyrwało ich pojedyncze stuknięcie w drzwi, które rozbudziło nakreślony srebrną pastą znak. Ten w odpowiedzi rozjaśniał delikatnie milionem gwiazd.
Cały świat ucichł.
– Wpuuuuścieeee mnieee – usłyszeli tak, jakby mówił to ktoś tuż obok nich. – Wpuuuścieee, błaaagam.
Uścisnęli sobie wolne dłonie, stojąc odwróceni do siebie plecami.
Stuknięcia rozbrzmiały jednak ponownie, tym razem w okiennice. Każde kolejne posłało jasny impuls światła po połączonych ze sobą znakach… z jednym wyjątkiem. Popatrzyli po sobie, ale tylko na chwilę.
Zaraz po tym coś zasyczało, coś ryknęło. Zewsząd zaczęło docierać do nich charczenie z dziesiątek gardeł i wtedy cała chata zatrzęsła się.
Grzmoty nasiliły się. Następowały jeden po drugim, a każdy kolejny sprawiał, że coś bez większego efektu dobijało się do drzwi i okiennic bardziej i bardziej.
Myśleli, że już im się uda. Że zabezpieczenia i rytuały wystarczą, aby ujść z życiem tej nocy, ale wtedy coś dziwnie trzasnęło. Jeden raz, drugi, trzeci. Po tym z zewnątrz dobiegł ich chichot i kolejne, jeszcze potężniejsze głuche uderzenie, które na tle wcześniejszych było zbyt realne.
Wtedy jedna z okiennic otworzyła się z impetem, rozsypując się w drzazgi. Przed tymi siłami trzymała je w ryzach nie prosta zasuwa, a znak, który całkowicie przygasł, zatracając swój pierwotny blask. Piorun oświetlił to, co kryło się za oknem, ale oboje już wcześniej wiedzieli, co tam zobaczą.
Śmierć.
Przez okiennice zaczęła wciskać się do środka blada w świetle kolejnych gromów postać z poszarpanymi uszami, wydłużonymi kłami i kępkami siwych włosów. Oboje rzucili w nią toporami. Jeden zawadził o wychudłe, poznaczone siatką paskudnych żył ramię, a drugi utknął w samym środku głowy.
To nie powstrzymało stwora, który tylko uśmiechnął się paskudnie i zaśmiał, a śmiech ten słyszeli nie z jego ust. Rozbrzmiewał bezpośrednio w ich myślach, ale urwał się równie nagle, co niespodziewanie. Wielka orękawiczona dłoń chwyciła paskudztwo za kark i wyciągnęła z chaty.
Rozległ się krzyk. Męski pewny krzyk, a następnie stęknięcie, mokre mlaśnięcie, głuchy trzask i upiorne zawodzenie. Korzystając z okazji, chwycili kolejne siekiery zrzucone na ziemię. Byli węglarzami, mieli ich pod dostatkiem i zawsze uważali, że mieli tyle samo rozsądku. Jednak nie tej nocy.
Wbrew wszystkiemu zbliżyli się do wyrwanej okiennicy i wyjrzeli na zewnątrz. Zawsze powtarzali swoim dzieciom, że ciekawość była pierwszym krokiem do Welesa, ale tym razem nie zważali na to. Ten sam do nich przyszedł i wprosił się, jak najbardziej znienawidzony członek rodziny.
Najpierw zobaczyli tylko cienie, a następnie, kiedy świat ponownie zalało białe światło, wielkiego mężczyznę wymachującego swoim równie wielkim toporem w walce z kilkoma potworami. Ich rozpoznanie w ułamku sekundy, które zapewniał każdy piorun, było niemożliwe. Poruszały się zbyt szybko, ale przypominały ścierwo tego, co przed momentem ich zaatakowało i co teraz leżało tuż pod oknem. W dwóch częściach.
Dochodzący ze strony walczących hałas był jeszcze paskudniejszy, niż wszystko, co spotkało ich tej nocy. Smród z trucheł, które padały pod ciosami topora, był nie do zniesienia, a oni mogli tylko patrzeć. Strach ich paraliżował.
Nagle mężczyzna potknął się. Coś wytrąciło mu widoczną nawet w ciemności broń, przypominającą rozgwieżdżone niebo i rzuciło się na niego. Próbował zrzucić szarpiącego jego plecy wielkimi pazurami potwora, ale bezskutecznie.
Pomógł mu w tym dopiero celnie rzucony przez kobietę topór, który wgryzł się w krzywy kręgosłup przy kolejnym gromie. Stwór wprawdzie nie odkleił się od olbrzyma, ale kupił mu czas, w którym jego wielka dłoń złapała skurczony łeb i przekręciła z chrzęstem.
Kolejne stwory nie odpuściły.
Wojownik zatoczył się, ale najwyraźniej celowo, bo w ramach tego ruchu podniósł z ziemi swój wielki topór i ciął na odlew, za plecy. Ostrze przeszło przez trudnego do zobaczenia upiora, jak przez powietrze, którym zresztą ten mógł być.
Tym razem pociągnęło za sobą właściciela tak, że impet uderzenia pociągnął go wprost pod zniszczone okno. Kolejny piorun pozwolił im spojrzeć na jego twarz pokrytą krwią i pociętą w wielu miejscach.
Kobieta krzyknęła.
– Do środka – powiedział, rozgniatając w dłoni flakonik, z którego pył od razu przylgnął do ostrza. – Już.
Usłuchali. Jeszcze przez długi czas słyszeli krzyki, uderzenia i cięcia. Coś kilka razy zwaliło się na ścianę ich chaty, wzbijając w powietrze kurz i próchno ze starych dech. Połączenie, które w świetle ognia widzieli bardzo dokładnie, ściskając się w strachu w kącie z dala od drzwi i okien.
Grzmiało coraz rzadziej.
Jeden, dwa, trzy…
– Osiem – szepnęła i od razu krzyknęła, kiedy coś wyrwało drzwi z futryny i wpadło na nich do środka.
Stwór był podobny do tego, który zaatakował ich na samym początku, ale w jego oszpeconych rysach widać było kobiecą twarz. Wleciał na drzwiach aż na sam środek chaty. Ze wstrętem wciągnął do swoich nozdrzy dym z ogniska i od razu skierował na nich wzrok.
Widząc, jak potwór zbiera się do skoku, odkleili się od siebie i chwycili pewniej styliska siekier. Już mieli zaatakować, ale w jego chudych, pokrzywionych plecach wyrósł nagle topór.
Znali je już doskonale. Zwłaszcza jego ostrza.
– Jesteśmy kwita – usłyszeli ze strony drzwi. Stanął w nich nieznajomy, którego kolejny piorun zalał białym światłem.
– Jeden, dwa… dziesięć – doliczyła się kobieta w duchu.
– To ostatni, a inne nie powinny was już niepokoić – powiedział, wchodząc do środka. Utykał na jedną nogę, ale jego stan sugerował, że było to jego najmniejsze zmartwienie. – Jednak na waszym miejscu i tak ukryłbym się tej nocy w ziemiance za waszą chatą i tuż przed wejściem zakopał to – położył na półce małą kulkę – powinno pomóc, ale tylko do wschodu.
Nie odpowiadali, ściskając ciągle w dłoniach ciągle uniesione do ataku bronie. Patrzyli na niego z taką samą zgrozą, jak na to, co leżało teraz przed nim i dygotało w pośmiertnych drgawkach.
Przestało, kiedy olbrzymi but przycisnął je z chrzęstem do podłogi, a równie imponująca w rozmiarach dłoń wyrwała z łatwością broń z jego pleców.
– To paskudny czas. Bardzo paskudny – powiedział i wyszedł chwiejnie z toporem zawieszonym na plecach.
Patrzyli za nim. Długo. Tak długo, że burza, której nikt nie mógł się spodziewać, przeminęła na dobre.
Gdyby nie stukot kopyt i rżenie koni, które zaczęło do nich dobiegać, staliby nieruchomo aż do świtu, nie mogąc pojąć tego, co właśnie przeżyli. Upuścili zgrabiałe ręce, popatrzyli po sobie i od razu wybiegli z chaty.
Zobaczyli dwa osiodłane konie.
Jeźdźców na nich nie było.