–2–
Józ Galica obudził się w swoim mieszkaniu, na czterdziestym czwartym piętrze pudełkowatego mrówkowca, w samym środku jednego z peryferyjnych osiedli Europolis. Nic nie łamało monotonii krajobrazu wyświetlanego na panoramicznym ekranie imitującym jedyne okno. Identycznie szare, kanciaste budynki stały w długich rzędach na betonowej równinie. Obraz z zewnętrznej kamery perfekcyjnie oddawał zjawisko perspektywy. Przedstawiał prostą niczym struna ulicę, biegnącą pomiędzy gładkimi, ślepymi ścianami kolejnych bloków. Drabinka przecznic przecinała ją w równych, idealnie wyliczonych odstępach. Osiedle było zaprojektowane tak, by optymalnie wykorzystać przestrzeń, z resztą jak prawie wszystko w Europolis. Stłoczyć ponad dwieście milionów istnień na jedynym skrawku kontynentu jeszcze względnie nadającym się do życia, było nie lada wyzwaniem. Nawet jeżeli oficjalne dane propagandowe podawały nieco zawyżoną liczbę faktycznych mieszkańców metropolii.
Słońce wisiało już wysoko na niebie, choć tu, pod poziomem skłębionego smogu odpychanego od powierzchni ziemi przez elektrostatyczny system oczyszczania powietrza, można było się tego tylko domyślać. Półmrok dnia tak nieznacznie różnił się od ciemności nocy, że nawet teraz, blisko południa, latarnie uliczne musiały doświetlać wąskie, zacienione niczym dno kanionów uliczki. Tylko bogacze, mieszkający powyżej setnej kondygnacji megalitów stojących w centrum miasta, mogli nacieszyć oczy widokiem prawdziwych promieni słonecznych. Szary obywatel był skazany na wegetację w równie szarym świecie poniżej.
Józ rozchylił powieki i zdjął z głowy poduszkę. Z przyzwyczajenia sięgnął za siebie i dotknął opuszkami palców lewej strony łóżka, tak samo pustej i zimnej jak co rano. Westchnął. Od lat sypiał sam. Żona już dawno powiedziała dość i wylogowała się z ich wspólnego życia. Nie miał o to żalu. Po prostu czasem mu jej brakowało. Zwykle przez pierwsze kilka, kilkanaście sekund po przebudzeniu. Potem wszystko sobie przypominał i przestawało mu jej brakować.
Usiadł. Podrapał się po szerokiej, porośniętej gęstymi kłakami klacie i spróbował zlokalizować źródło natarczywego piszczenia, które już od kilku dobrych kilku minut rozlegało się w mieszkaniu. Józ powolutku układał sobie myśli w głowie. Było to cokolwiek trudne, bo synapsy jeszcze nie przeprocesowały końskiej dawki czarnorynkowego alkoholu, którym ich właściciel próbował je ogłupić poprzedniego wieczora. Czy raczej – kolejnego z wielu wieczorów pijackiego cugu.
W końcu dotarło do niego, że dźwięk rozlega się bezpośrednio w głowie, a źródłem jest komunikator neuroimplantu. Galica westchnął ciężko i zmełł w ustach przekleństwo. Przez chwilę siedział z opuszczonymi rękoma, patrząc w przestrzeń wyświetlaną na ekranie okna, mając nadzieję, że natręt odpuści i po prostu daruje sobie tę rozmowę. Niestety, wyglądało na to, że nie tym razem. Józ w końcu dał za wygraną i uruchomił połączenie.
– No, wreszcie! – huknęło inspektoro Krasauskas. – Czego nie odbieraliście? To, że jesteście zawieszeni, nie znaczy, że nie macie pozostawać w gotowości służbowej, detektywie Galica!
Józ spojrzał na ono, westchnął, po czym beknął ostentacyjnie i odparł:
– Zajekurwabiście mi przykro – łypnął na idealnie skrojony żakiet, żabot i pełen makijaż, w którym dziś występowało jego przełożono – i kłaniam się nisko po samo piździsko. Czym mogę służyć pięknej pani?
– Bez takich mi tu, Galica! – wybuchło inspektoro. Uniosło dłoń z wyciągniętym palcem wskazującym i kciukiem. Jejgo nalane, pociągnięte różem policzki zatrzęsły się gniewnie. – O, tyle brakuję, żeby was wysłać na przemiał. Odpadzie genetyczny! Już dawno powinno się to zrobić!
Józ w odpowiedzi uśmiechnął się krzywo, pokiwał głową ze zrozumieniem i sięgnął pod łóżko. Przez chwilę gmerał między zalegającymi na podłodze szmatami, słuchając tyrady przekleństw i inwektyw rzucanych przez inspektoro. Przyzwyczaił się. Zawsze dochodziło do takich scen, gdy ta bardziej żywiołowa i ekspresyjna natura płciowa przełożono brała górę. Oczywiście zupełnie niesprowokowanych. Przecież Józ starał się być tylko uprzejmy. Przynajmniej w swoim mniemaniu.
Wreszcie, gdy Krasauskas w swych pozdrowieniach dotarło już do trzeciego pokolenia przodków Galicy, detektywowi udało się wyłuskać spod sterty ubrań butelkę, w której zostało trochę mętnej cieczy. Aż westchnął z ulgą. Nie zważając na protesty inspektoro, odkorkował i przyssał się do szyjki.
– No, dobra – sapnął, gdy opróżnił zawartość do ostatniej kropli. – To, o co tym razem chodzi?
Krasauskas było wściekłe. Galicy jejgo rozdęte szeroko nozdrza i drgające, mięsiste wargi przywodziły na myśl mordę buldoga, któremu jakiś maniak zrobił makijaż typu smoky eyes.
Krasauskas było wściekłe. Galicy jejgo rozdęte szeroko nozdrza i drgające, mięsiste wargi przywodziły na myśl mordę buldoga, któremu jakiś maniak zrobił makijaż typu smoky eyes.
– Przydzielam wam sprawę – wydyszało wreszcie, gdy udało się onemu względnie uspokoić. – Szczegóły wysyłam na służbową skrzynkę. Jesteście warunkowo przywróceni do służby. Ze skutkiem natychmiastowym!
Galica zasalutował, przykładając do czoła pustą butelkę, czknął i zamknął połączenie. Przez chwilę patrzył na krajobraz wyświetlany na niby-oknie. Niewiele brakowało, żeby wstał, miał nawet takie szczere postanowienie, ale nogi jakoś go nie posłuchały. Padł na plecy z powrotem na swój barłóg i na nowo przykrył twarz poduszką.
Byłby na powrót zasnął, gdyby nie sygnał wiadomości tekstowej. Nie odkrywając głowy wydał komendę otwarcia załączników. Przed oczyma rozwinęła mu się kaskada zdjęć, trójwymiarowa prezentacja miejsca zbrodni, wyniki analizy sekcji zwłok i toksykologii ofiar. To, co przykuło jednak uwagę detektywa, to fotografie twarzy dzieciaków. Neuroimplant wyświetlał dwa zdjęcia na raz. Po lewej to z oficjalnej kartoteki, a po prawej…
Józ podniósł się powoli i mimowolnym ruchem zdjął z twarzy poduszkę. Przez moment zaciskał na niej dłonie, jakby w ten sposób mógł zgnieść obraz, który miał teraz przed oczyma. Przełknął ślinę, ale to, co rosło w jego przełyku sprawiło, że niemal się zachłysnął. Przez dziesięć lat w dochodzeniówce widział dużo, naprawdę dużo więcej niż niejeden mógłby znieść, ale to… to było zbyt wiele.
Pospiesznie zgasił projekcję i wstał. Potrząsał głową, chcąc pozbyć się resztek powidoku, który emocje jak na złość wypaliły z całą mocą gdzieś na tylnych ściankach gałek ocznych. Twarz dziewczyny, jeszcze niepozbawiona dziecinnej niewinności. Łagodna, patrząca z delikatnym uśmiechem w obiektyw. I ta druga, po prawej… z oczyma wychodzącymi z orbit, zastygła w nienaturalnym, groteskowym wręcz grymasie bólu…
Nie, to nie ból – pomyślał Józ. To musiało być coś innego. Przerażenie? Strach tak zajebiście popierdolony, że spowodował skurcz mięśni, nagły paraliż, który zmienił twarz tej gówniary w jakąś pojebaną maskę?
Wizerunki pozostałej dwójki wyglądały podobnie. Ledwie przypominali samych siebie, lecz wyniki testów DNA jednoznacznie wskazywały tożsamość ofiar.
Wizerunki pozostałej dwójki wyglądały podobnie. Ledwie przypominali samych siebie, lecz wyniki testów DNA jednoznacznie wskazywały tożsamość ofiar.
Galica na chwiejnych nogach doczłapał do procesora żywności zajmującego narożnik sypialnio-salonu. Na staromodnym panelu dotykowym wstukał kod czarnej kawy z górą cukru i zatwierdził wybór. Automat zaszumiał, zaszeleścił i wypluł z siebie komunikat o szkodliwości kofeiny połączonej z wysokokaloryczną dietą. Józ kopnął w boczny panel w odpowiedzi i zatwierdził wybór jeszcze raz. To był ich rytuał. Uświęcona tradycja. Automat stwarzał namiastkę troski o dobrostan swojego właściciela, a właściciel mógł z czystym sumieniem zamanifestować, że tę troskę ma głęboko w poważaniu.
Dzisiaj Józ kopnął odrobinę mocniej niż zwykle. Bioniczna proteza lewej nogi zostawiła głęboki ślad na polimerowym panelu procesora. Gdy to zauważył, skrzywił się przepraszająco:
Dzisiaj Józ kopnął odrobinę mocniej niż zwykle. Bioniczna proteza lewej nogi zostawiła głęboki ślad na polimerowym panelu procesora. Gdy to zauważył, skrzywił się przepraszająco:
– Wybacz, serduszko – mruknął i poklepał górną krawędź maszyny. – Nie chciałem. To z nerwów. Dużo stresów mam ostatnio.
Automat jak zwykle nic nie odpowiedział, tylko wysunął tacę z parującym kubkiem. Józ zgarnął go niezgrabnym ruchem i poszurał do kabiny toaletowej. Gdy przeglądał się w lustrze, zamiast swojej nieogolonej gęby widział wciąż zdjęcia tych dzieciaków.