Pasy [opowiadanie horroropodobne]

1
„Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie”

K. I. Gałczyński „Serwus madonna”









- Uspokoiła się wreszcie – powiedział troskliwy męski głos. Palce wsunęły się w zwichrzone włosy czupiradła, leżącego z twarzą ukrytą w poduszce.

- Brała leki? – zapytał drugi mężczyzna.

- Zapomniała. Znów zapomniała.

- Czy to się kiedyś skończy? Czy... Czy my ją odzyskamy, Sam?

- Nie wiem. To trwa coraz dłużej, coraz trudniej ją wybudzić. Zamknęła się tam na dobre. A to cholerstwo rozwija się w zastraszającym tempie.

- I nikt jej już nie pomoże?

- A co my możemy zrobić, Brad? Słuchać, jak krzyczy? Patrzeć, jak się wije i okalecza? Nie, to bez sensu.

- Więc mam... tam zadzwonić? – W głosie zadrżała nuta strachu.

- Zaczekajmy do jutra, póki co śpi. I lepiej, żeby tak zostało do rana.

- Zapalę światło, bo przy tej świeczce wysiedzieć nie można. Ta burza... Ona ją obudzi, zobaczysz. Straszny huk, chyba trzasnęło gdzieś niedaleko.

- Chodźmy spać, późno już.





***





Otwieram oczy. Coś rozrywa moje nogi. To ból.

Podnoszę głowę. Jest jasno. Chcę wstać, ale... Nie, wcale nie chcę. światło jest takie ciepłe, ciepłe... Czy tak wygląda bezpieczeństwo?

Ktoś puka w moje okno. Daj mi święty spokój!

Co się dzieje? Zawieszona nad lustrem żarówka drga, porusza się. Coś upada na chłodną posadzkę, wydając stłumiony dźwięk. Wiatr wyrywa okno z zawiasów, silny, drapieżny, dziki, nieokiełznany, wdziera się w każdy zakątek pokoju, ścian, głowy, kości, umysłu.

Ciemność. Nie wiem, kiedy zapadła. Nie wiem, co może oznaczać. Ale coś tam jest. Rusza się. Wolno, metodycznie, zdecydowanie. Widzę to kątem oka. Nie patrzę wprost, jest zbyt koszmarne, zbyt przerażające. Te ślepia opalizują czerwienią, mnożą się. Dwie pary, trzy, pięć, dziesięć, milion. Jasne twarze wirują wokół mnie jak tornado, śmieją się, błyskają, szczerzą zęby... zęby? Błyski, szepty. Wszystko spada na mnie niczym mokra lawina. Woda! Leje mi się na głowę, zalewa nogi, jest wszędzie. Sufit obniża się, ja tonę!

Znów widzę ten las, coś ściga mnie w ciemnościach. Czuję chłód, przeszywający chłód, a jednocześnie opadam na dno przepaści. Wolno, poza granicami czasu, w nieskończoność. Dlaczego jest tak ciemno? Wypuśćcie mnie! Coś pełza po moim karku, na pomoc! Ten oddech... Tak dobrze go znam, nie ma już dla mnie ratunku! Kraty opadają, to pułapka! żelazny mur uderza głucho o mokrą podłogę.

Nic nie widzę. Rozglądam się na boki, ale nadal nic... Nie, z mroku wynurza się...

Co ty tu robisz? Dlaczego mnie prześladujesz? Skąd tu tyle krwi? ścieka po tych oczach, które szukały we mnie ratunku, po ustach, które błagały o pomoc, po dłoniach, które wyciągałeś ku mnie, kiedy odsuwano ci spod nóg drewniany stopień... To nie wystarczyło, nie wystarczyło! Po co im ten żelazny pręt, po co ostrze? Ten cios... Bryzg krwi na moim policzku... Cofam się, ale idziesz za mną, zbliżasz się, jesteś tuż-tuż. Zabieraj te łapska! Roztrzaskana czaszka, odłamki kości sterczące z szarych fałdów mózgu, zmasakrowana twarz, którą widzę, ilekroć zamykam powieki, oczy szaleńca - mściciela.

- Patrzyłaś na moją śmierć, pozwoliłaś im mnie zarżnąć jak świnię! – krzyczysz. Na twoim karku pojawia się sina pręga, odrąbana głowa zsuwa się i pada mi pod nogi. Już nie pierwszy raz. śmiejesz się szyderczo ustami pełnymi czegoś wściekle czerwonego. Plujesz mi tym w twarz, tak jak wtedy.

- Nie! – Zasłaniam oczy. – Ja tylko... Ja tylko odwróciłam wzrok! - Kulę się w kącie mojego więzienia. – Sam, odejdź! Chcę o tobie zapomnieć! – Rozbijam skronią pręty klatki. – Uciekam, słyszysz?

Zrywam się z podłogi i robię kilka kroków ku wolności. Oglądam się przez ramię, ten ostatni raz spoglądam w twoją stronę. Ostatni?

Tuż pod ciemieniem leżącej na posadzce głowy coś eksploduje, wyrzucając w moim kierunku strumienie ciepłego płynu. Czuję w ustach metaliczny smak krwi, spływa wolno, bardzo wolno, prosto do gardła.

- Przede mną nie uciekniesz.





***





- Co... co się dzieje? Co to za miejsce? – pytam. Nie otwieram oczu, wolę pozostać w mroku. W niewiedzy.

- Już dobrze, nie myśl o tym. – Czuła ręka gładzi mnie po spotniałym czole. – Baliśmy się, że to kolejny z twoich... gorszych dni. Burza zerwała kable i nie ma światła.

- Boli mnie głowa... Ciągle słyszę te krzyki... – Z trudem łapię kilka krótkich, urywanych oddechów. Wciąż mam w płucach wodę i ten dziwny, słodki smak. Chłodny, podłużny kształt na czole łagodzi ból. łatwiej mi oddychać.

- Przestraszyłaś nas! Musiałem tam zadzwonić, uderzałaś skronią w ścianę!

- Boję się... Ten koszmar wraca, kiedy tylko zamykam oczy... – Czuję pod skórą lekkie ukłucie.

- To powinno ci pomóc.





***





Gdzie jestem? Ciemność. Wszędzie. Nic nie widzę, zupełnie nic. Z trudem znajduję jakąś płaską powierzchnię. To ściana. Błądzę po niej dłonią po omacku, gdzieś musi być włącznik światła... ściana. Zupełnie gładka, zimna i śliska. Jak szyba. Ta ciemność doprowadza mnie już do szaleństwa. Sufit skrzypi złowieszczo, jakby miał zaraz runąć mi na głowę, przytłoczyć, zmiażdżyć, rozgnieść jak robaka.

Robię kolejny krok. Upadam. Co to za miejsce? Węszę. Wokół pachnie jabłkami, powietrze jest wilgotne. Muszę biec, biec za wszelką cenę!

Jestem na jakiejś drodze. Skąd się tu wzięłam? ścieżka wiedzie wprost do ciemnego lasu. Oglądam się za siebie. Za mną rozciąga się tylko pustka. Zza krzaków krwiste ślepia śledzą każdy mój ruch. Wiem, że jesteś wygłodniały, widzę wyprężone do skoku ciało. Spomiędzy drzew dochodzą przerażające jęki, mieszają się z zawodzącym wiatrem. Jedyne wyjście prowadzi przez to piekło.

Wchodzę powoli między rozłożyste graby. Są suche, pozbawione liści i sięgają nieba.

Słyszę turkot kół. Jednostajny, miarowy, a zarazem denerwujący. Skąd tu samochód?

Księżyc zasłaniają gęste chmury. Jakiś cień przemyka tuż obok... Tak blisko! Zerkam za siebie kątem oka, ale znów zalega cisza. Nie, wcale nie jest cicho, gdzieś głębiej ktoś wyje, wyje potępieńczo... Cicho... Muszę być cicho, nie mogę się odkryć...

Dziwny instynkt podpowiada mi, że niebezpieczeństwo jest wciąż blisko, zbyt blisko. Wyczuwam jego obecność wszystkimi zmysłami. Jęki! Jęki! Wrzaski żywych, krzyki mordowanych, jęki gwałconych, stękanie konających... I dusze. Dusze potępieńców, nie mogące znaleźć swego miejsca.

I słyszę je. Szepty. Wymawiają moje imię, powtarzając w nieskończoność, coraz ciszej, ciszej, ciszej...

Ciepły oddech owiewa mój kark. Oglądam się za siebie, czujnie węszę... Tak! Zapach krwi! Straszliwy głód na myśl o gęstej krwi! Tracę nad sobą kontrolę, wstępuje we mnie coś dzikiego, bezlitosny, żądny krwi drapieżnik. Krew! Krew! Nie mogę się wyrwać. To coś pożera mnie od środka, duszę się! Nie pamiętam, skąd przyszłam. Każda ścieżka zdaje się prowadzić donikąd.

- Kaftan! Dawać kaftan!

Siadam na twardej ziemi i próbuję zachować spokój. Rozglądam się. Nic jednak nie wskazuje mi, dokąd mam iść. Każde drzewo wygląda obco. Może gdyby cisza nie dzwoniła mi tak w uszach... Dlaczego żaden ptak nie śpiewa?

Siedzę. Pół godziny. Godzinę. Wieczność. Od nieskończoności w nieskończoność i dalej, poza granice zmysłów.

W oddali rozlega się nieludzki wrzask.

Serce ucieka mi do gardła, włosy stają dęba na karku, krew w żyłach mierznie jak lód. Czekam na jakiś inny dźwięk w nadziei, że przybędzie pomoc.

Ale pomoc nie nadchodzi. Ziemia drży, podrzuca moje ciało w górę. Opadam, uderzając się w plecy. Słyszę dziwny odgłos, coś dużego wpada do głębokiego dołu, coś sunie w moją stronę, wlecze za sobą ciężkie cielsko.

Pająk. Olbrzymi, czarny jak smoła i tak samo cuchnący. Wyłania się w mroku, zamiast odnóży ma czarne dłonie. Widzę dokładnie jego twarz. Tak, ma ludzką twarz, wykrzywioną grymasem cierpienia. Trzecie oko na czole wiruje hipnotyzująco. Przymykam powieki, nadal jednak coś połyskuje czerwienią. Opieram głowę o pień drzewa. Widzę jak przez mgłę. Zewsząd otaczają mnie fosforyzujące, czerwone oczy. Mnóstwo. Układają się w przedziwne kształty, wgapiają się we mnie, łączą w jedno wielkie, krwawe ślepie. Na źrenicy pojawia się sylwetka mężczyzny. Zbliża się, sięga do kieszeni, wyciąga podłużny kształt.

Nóż.

Chcę krzyczeć, ale czuję się odrętwiała, odrętwiała do granic. Czy ja śpię? Ten mężczyzna jest coraz bliżej, bliżej, bliżej... Wszystko cichnie, rozmywa się przed oczami. Biel, wszędzie tylko ta biel, nic z tego nie rozumiem. Nie czuję rąk.

Otwieram oczy i spoglądam w dół, na moje ciało. Zastygam w przerażeniu. Dlaczego to jest takie lepkie? Dlaczego trzyma tak mocno? Dlaczego jest takie ciasne? Nie mogę się ruszyć! Wiję się, wierzgam, wszystko na nic! Krzyczę, szarpię się, to nic nie daje... Wypuśćcie mnie! Powietrza! Powietrza! Czy ktoś mnie słyszy?

Poddaję się. Zwieszam głowę. Coś jest nie tak... Czyżbym jednak nie była tu zupełnie sama? Jeśli mnie słyszysz, pokaż się, daj mi jakiś znak!

Wyobraźnia podsuwa mi przed oczy dziwne obrazy. Nakrywam się płaszczem niepokoju, wciąż czekam na twój znak.

Znów ten dziwny stukot kół, tuż pode mną. Co to ma znaczyć?

- Strzykawka, szybko!

Mglisty głos wibruje w ciemnościach, oplata mnie, wnika głęboko do umysłu. I czyta mnie, czyta jak otwartą księgę, zna każdą moją myśl, wie o mnie wszystko.

Podnoszę głowę.

Z ciemności wyłania się skąpana w srebrnej poświacie postać, cała przybrana w czerń, z kapturem na trupiobladej, nagiej czaszce. Spod kaptura wysuwają się z wolna czerwone ślepia. świdrują mnie na wylot. Czy one wnikają do moich myśli? Postać uśmiecha się. Uśmiecha? Nie, to nie jest uśmiech. Sine, spierzchnięte usta, pełne wijących się hipnotycznie robaków, rozchylają się w zwolnionym tempie. Z pękającej skóry warg wypełzają nowe robaki, całe mnóstwo nowych robaków, dziesiątki, setki, tysiące! Chcę zwymiotować, ale jakaś pętla zaciska mi się na gardle. Krztuszę się, pluję czymś obrzydliwie żółtym i jadowicie słodkim. To coś wypełnia mi usta, wgryza się w język, wciska do krwiobiegu. żyły pulsują, wypychane od wewnątrz obłym kształtem. Pochylam się, ale jakaś oszalała siła odciąga mnie z powrotem ku drzewu.

- Przestań się rzucać, do jasnej cholery! Rozerwiesz sobie żyłę, idiotko!

Znów ten mglisty głos. Rozmywa się, powtarza w kółko te same słowa, do obrzydzenia.

Las zalega martwa cisza.

Zjawa wybucha nieludzkim, koszmarnym śmiechem. śmiechem. śmiechem. śmiechem... Echo milknie.

Zamykam oczy. Postać znika.

Pisk opon. Wyraźny, dźwięczący, wbijający się klinem w czaszkę. Krótki okrzyk, ból w ramionach. Wciąż są skrępowane.

Wyrywam się z pajęczyn i biegnę w stronę światła, na oślep, bez celu. I jestem wreszcie tylko ja. Tylko ja i moje myśli.

Samotność nie trwa długo.

Cień rosłego mężczyzny odzianego w biel dogania mnie, zawisa nade mną niczym kat.

- Wracaj! Wracaj! – wyje.

Uciekam, uciekam, ale on wciąż mnie goni.

- Daj mi spokój! – krzyczę, pędząc w nieznane. Muszę go zgubić, zgubić za wszelką cenę.

- Stój, mówię! Niech no ja się dorwę! Dlaczego ty nigdy nie chcesz współpracować?

Biegnę. Nie dogonisz mnie, nigdy! Sunę w powietrzu jak bezskrzydły anioł. Otaczająca mnie poświata parzy twoje palce, kaleczy je, tnie skórę. Jeśli zechcę, uniosę się jeszcze wyżej, nie dostaniesz mnie. Bo jestem aniołem, słyszysz? Pięknym, nieśmiertelnym aniołem.

Mimo tego dopadasz mnie. Przewracamy się z impetem. Uderzam policzkiem w pozbawioną roślin ziemię. Jest gładka, twarda i pachnie dziwnie znajomo, coś jakby... asfalt? Wyraźna, silna woń asfaltu, tutaj, w lesie? Ale skąd?

Przyciskasz mnie do ziemi ramionami, nawet nie dasz zebrać myśli. Dlaczego każdy chce mnie złapać, pojmać, mieć na własność? O co wam wszystkim chodzi? Przecież nie zrobiłam niczego złego, mylicie mnie z kimś w tej waszej cholernej grze! Ja już chcę wyjść, słyszycie? Znudziło mi się być pionkiem na czyjejś planszy, jakim prawem mnie tu więzicie?

Próbuję się wyczołgać spod tego ciężkiego cielska, ale to nic nie daje. Wierzgam, kopię i krzyczę, nikt mnie nie słyszy. Nikt nie przychodzi z pomocą. I znów ten nieznośny ucisk w klatce piersiowej. Silne łapska związują mnie jakimś kawałkiem szmaty.

Moje ciało unosi się w górę, całkiem mimowolnie. Co się dzieje? Odrzucam głowę w prawo. W lewo. Nie mogę się uwolnić.

- Dlaczego chciałaś to zrobić? Zrozum, nie pomożemy ci, jeśli stale będziesz zwiewać. Uspokój się! Przestań rzucać się jak opętana, to i tak nic ci nie da!

Wpychają mnie w ciemność, z powrotem do tego koszmarnego lasu, oślepiają latarką, żebym nie mogła znaleźć drogi powrotnej. Wpuszczają skrępowaną do klatki z pająkami. Liczą na to, że padnę jak pies? Ale ja i tak wrócę. Choćby z roztrzaskaną czaszką i poodrywanymi rękoma. Będę pełzać w mroku jak robak, żywić się ziemią i przetrwam. Przetrwam, bo takie jest moje przeznaczenie. On mi tak powiedział. A On jako jedyny mnie nie opuścił, nie pozwoli mnie skrzywdzić. Wybrał mnie.

Opieram się plecami o drzewo i wpatruję w ciemność. Coś tam musi być.

Cisza. Wszystko tonie w ciszy, a z jej odmętów wyłaniają się długie cielska tygrysów z krwawymi ślepiami, okrążają mnie, otaczają, zamykają w kleszczach kłów i pazurów. Czarne pająki łażą mi po twarzy, wciskają się do uszu, nosa, ust. Pluję nimi, mają obrzydliwy smak i parzą mnie włochatymi odnóżami. Z mroku wypełzają żmije, wiją się, suną w moją stronę, otwierają paszcze z postawionymi na sztorc zębami. Wszystko rozmywa mi się przed oczami. Odruchowo podkulam nogi, chowam brodę między kolana. Potężne szczęki zbliżają się do mojej twarzy, błyskają stalowymi kłami, kłapią. Czuję na policzku gorący oddech i zapach krwi. Może są już syte? Może pożarły kogoś przede mną? Może to tylko taka... zabawa... Chropowaty jęzor przebiega po mojej skórze, nozdrza wciągają chciwie woń świeżego mięsa. Paszcza otwiera się, widzę zębiska, których siły mogę się tylko domyślać. I słyszę chrzęst miażdżonych kości. Uzbrojona w ostre jak sztylety pazury łapa wymierza mi cios, dociera do mięsa, rozrywa ścięgna, znacząc twarz krwawą szramą..

Ktoś podaje mi rękę. Zdecydowane ramię obejmuje mnie wpół i wyciąga z tego piekła. Stoję w blasku światła pochodzącego z bliżej nieokreślonego źródła.

- Witamy w Paradise! – uśmiecha się do mnie młody mężczyzna, ubrany w białą koszulkę i krótkie spodenki.

Widzę jakiś tunel. Wiedzie do miasta, ale skąd tu się wzięło miasto? Co tu się, do cholery, dzieje? To przestało mnie już bawić, wypuśćcie mnie z tego przeklętego labiryntu!

żadnej odpowiedzi. Wchodzę więc niepewnie do Paradise. Spoglądam na małe domki z dymiącymi kominami. Nad ulicą biegnie zerwany tor kolejowy, na którym nadal stoi pociąg. Część czerwonych wagonów zwiesza się niemal do chodnika, kilka innych leży kołami do góry. Musiał się tu wydarzyć straszny wypadek, przez który życie straciło wielu ludzi.

Miasto wydaje się puste. Pukam do drzwi domu, który jest ogrodzony wysokim drewnianym płotem. Odpowiada mi milczenie. Naciskam podbródkiem klamkę. Ustępuje.

W pomieszczeniu stoi białe łóżko z grubymi pasami, a naprzeciw niego stolik. W kominku trzaska ogień. Na regale pod ścianą leży paralizator i dwa pistolety, w kącie toalety widzę strzelbę. Zaczynam odczuwać obojętność. To chyba sen. Powoli ulegam nastrojowi miasteczka. Czuję na karku oddech śmierci. Jest wszędzie dookoła, otacza mnie, czai się w tych przedmiotach.

Do domu wchodzi niski mężczyzna. Wciskam się w kąt między biurkiem a ścianą licząc, że mnie nie zauważy. Wstrzymuję oddech. Krępują mnie jakieś więzy, muszę się ich jak najszybciej pozbyć! Kątem oka obserwuję grubasa, który sięga po schowaną za szafą łopatę i znika tak szybko, jak się pojawił. Całe szczęście.

Wyglądam ostrożnie z ciasnego schronienia. Droga wolna. Rzucam się pędem ku drzwiom, kopię je, krzyczę najgłośniej jak umiem. No otwórz się, do jasnej cholery! Wreszcie. Biegnę na oślep w jakieś krzaki i zamieram. Nie ma mnie. Nikt mnie nie widzi. Bo i nikogo nie ma na ulicy. Pusto, zupełnie pusto, to nie jest normalne. Wychodzę niepewnie, rozglądam się na boki. Nikogo.

Idę przed siebie. Cisza rani mi uszy. Pustka napełnia niepohamowanym lękiem. Może wiedzą, gdzie jestem? Czekają na mnie z pułapką? Wyskoczą zaraz z nikąd, złapią i zwiążą, znowu... Ale wygląda na to, że nikogo tu nie ma. Wszystko jest takie nowoczesne, ale nie podoba mi się panujący tu klimat. Przy wypielęgnowanych drzewach rosną kaktusy, w donicach z kamienia stoją kolorowe kwiaty. Ktoś musi o nie dbać, przecież nie urosły same! Gdzie są ludzie?

Ułamuję zębami gałązkę dorodnego klonu. Z miejsca, gdzie została oderwana, wypływa ciemna maź, przypominająca konsystencją krew. Stoję tak, zastanawiając się, jak to możliwe. Całe moje ubranie pokryte jest tą czerwoną substancją. Zlizuję ją z ramienia. Znam ten smak, znam go bardzo dobrze! Drzewo płacze krwią. Ludzką krwią.

Podnoszę głowę, żeby ustalić źródło ściekających po korze kropel, które łączą się w wąską strużkę. Krzyczę, krzyczę z całych sił, piskliwie, przeszywająco. Z gałęzi zwiesza się spalone ciało, z którego ran sączy się wciąż ciepła posoka. Martwe oczy wpatrują się przerażająco w moje czoło, świdrują mózg, wnikają do umysłu. Nagle zwłoki spadają na mnie, jak na ofiarę. Ciskam się jak oszalała, próbuję się wyzwolić, jednak więzy mnie ograniczają, nie mogę ruszać rękoma! Wciągam nozdrzami swąd przypalającego się mięsa i benzyny. Jakim cudem wystygłe ciało parzy mnie żywym ogniem? Ratunku! Niech mi ktoś pomoże! Walę głową w chodnik, szarpię się w białym więzieniu, klnę i błagam o litość. Spróchniałe zębiska wgryzają mi się w kark, ssą rozpaloną krew, wpuszczają do żył coś żrącego. Puszczaj! To spala mnie od środka! Rzygam! Rzygam krwią! Szponiasta łapa zaciska mi się na krtani, ćmi mi się w oczach, nic nie widzę! Czerwień zalewa mi całą twarz, wpływa do jam ciała, jest wszędzie!

Zrywam się na równe nogi. Biegnę, gnam, pędzę, byle gdzie, potykam się, zderzam z drzewami, upadam i wstaję, biegnę znów. Wpadam do jakiegoś sklepu, ledwo wyhamowuję przed półką ze słoikami. Nawet nie czuję zmęczenia, choć przebiegłam taki kawał drogi. Podchodzę do lady roztrzęsionym krokiem. Owinięty białym płaszczem sprzedawca pyta mnie, w czym może pomóc. Robi nieco dziwną minę, mierzy mnie wzrokiem z góry na dół, patrzy krytycznie na moje skrępowane ramiona.

- Są może mapy? – zaczynam niepewnie.

- Zależy jakie.

- Okolice Paradise.

- Pięć dolców za taką mapę.

- Nie mam pieniędzy... Czy wie pan chociaż, jak można się stąd wydostać? Chyba się zgubiłam...

Mężczyzna wyjmuje niechętnie mapę i pokazuje palcem mały kwadracik w prawym rogu.

- To granica Paradise, ale nie opuścisz miasta bez broni. Pilnuje go banda śmiertelnie skutecznych strażników. Ten budynek to ich kwatera główna. Tu też zaczyna się realny świat.

- Jak to realny? A gdzie ja niby jestem?!

- Kto wejdzie do Paradise, zostaje jego mieszkańcem już na zawsze.

Do sklepu wpada zdyszany chłopak i pochyla się, opierając dłonie na kolanach. W chwilę później wbiega mężczyzna o wyglądzie tak strasznym, że zaczynam drżeć o swoje życie. Jest ubrany w długi do kolan, czarny płaszcz pomimo, że na dworze jest ciepło. Granatowa koszulka z motywem UFO, ciemne okulary, okute żelaznym pasem glany, płomiennoczerwone włosy i TEN wyraz twarzy, który powoduje, że miękną mi natychmiast kolana.

- Na ziemię! – krzyczy niskim głosem. Rusza na klęczącego chłopaka, dzierżąc w ręku wielką kosę. Bez słowa odcina mu głowę, która zsuwa się wolno, bardzo wolno i pada mi pod nogi. Psychopata bierze zamach i kopie ją. Po kilku odbiciach głowa ponownie upada mi na stopy, tym razem widzę wyraźnie twarz. I znam tę twarz. To On.

Wydaję z siebie krótki okrzyk i staram się wbić w blokującą mnie ścianę. Pochłoń mnie, pochłoń!

- Co, Sam, mamy dziś żniwa? – pyta z uśmiechem sprzedawca, odwracając się w moją stronę. Znów ta twarz!

- Jasne, Brad, i to jakie! Na cmentarzu i w kościele zarżnąłem kilku skurwysynów, co mi się pod łopatę nawinęli. I nawet się specjalnie nie stawiali – chwali się mężczyzna... Nie, zaraz... Czy on się zmienia?

Nie, kręci mi się w głowie, przecież to niemożliwe. On nie jest mężczyzną, to.. kobieta! Nie... Kim jest ta postać? Zwraca w moją stronę twarz. Skóra na policzkach zaczyna drgać, falować, jakby coś rozpierało ją od środka. Potworny grymas! Otwieram coraz szerzej oczy i sama nie wierzę w to, co widzę. Nos cofa się, oczy zapadają głęboko, usta wywijają się nienaturalnie. Skóra rozciąga się jak guma, zaczyna się upłynniać, zwisa gęstymi smugami u podstawy nagiej żuchwy.

Sprzedawca wybucha przerażającym śmiechem, ściągając skórę z dłoni jak rękawiczki. Kości. Kości. Wszędzie kości!

Cofam się, otacza mnie ciasno jakiś nieludzki wrzask, pękają bębenki w uszach.

I wtedy uświadamiam sobie, że ten krzyk dobywa się z mojego gardła.

- Sam... – Osuwam się na ziemię, kiedy postać z kosą zawisa nad moim ciałem.











***





- Doktorze, co z nią?

- Nie wiemy. Chyba musi tu zostać na dłużej.

- Ale ona...

- Wszystko będzie dobrze. To tylko schizofrenia.
W??rdest du dich befrein?

K??nntest du mich verraten?

W??rdest du uns entzwein?

K??nntest du mich entarten?

Liessest du mich allein?

W??rdest du nicht mehr warten?



Ber??hr mein Herz

Zeig mir meine Wahrheit...



Ich verlier' mich selbst

Boykottier' mich selbst

Ich negier' mich selbst

Kontrollier mich nicht!

2
Powiem tak, pierwszy akapit... rozdzial czy cokolwiek to jest, w kazdym razie do pierwszych gwiazdek, ten malutki fragmencik zainteresowal mnie i to bardzo, dalej mi sie czytac nie chcialo bo widzialem ze tekst idzie w inna strone. Ale pacjentka zmagajaca sie z czyms nieokreslonym w srodku, ktos probujacy jej pomoc i to tejemnicze "zadzwonic tam?", genialnie interesujacy poczatek a pozniej lipa... z miodem w dodatku, gdyby inaczej wyeksploatowac ten poczatek, mogloby byc ciekawie.
Tych wszystkich którzy upajają się zgiełkiem mass mediów, kretyńskim uśmiechem reklamy, zaniedbaniem przyrody, brakiem dyskrecji wyniesionym do rzędu cnót, należy nazwac kolaborantami nowoczesności.

3
prawde mowiac pogubilam sie, a chcialam dokonczyc, nawet wrecz zmordowac tekst.

nie potrafie inaczej tego okreslic (bez urazy)

poczatek owszem, wbil mnie, zidentyfikowalam sie z tym ale okazuje sie, ze blednie ocenilam, o co w nim chodzi.

tak mi sie wydaje, bo zamotalam sie w tym, co wyrywkowo przeczytalam.

zapewne to blad.

niemniej jednak zbyt wielkie zamieszanie jak dla mnie.

po prostu nie dalam rady zmeczyc tekstu.
"czas nie leczy ran tylko przyzwyczaja do bolu"

4
Skąd tu tyle krwi? ścieka po tych oczach, które szukały we mnie ratunku, po ustach, które błagały o pomoc, po dłoniach, które wyciągałeś ku mnie, kiedy odsuwano ci spod nóg drewniany stopień...
To naprawdę piękne zdanie..., jakbym gdzieś już to widział...



Teraz o Twoim tekście:

Na początku, wydał mi się straszny do czytania. Setki metafor, opisów goniących opisy, psychodelii, która wyłaniała się z każdego wyrazu, z każdej kropki, ale im dalej brnąłem, zacząłem to mieć przed oczami i czuć moją bohaterkę, a kiedy ukazywałeś świt realny, oddychałem mocno, jakbym wypłynął spod wody i znowu wciągałeś mnie w świat paranoi, strachu i lęku który wykreowałeś fantastycznie.



To był bardzo dobry tekst.



O błędach itd. Pewnie parę przecinków by się znalazło, a co do stylu... Wybrałeś taki sposób narracji i taki temat, że COKOLWIEK byś tam nie wpisał, byłoby dobrze.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

5
to gratuluje wytrwalosci i cierpliwosci.

zreszta o to tu w tym chodzi.

mnie jej zabraklo do przeczytania od dechy do dechy.



wyczulam moje klimaty, jednak nie do konca i zaprzestalam calkowicie czytania.

doslownie sie w tym zagubilam, a to niekoniecznie mnie motywuje.

wyrywkowe fragmenty mocne i az chce sie to czuc (!!) ale sa wplecione w opisy, ktore mnie osobiscie gnebia i darowalam sobie calosc.



przepraszam autora za taka powierzchownosc.
"czas nie leczy ran tylko przyzwyczaja do bolu"

6
Przeczytałem całość. Bez zmuszania się, bo naprawdę mnie wciągnęło.



Klimat jest niesamowity. Gęsty jak smoła i paraliżujący zmysły. Na początku męczyły mnie ciągłe zmiany w przeżywanym przez bohaterkę koszmarze - raz jest w klatce z pająkami, innym razem w lesie, zaraz potem znajduje się w opustoszałym miasteczku - ale później przywykłem. Pomaga tu motyw czerwonych oczu, który jakoś spaja wszystkie te wizje.

Podoba mi się to, jak budujesz zdania. Krótkie tam, gdzie powinny być krótkie, odpowiednio złożone tam, gdzie takie pasują bardziej. Słownictwo generalnie bardzo dobre, czasem raziły tylko niektóre zbędne słowa, jak tu (podkreślenie moje):


Uzbrojona w ostre jak sztylety pazury łapa wymierza mi cios, dociera do mięsa, rozrywa ścięgna, znacząc twarz krwawą szramą...


Zdanie gubi rytm, kiedy wprowadzasz za dużo określeń. Ale poza nielicznymi wyjątkami, nie mam powodów do narzekania.



Początek faktycznie nieco wprowadza w błąd, a i zakończenie (choć bardzo dobre) sprawia wrażenie nie do końca odpowiedniego.



Mimo drobnych usterek jestem pod wielkim wrażeniem.
I'm always alright.

7
odłamki kości sterczące z szarych fałdów mózgu,
mam poważny problem, bo ja bym napisała "fałd" ale ja jestem językowo poprawna inaczej :P


Czuła ręka gładzi mnie po spotniałym czole
myślałam, że mówi sie "spoconym" O_O




Rusza na klęczącego chłopaka
? ale przedtem chłopak tylko opierał dłonie na kolanach O_o



Dobra. Nie wiem właściwie czy tam są jeszcze jakieś błędy bo na intach się niespecjalnie znam a powtórzenia ciężko uznawać za błędy w takim tekście.

Jeśli chodzi o fabułę. Eee początek mnie wbił w ziemię i pomyślałam: "aha, już wiem czemu nikt się nie brał za ten tekst". Jak dla mnie pierwszy dialog jest do kitu O_o. Jednak czytałam dalej i dobrze, bo dalej jest ciekawie<a może człowiek sie wkręca po prostu?>. Podobają mi sie twoje opisy. Krótkie urywane zdanie. Dynamizm pasujący do sytuacji. Tak, to na plus. Na minus - jesteś przewidywalna. Jak tylko zobaczyłam cytat już wiedziałam do czego to wszystko zmierza. Czekałam tylko, czy to stanie się "już już" czy za "jeszcze chwilę". Koniec zabija wszystkie dobre wrażenia, które rodzą się w trakcie czytania tego tekstu. Dialog z lekarzem jest okropny.

- Co z nią?

- nie wiemy <a przecież dalej mówi, że ma schizofrenię, czyli jednak wiedzą>

- to tylko schizofrenia <na Boga! Tylko? zaręczam, że żaden lekarz nie powie czegoś takiego>

Okey, wynikło mi z tego, że twoją piętą achillesową są dialogi. Natomiast opisy - looz, mnie się podobają.

Mam jeszcze pytanie, bo tu lubimy się o to czepiać -> dlaczego amerykańskie imiona? :P

Dobra, na razie jestem na ciche tak<lubi krew i toczące się głowy ale przewidywalność dużo tekstowi ujmuje> ale nad dialogami popracuj<mówię o tym początku i końcu>, żeby nie były papierowe :) To chyba tyle.



Pozdrawiam serdecznie ;)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”