do autobusu w sam raz [obyczaj]

1
Na Smyczkowej 5/7 zaczyna swoją kolejną zmianę stary portier. Akademicki bard, trzymający w kieszeni girlandy soczystych i świeżych opowieści. Nikt go wprawdzie nie słucha, w dużym mieście nie ma na to czasu. Jego małe, rozbiegane oczka oczekują sensacji. W brulionie zapisuje każde spostrzeżenie. śledzenie cudzych kroków nadaje jego nudnemu życiu smak, kolor, substytut realnego. życie płynie gdzieś obok, ale przecież tutaj ściany mają uszy i można, kiedy nikt nie zdaje sobie sprawy z jego cichej obecności, podsłuchać to i owo. Momentami zanudza studentów i każdy ma starego dość. Pomylony dziad. Prawdę mówiąc to stuprocentowa racja.



- Ja do 106, dziękuję.



Kiedy impreza powoli wymiera, wolne kawałki podłogi zajmują zwłoki w różnym stopniu błogiego zniewolenia, jest to znak, że można wrócić do bazy, punktu docelowego. Istnieją przypadki ludzi, którzy nie potrzebują snu lub świetnie udają maszyny, zaprogramowane według własnego planu, autokontrola, piąty bieg. Energię magazynują o poranku, 20 minut podróży metrem na wydział, 1,5 godz. wykładu z historii Białorusi, 45 minut w autobusie do Międzylesia, carpe diem. Uwielbiam je, moje słodkie przyjaciółki z roku, między innymi dlatego, bo zupełnie gratis dostaję spory ładunek poczucia bezpieczeństwa, pokój 106 stoi dla mnie zawsze otworem. To nie to samo, co hotel, gdzie dostajesz klucz, zapalasz brunatno brązową lampkę nocną i budzisz się przy jej świetle wykończony, obciążony szarością miejsca i rachunkiem za kiepski sen. Tutaj, wchodząc do środka, czujesz, że błędem z twojej strony byłoby teraz znaleźć się w innym miejscu. Znamy się na tyle, że nie musimy przed sobą odgrywać śmiesznych ról w maskach z tektury i klajstru. Dobrze nam wiadomo: jesteśmy młodzi, zdolni i zupełnie wyeksploatowani. Syndrom, który powinien nadejść wraz z kryzysem wieku średniego, więc coś jest zdecydowanie nie tak. To „coś”, jak wrzód żołądka, ciągle o sobie przypomina, a może trafniej byłoby powiedzieć: nie daje zapomnieć. Pożeracze nowych doświadczeń, chorzy na niestrawność. Zmuszeni do realizacji coraz to nowszych fantazji, niedających zmrużyć oczu. Tak jakby koniec świata miał nadejść jutro i trzeba do ostatniej kropli wycisnąć każdą minutę, sekundę. Bardzo łatwo przychodzi znudzenie i smętne przyglądanie się sobie nawzajem. Uzależnieni od adrenaliny cierpią na bezsenność. Głodni myślą tylko o tłustej uczcie w pierwszym lepszym fastfoodzie. Jako najlepszy motyw do tej pory sprawdza się oszukiwanie przestrzeni, odległości, gest pożegnania dla statycznego pozostawania w jednym miejscu. Warszawa, miasto, którego nie znamy i chyba nigdy nie będziemy mieli okazji poznać, staje się za ciasna, ograniczona neonami i drzewkami ubranymi w oślepiające świąteczne lampki. Szczyt cywilizacji, a nam trzeba czegoś pierwotnego, dzikiego, tak czujemy. Witam się z łodygą i Baśką, widzę w ich twarzach nieokreślone napięcie, jakby dopiero powstawał plan działania, jeszcze niesprecyzowany, ale już dobrze zakorzeniony, nie do wyplenienia. Pada pytanie: „Jeśli chciałbyś pojechać do miejsca, gdzie nikt cię nie znajdzie, nawet nie wpadnie na pomysł, żeby cię tam szukać, co byś wybrał”? Od razu pierwsza myśl, pierwotne skojarzenie mówi mi: mój dom. Tak dawno mnie tam nie było, wszyscy o mnie zapomnieli, pełna anonimowość. Wciągnięty w większe i bardziej kolorowe, zasysające życie, nie wiem nic, jak dorosły, który nie pamięta wczesnych lat dzieciństwa. Wyruszamy więc do miasta ludzi starych i zgorzkniałych, w którym łatwiej docenić młodość. Miasta, w którym mam swój sad i swoje drzewo, relikty dzieciństwa i innych tego typu sentymentalizmów. To nic, że przed rokiem powiesił się tam pijak, przecież nikt z nas nie wierzy już w duchy. Dworzec centralny to portal, który przeniesie cię daleko, dalej, dokąd zechcesz, byłeś- nie ma cię, jedyne czary, na jakie nas stać. Chciałbym, żeby moje słowa rozrywały tkanki, żeby wzbudzały erupcje wulkanów i trzęsienia ziemi, wielkie wybuchy i zniszczenia. Tymczasem milczę, by nie zepsuć chwili, by cieszyć się w duchu naszą ucieczką, zupełnie bezzasadną, a jednak konieczną. Mógłbym z nimi biec w nieskończoność i nigdy się nie zatrzymywać. W ciasnym wagonie, ściśnięci jak sardynki, ogrzewamy się własnym ciepłem. Zasypiamy z głowami pełnymi marzeń, czy tylko ja mam wrażenie, że śnimy ten sam sen?



Już na miejscu. Wilgotne, deszczowe powietrze wydaje się lepkie, ciężkie, inne. Rozglądamy się, mokrzy na przystanku i nie bardzo wiemy, co robić dalej. Na ulicach o tej porze nie ma już nikogo. Miasto wymarło. Wszyscy mieszkańcy przed nami uciekli, pozamykali się w swoich domach na cztery spusty. Baśka i łodyga przyzwyczajone do odgłosów ruchu drogowego, uderzeń butów o uliczny bruk, nucą pod nosem coś nieokreślonego. Spotykam kumpla z liceum, który chwiejnym krokiem zbliża się do rozpiski autobusów. Zupełnie, jakbyśmy byli powietrzem, mija nas i od jednej krawędzi chodnika do drugiej, idzie przed siebie. Nie reaguje na moje zawołanie, nie reaguje na gwizd. Odchodzi. Ostatecznie lądujemy w pierwszym lepszym pubie bez klimatu i dobrej muzyki. „Cześć Igor, kupę lat”- słyszę, stając w drzwiach. Dwóch znajomych przysiada się i potokowi ich słów nie ma końca. Mówią, mówią i nic nie chcą wiedzieć. Uśmiechamy się do siebie głupio, żeby nie pokazać rozczarowania. Wszystko tu działa na nas przygnębiająco. Po prostu oczekiwaliśmy ciepła małych enklaw, zapomnienia. Dom nie spełnia już roli domu, a Warszawa? To zwierzę, które trzeba oswoić, brak mi cierpliwości. Po cichu znikamy. Chłód bije od miejsc, który powinny mnie ogrzewać iskrą wspomnień. Nic tylko zimno i mokro, zimno i mokro, te chwile trwają wiecznie. Z całej siły uderza mnie nagle smutek sytuacji, w którą nas wpakowałem. Zapomnieliśmy, po co tu przyjechaliśmy i niczego już nie chcemy. Idziemy chodnikami, których układ znałem przecież na pamięć. Nic nie jest na zawsze i to, co twoje tracisz z każdym dniem. Brakuje żula, który przywaliłby mi z całych sił, tego mi potrzeba, więcej łączności ze światem.



Na Smyczkowej 5/7 ten sam portier wydaje nam klucz. Patrzy na nas spod okularów i notuje. Kogoś interesują te nudne powroty. Kiedyś, gdy stary będzie spał, zabiorę mu jego zeszyt, z nami w roli bohaterów i zobaczę całość z nowej perspektywy. Jestem uwięziony w pokoju 106 na zawsze. Teraz zaczynam lepiej to doceniać.
Co możesz wiedzieć o życiu, jeśli nigdy się nie biłeś?

dorosłość

2
Kawałek dobrej prozy. Jeden z najlepszych tekstów, jakie tu jak na razie wyczytałam. Nie podzielam tych klimatów i ani w życiu, ani w literaturze nie tego szukam. Zwykle po kilku zdaniach podobnych dyrdymałów odkładam na bok.

Rażą mnie te młodzieńcze refleksje nad smutkiem przemijania, pogonią za spełnieniem i analizy własnego wyobcowania. Ale ten tekst jest sprawny, przykuwający, brak w nim drażniącej egzaltacji. Czyta się bardzo dobrze.

Wydaje mi się - choć nie mam pewności - że podobne doświadczenia są udziałem wielu młodych, wrażliwych ludzi.



Rzecz jasna nie mówi pełnej prawdy o życiu (a musi?). W miejsce tego, co utraciliśmy nadchodzą nowe rzeczy, nowe znajomości, nowe inspiracje i idee. Zastanawiam się, czemu młodzi ludzie poszukują smutku i czy z tego się wyrasta, jak z dżinsów, czy czasem (rzadko, ale czasem tak) z takich rzeczy rodzą się powieści pokolenia? I jest to już zupełnie inny temat, innego rodzaju refleksje nad literaturą. Cieszę się, bo tekst wywołuje we mnie potrzebę zastanowienia się nad pewnymi sprawami a nawet chęć porozmawiania z Autorem o jego sensie. I chyba o to chodziło.


Kiedyś, gdy stary będzie spał, zabiorę mu jego zeszyt, z nami w roli bohaterów i zobaczę całość z nowej perspektywy. Jestem uwięziony w pokoju 106 na zawsze. Teraz zaczynam lepiej to doceniać.


Zabawne i pouczające byłoby zobaczyć tekst portiera. Może to właśnie on - zaskakująco - jest współczesnym Homerem, mającym w nosie rozsterki kolejnego, jednego z wielu, studencika z prowincji, któremu się wydaje, że zagląda za kotarę Wszechświata :)
w podskokach poprzez las, do Babci spieszy Kapturek

uśmiecha się cały czas, do Słonka i do chmurek

Czerwony Kapturek, wesoły Kapturek pozdrawia cały świat

3
Lubię Twój sposób opowiadania. Strumień myśli, chaotycznych z pozoru, ale i barwnych, pełnych kalorii. Tego się nie czyta, tego się słucha. Przywołałaś nastroje i wspomnienia, podobne, choć nie do końca.



Może dlatego, że w moich akademikach nie było portierów...?



Trzymaj się!

4
Nie wiem, co napisać, ale wiem, że nie będzie to dobre. Nie. Tekst jest jak najlepszy, ale w ogóle mi nie podszedł. Dziwne, nieprawdaż? Te "myśli" są doskonale ubrane - nie jest to napisane, a wypowiedziane i takie dziwnie naturalne, jednak tekst jest zbrylony i przytłaczał mnie - nie do końca mogłem się jemu oddać i cały czas trzymał mnie na dystans - widać, nie moje klimaty. I jeszcze na początku kilka potknięć literowych zepsuło wstęp. Podobało mi się porównanie Warszawy do dzikiego zwierza - tak ją sobie wyobrażam :)
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”