Zimne Czasy [opowieść szpiegowska/rozdział]

1
Rozdział I



Nowy Jork, 16 lipca 1947



Słońce wstaje nad Nowym Yorkiem. Ciepłe poranne promienie nieśmiało muskają górne piętra drapaczy chmur, potem powoli jak olejek do kąpieli spływają niżej, budząc lokatorów luksusowych apartamentowców, wdzierają się przez szpary między hotelowymi zasłonami, ciepły dotyk na policzku, błogi i zaspany uśmiech.

Tymczasem ożywiają się przedmieścia, chłopcy na rowerach rozwożą gazety, niedostrzeżeni przez mieszkańców mleczarze stawiają skrzynki z butelkami przed drzwiami domów amerykańskich rodzin. Już po chwili przez kuchenne okna widać żony w fartuszkach krzątające się przy rodzinnym śniadaniu, potem mężczyzn, którzy jeszcze w szlafrokach i z gazetą w ręku podlewają soczyście zielone trawniki.

Autobusy zabierają dzieci do szkół. Do serca miasta, państwowych placówek skrytych w cieniu budowanych z czerwonej cegły bloków mieszkalnych biedniejszej okolicy.

Opuszczający je ludzie spieszą się do pracy, sąsiedzi uprzejmie pozdrawiają się na ulicy. Zaczynają się korki samochodowe, każdy kto chciał dotrzeć do biura na czas musiał wyruszyć wczesnym rankiem.

środek miasta, słońce na dobre wzniosło się na horyzont. Zaczął się dzień dla ulicznych sprzedawców. Otwierają sklepiki, wystawiają na zewnątrz skrzynie i kosze z towarem. Jeden obok drugiego rozkładają się stragany, powiewają na wietrze wywieszone kobiece spódniczki, panowie odwiedzają zaciszne wnętrza sklepów z garniturami, toczą się po bruku pomarańcze z przewróconej paki.

Schyla się po nie młody mężczyzna w spłowiałym brązowym płaszczu. Jedną ręką przytrzymuje kapelusz, drugą sprawnie chwyta trzy toczące się owoce. Wstaje i z uśmiechem prezentującym szereg białych zębów podaje je staruszce, sprzedawczyni stanowiska z warzywami.

- Frankie! – ucieszyła się kobieta – Jak dobrze cię, widzieć. Co słychać, dziecko? Mówiłam twojej mamie, że wyrośniesz na prawdziwego dżentelmena.

- śpieszę się do pracy pani Coutbury, porozmawiamy innym razem. – uchylił kapelusz i zaczął odchodzić.

- Zaczekaj – szybko wcisnęła mu w dłoń jedną z pomarańczy z kosza – weź chociaż to, będziesz miał na drogę.

Mężczyzna grzecznie i energicznie skinął głową, wziął pomarańczę i schował ją do kieszeni płaszcza.

Ruszył dalej ulicą mieszając się z tłumem przechodniów. Każdy gdzieś się spieszył, o chodnik stukały wysokie obcasy, a krawaty powiewały w powietrzu nie mogąc nadążyć za pędem swoich właścicieli.

Samochody i tak stały w miejscu, bądź przesuwały się w żółwim tempie, Frank Fisher nawet nie rozglądał się za przejściem dla pieszych, przecisnął się między maskami purpurowego kabrioletu i rodzinnego forda. Zza rogu widać było już redakcję jego gazety.

Frank miał ten osobliwy zwyczaj, że lubił przeglądać się w oszklonych witrynach sklepów, które mijał. Strzepnął pyłek z ramienia i wtedy zobaczył coś w szybie. Dwóch podejrzanych mężczyzn sprawiało wrażenie jakby na niego patrzyli, zdecydowanie nie przypadkowo i bez znaczenia. Przystanął przy jednej ekspozycji biorąc do ręki pierwszy z brzegu beret i udając, że pilnie mu się przygląda, tymczasem kątem oka obserwował tamtych dwóch. Zwolnili niepewnie, Frank znalazł potwierdzenie swoich obaw. Odłożył towar i ruszył chodnikiem mijając wejście do redakcji, nie mógł dać po sobie poznać, że wie, iż jest śledzony. Dopiero za rogiem puścił się biegiem przed siebie uważając by nie wpaść na pieszych.

- Zatrzymaj się! – dobiegło go z tyłu. – Stój!

Machnął im tylko ręką tuż przed tym jak gwałtownie skręcił w kolejną przecznicę. Ciemną i chłodną, schowaną o tej porze cieniu rzucanym przez wysokie biurowce. Długa i brawurowa ucieczka zdecydowanie nie wchodziła w grę, trzeba było zgubić ogon i to jak najszybciej.

- Przepraszam pani Coutbury – mruknął do siebie, sięgnął do kieszeni po pomarańczę i cisnął nią dalej w głąb ulicy, owoc odbił się od krawężnika i poturlał po asfalcie.

Frank dał susa w pierwsze napotkane drzwi. Kwiaciarnia „Baskets of Fiords”. Wazony i doniczki pełne egzotycznych odmian kwiatów i roślin, małe drzewka z korzeniami owiniętymi workami z ziemią. żadnego klienta w środku, idealnie.

Wtedy zobaczył dziewczynę. Stanął w miejscu oczarowany i wyszczerzył zęby w charakterystycznym uśmiechu. Patrzyła na niego równie zaskoczona jak i on, zamarła ze wstążeczką owijaną wokół bukietu kwiatów.

Frank przypomniał sobie o goniących go mężczyznach.

- Ukryj mnie proszę! – rzucił i zanurkował pod blat za ladę, dziewczyna pisnęła wystraszona, ale za chwilę zreflektowała się i znacząco odchrząknęła. Być może zamierzała coś powiedzieć, ale przez szybę sklepu zobaczyła dwóch biegnących ulicą. Dostrzegła również zawieszoną na szelkach pod marynarką kolbę rewolweru. Spojrzała na dół, na Franka schowanego w kącie, potem z powrotem na wejście do kwiaciarni. Tamci dwaj, zdecydowanie tęższej budowy, właśnie wchodzili, czerwoni na twarzach, rękawami ocierając pot z czoła.

- Dobrego dnia, panienko. – przywitał się jeden z nich – Czy nie widziałaś jak ktoś tędy uciekał? Nie wiesz może gdzie pobiegł?

Tam na dole Frank poczuł jak włosy jeżą mu się na karku, przecież nawet nie znał tej dziewczyny. Chociaż miała bardzo zgrabne łydki, to musiał przyznać. Tyle widział.

- Nie, przykro mi, mam jeszcze kilkanaście bukietów do związania, jestem bardzo zajęta. – odpowiedziała śpiewnym głosem – muszę zdążyć zanim ciocia wróci, wesele dopiero jutro, ale jak zwykle chce mieć wszystko gotowe wcześniej. – zaczęła trajkotać rękoma bawiąc się bukietem – A może będę mogła panom jakoś inaczej pomóc? Byłam wcześniej w piekarni, strasznie dzisiaj gorąco, może wody?

- Praca wzywa, musimy iść. Proszę pozdrowić ciocię. – wyszli, stali jeszcze przez chwilę na zewnątrz rozglądając się po ulicy, potem odeszli.

Dziewczyna dała Frankowi znak, że może wstać.

- Masz świetne nogi – powiedział jak tylko wstał.

- Słucham? – gniewnie oparła ręce na biodrach.

- Mówię prawdę. Przepraszam, gdzie moje maniery - wyciągnął dłoń – Jestem Frank, Frank Fisher.

- Wiem kim jesteś.

- Wiesz?

- Nie trudno zobaczyć twoje zdjęcie w gazecie, jesteś tym reporterem.

- No tak. Powiesz mi chociaż jak masz na imię?

Jeszcze przez chwilę patrzyła na niego gniewnie, jednak jej twarz szybko się rozchmurzyła.

- Rosemary Clarelli, prowadzę kwiaciarnię, kiedy cioci nie ma.

- Clarelli? To włoskie nazwisko...? – zauważył.

Na ulicy coś zahałasowało, Frank obejrzał się wystraszony, źródłem dźwięku okazał się jednak samochód z rozregulowanym silnikiem.

- Za co cię ścigali? – zapytała dziewczyna.

- No tak. Właściwie to nie wiem, nie chciałem dać się złapać tylko po to by sprawdzić.

- Mieli broń.

- Poważnie? – Frank ściągnął kapelusz i nerwowo podrapał się po głowie – To niedobrze, bardzo niedobrze.

Rosemary miała urzekający styl bycia, sprawiała wrażenie bystrej dziewczyny. Dopiero teraz Frank mógł się jej lepiej przyjrzeć, znał wcześniej włoszki, ale wszystkie były tłuste jak na jego gust. Za to ta dziewczyna promieniowała zdrowiem i urodą, brunatne włosy spięte w gęsty kok, grzywka zgrabnie ułożona nad uniesionymi w górę brwiami, delikatny cień dobrze podkreślający oczy...

- Nie gap się, to niegrzeczne.

Ktoś zastukał w szybę. Otyła kobieta o sympatycznej twarzy uśmiechała się do Rosemary.

- A teraz zmykaj, ciocia przyszła.

Kobieta weszła do sklepu z siatkami zakupów. Frank rzucił tylko spojrzenie na wazony z różami.

- Po proszę tę kremową. Ile kosztuje?

- Siedemdziesiąt centów.

Frank sięgnął po portfel i położył monety na ladzie. Wziął kwiat od Rosemary jednocześnie puszczając do niej oko.

- Nie musi pani pakować, dziękuję serdecznie. – założył kapelusz na głowę, skinął na pożegnanie i wyszedł rozglądając się dookoła.



/ / /



Frank udał się na bardziej zatłoczoną ulicę, uznał, że w tłumie będzie mu łatwiej zniknąć, niż w ciasnych zaułkach Wielkiego Miasta. Znalazł budkę telefoniczną i szczelnie się w niej zamknął. Z kieszeni spodni wygrzebał garść monet, włożył kilka do automatu, wykręcił numer redakcji. Po kilku sygnałach odezwał się znany kobiecy głos:

- Redakcja New York Voice, w czym mogę pomóc?

- Cześć Susan, kotku, to ja, Frank, słuchaj...

- Frankie! Czemu nie ma cię w pracy? Jerry jest strasznie wściekły, powiedział, że jak tylko się pokażesz...

- Susan. – przerwał jej Frank – Posłuchaj, mam kłopoty, muszę porozmawiać z Cygarem.

W słuchawce dało się słyszeć dochodzący z kilku metrów, ale donośny głos:

- To on dzwoni? Przełącz go do mnie, natychmiast, niech się nie wykręca – ucichło, - Chyba słyszałeś, powodzenia Frankie.

Usłyszał pisk sygnalizujący przekazanie połączenia. Głośno wypuścił powietrze z płuc. Szef Franka, Cygaro był nerwowym człowiekiem, być może dlatego odnosił takie sukcesy jako redaktor gazety.

- Czemu cię nie ma w pracy, do stu piorunów! Fisher ile razy ci mówiłem, że to nie wakacje, hm? Co ty sobie myślisz, że płacę ci za urlop, gdzie się podziewasz?!

- Przepraszam szefie.

- Nie obchodzi mnie co robisz, materiał ma być gotowy przed piętnastą! Porządek musi być, no a teraz wybacz bardzo, ale muszę kończyć, chcę cię widzieć tutaj za dziesięć minut, i to pędem. Masz zakaz wychodzenia na lunch przez najbliższe kilkanaście lat, do odwołania.

- Jerry, to zupełnie nie tak. Wpadłem w tarapaty, zanim przyjdę muszę się dowiedzieć, kto mnie gonił.

- Coś ty do diabła zrobił? Wskoczyłeś przez okno do rezydencji Rockefellerów i zrobiłeś im zdjęcie przy śniadaniu?

Frank uśmiechnął się pod nosem.

- Dwóch typków z bronią zaczęło mnie dzisiaj ścigać po ulicy. Wyglądali na federalnych.

- Do cholery, czemuś od razu nie powiedział? Jak wyglądali? I co ty sobie myślałeś, żeby uciekać? – gniewny ton zniknął z głosu Jerry’ego, zwanego przez pracowników Cygarem z powodu ilości tytoniu jakie dziennie wypalał. Cygaro był dobrym szefem, trzymał wszystkich w ryzach, ale również dbał o swoich podopiecznych.

- Skąd mam wiedzieć, jak wyglądali? Dla mnie wszyscy federalni wyglądają tak samo. Nie lubię tych facetów.

- Dobra, wykonam kilka telefonów, mam znajomego, który może orientować się w temacie. Za czterdzieści minut spotkamy się w „Arbitre”, dobra? Powinni mieć już otwarte.

- Jak zwykle, szefie. Do zobaczenia.

Frank odłożył słuchawkę i pociągnął za dźwigienkę, wypadło kilka centów reszty. Schował pieniądze z powrotem do kieszeni i wyszedł z budki.

Do spotkania pozostało jeszcze trochę czasu, nie może cały czas tu sterczeć. Postanowił poszwędać się po księgarniach.



/ / /



„Arbitre” było ekskluzywnym lokalem dla bogatych ludzi. Serwowali wykwintne jedzenie przygotowane przez najlepszych szefów kuchni w całym mieście. Bardzo przyjemne miejsce z gustownym wystrojem i wspaniałą obsługą. Wszystko po to, by klienci mogli ze spokojnym sumieniem zapłacić zaskakująco wysoki rachunek.

Frank i Jerry nie mieli zwyczaju spotykać się w takich miejscach. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się obskurna kawiarnia. Zupełne przeciwieństwo bogatego „Arbitre”, chociaż, co trzeba przyznać, serwowali dobre sandwicze z kurczakiem. Frank wybrał miejsce przy oknie, tam gdzie zasłaniał go naklejone na zewnątrz wielkie logo z tłuściutkim i uśmiechniętym kucharzem.

Spoglądał na zegarek, gdy otwierające się drzwi uderzyły w dzwonek dźwięcznie informujący o nowym kliencie.

Jerry Cygaro, redaktor naczelny New York Voice. Wysoki siwiejący mężczyzna o pomarszczonej twarzy i głębokich oczach, noszący kamizelkę ciasno opinającą jego brzuch, Jerry od lat nieudolnie starał się ukrywać otyłość.

- Utknąłem w korku, musiałem podjechać do znajomego, o którym Ci wspominałem, nie chciał nawet rozmawiać przez telefon. – Jerry zdjął płaszcz i położył go na oparciu siedzenia, rozsiadł się wygodniej i spojrzał na Franka powoli mieszającego parującą kawę w kubku – Dla mnie też kawa! – Zawołał do kelnerki przechylając się przez oparcie i unosząc rękę. – Zobacz – z powrotem odwrócił się do stolika - Przyjaciel dał mi to.

Papierowa koperta wylądowała na stole. Frank powoli sięgnął po nią ręką i przysunął do siebie. Otworzył i wyciągnął aktówkę, było w niej kilka dokumentów z dopiętymi zdjęciami.

- Muszę to oddać przed szóstą.

Frank uważnie przejrzał papiery. Podał jedno ze zdjęć Jerry’emu.

- To oni. – poinformował i wrócił do przeglądania, po chwili pokręcił głową z niedowierzaniem – Nic z tego nie rozumiem. O co jestem podejrzany? Byłem w Roswell, ale co z tego? Roiło się tam od pismaków, wszyscy chcieli zobaczyć rozbity latający spodek. – spojrzał na Jerry’ego – Powiesz mi co się dzieje?

Kelnerka przyniosła kawę, postawiła na stoliku i odeszła poprawiając fartuch. Mężczyźni milczeli przez chwilę obserwując się nawzajem.

- Myślą, że jesteś szpiegiem, Fisher.

- Słucham? – Frank gwałtownie pochylił się do przodu potrącając stolik nogą, tak że nieomal rozlał kawę. Zaczął bardzo szybko mówić szeptem – Byłem w Europie, razem ze wszystkimi walczyłem przeciw nazistom, może tylko w łączności, ale to nie ja się tam posadziłem. Kto chce mi to wszystko odebrać, za kogo oni mnie mają?

- Spokojnie, Frank. – Jerry potarł dłońmi zmęczone czoło – Nie chodzi im o nazistów, tylko o – znacząco kiwnął głową w lewą stronę, wschód czyli...

- Oszalałeś? Miałbym szpiegować dla sowietów?

- Nie denerwuj się, wiem że nie jesteś radzieckim szpiclem. – Jerry westchnął, wyglądał jakby przez chwilę nad czymś myślał, szukając rozwiązania – Myślę, że będzie najlepiej jeśli przez kilka dni nie będziesz się pojawiał na mieście. Ani w swoim mieszkaniu. Ja odświeżę stare znajomości, zobaczymy może uda się coś załatwić. Tymczasem możesz przenocować u mnie.

- Dzięki Jerry, równy z ciebie gość. – Frank uspokoił się i zaczął pić kawę. Wyjrzał przez okno przez szparę między framugą a namalowanym kucharzykiem. Mina mu stężała, pociągnął jeszcze łyk. Spojrzał szefowi w oczy – śledzili cię?

- Nie, dlaczego pytasz? – dostrzegł mężczyzn w czarnych garniturach wchodzących do „Arbitre” – Cholera jasna, co za dupki! – oburzył się Jerry – Skąd wiedzieli, że tu przyjdę? Musieli założyć mi podsłuch na telefonie! Na moim własnym telefonie! Do diabła, co za tupet! Będę musiał poważniej porozmawiać z moim przyjacielem.

- Kim jest ten twój tajemniczy informator?

- Gdybym ci powiedział nie byłby już tajemniczy, i z pewnością przestałby być informatorem. – Jerry napił się z kubka – Czas się zbierać, może potrzebujesz czegoś z mieszkania? Dałbym klucze mojej siostrze, jej nie rozpoznają, mogłaby coś Ci przynieść.

- W mieszkaniu nie mam niczego ważnego, wszystkie negatywy i dokumenty trzymam w swojej skrytce pocztowej. – za oknem para agentów federalnych właśnie wychodziła z „Arbitre”, wyglądali na niezadowolonych. – Na dziś wynajmę sobie pokój w hotelu, spotkamy się tutaj jutro o dziesiątej wieczorem.

Jerry pokiwał głową. Wyglądał na zmartwionego i z troską spojrzał na swojego podwładnego.

- Uważaj na siebie Fisher. – powiedział, gdy Frank w wstawał od stołu. – A co to? – zapytał gdy zobaczył dojrzałą różę.

- Byłem dziś w kwiaciarni. Możesz ją dać siostrze, albo postawić u Susan na biurku, wiem, że bardzo lubi kwiaty.

- Ty kobieciarzu.

- To nie moja wina, że kobiety mnie lubią. – Frank niewinnie wzruszył ramionami, odliczył pieniądze za kawę i położył je obok filiżanki – I Jerry... – zawahał się przez chwilę – wytłumacz im, że nie mam nic wspólnego z sowietami.

Założył kapelusz naciągając go tak by częściowo zasłaniał twarz. Poprawił na sobie płaszcz i wyszedł obdarzając kelnerkę przelotnym uśmiechem.

Redaktor New York Voice siedział jeszcze przez chwilę dopijając kawę i czytając dokumenty. Na jednym ze zdjęć zrobionych w Roswell, w pobliżu miejsca tajemniczej katastrofy, widniał Frank Fisher w towarzystwie innego reportera, niskiego i przysadzistego mężczyzny noszącego okulary o grubych soczewkach. Wyglądali jakby prowadzili ożywioną rozmowę na jakiś temat, uśmiechali się do siebie i pokazywali coś palcami na kartce papieru.

Frank na prawdę nie miał o niczym pojęcia, albo udawał, że nie wie. Mężczyzna ze zdjęcia został wczoraj zdekonspirowany jako wtyka na usługach Związku Radzieckiego, w przyszłym tygodniu czeka go proces. To normalne, że federalni chcą teraz sprawdzić Fishera.



/ / /



Frank Fisher spędził noc w biednym hotelowym pokoju. Nie przeszkadzały mu obdrapane meble i pogryzione przez mole zasłony. Nie miał nic przeciwko brudnemu dywanowi, który wyglądał, jak gdyby nikt nie trzepał go od tygodni. Nawet nie przejął się zarwanym, skrzypiącym łóżkiem i ubitą niewygodną poduszką. Ani jękami i krzykami pary dobrze bawiącej się w sąsiednim pokoju. I tak nie mógł spać.

Siedział na krześle przy oknie i jednym palcem poszerzając szparę między zasłonami, obserwował oświetlone ulice Nowego Yorku. Bez tylu samochodów wydawały się niemal opustoszałe, tylko w pobliżu nocnych klubów i lokali było bardziej tłoczno.

Frank patrzył na to wszystko zmęczonym i nieobecnym wzrokiem. Sięgnął po butelkę whisky, która leżała na podłodze, nalał sobie do szklanki.

Wstał i powłócząc nogami poszedł do kuchni. Kilka kostek lodu zadzwoniło o szkło.

Oparł się tyłem o blat, stał tak w zupełnej ciemności sącząc alkohol i od czasu do czasu zerkając w stronę drzwi zupełnie jakby spodziewał się, że zaraz ktoś nimi wpadnie.



/ / /



Nowy York, 17 lipca 1947



Cały poranek spędził w hotelu, dopiero później zebrał się na odwagę i zszedł na chwilę na dół do pobliskiego sklepu po kwaśne mleko i kilka bułek.

Siedział i czekał na wieczorne spotkanie z Jerrym. Redaktor to wpływowy człowiek, do tej pory zawsze kiedy Frank pakował się w kłopoty, z których sam nie umiał się wydostać, okazywało się że Jerry zna właściwych ludzi na właściwym miejscu, a cała sprawa cichła. Tym razem jednak wątpił czy wpływy jego szefa sięgają aż tak daleko. FBI to zupełnie inna liga, tu nie chodzi o przeproszenie burmistrza za to, że jeden z reporterów wszedł nie proszony na teren posesji.

Jedząc bardzo spóźnione śniadanie Frank włączył leżące na stoliku radio, ze źle nastawionych szumiących głośników popłynęło kojące brzmienie piosenki bardzo ostatnio popularnego Franka Sinatry.

- Ten chłopak zrobi jeszcze karierę – skomentował dla samej przyjemności usłyszenia własnego głosu.

Zostawiwszy radio włączone poszedł się wykąpać do łazienki. Po nieprzespanej nocy musiał koszmarnie wyglądać i jeszcze gorzej cuchnąć. Przepocony podkoszulek wrzucił do zlewu, a sam ułożył się w wannie gorącej wody. Pomalowany na biało metal zdobił paskudny brunatny pierścień sadzy, jednak nie dało się nic na to poradzić. Dziesięć dolarów za dobę w takich warunkach to niezbyt wygórowana cena, nawet jak na nowojorskie standardy.

Zmęczony złą nocą Frank usnął w kąpieli nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Obudził go donośny męski głos dochodzący z radioodbiornika.

- Dziś w Południowej Karolinie, prezydencki doradca Bernard Baruch wygłosił przemówienie, na którym...

Frank przetarł oczy mokrymi dłońmi, zanurzył je jeszcze raz w wodzie i wygładził włosy. Takie nagłe przebudzenia nigdy nie są przyjemne, człowiek jest zdezorientowany, przez ułamek sekundy nie ma pojęcia gdzie jest ani co się wokół niego dzieje.

- ...odnosić się do sytuacji politycznych napięć na arenie międzynarodowych. Proszę posłuchać.

Prezenter urwał po kilku sekundach ciszy pojawił się inny głos, znacznie silniejszy i głęboki:

- Nie dajmy się zwieść – mówca zrobił efektowną pauzę - jesteśmy dzisiaj w samym środku Zimnej Wojny. Naszych wrogów znaleźć można zarówno za granicą, jak i tutaj, w domu. Nie pozwólmy sobie zapomnieć – nasz niepokój jest sercem ich sukcesu. – akcentował mocno, znał się na retoryce - Pokój na świecie jest nadzieją i celem naszej polityki; stanowi rozpacz i porażkę tych, którzy stanęli przeciw nam. Możemy teraz liczyć jedynie na samych siebie.

Frank jeszcze przez chwilę siedział tak wpatrując się w czubki swoich stóp pod powierzchnią wody. Nie docierało do niego ani jedno słowo późniejszego komentarza do przemówienia. Wiedział do czego się ono odnosi - przywódcy obu supermocarstw jeszcze podczas kampanii wojennej w Europie mającej na celu okiełznać ogień wojny rozprzestrzeniany przez Niemcy, brali pod uwagę, że równie dobrze z dniem zakończenia działań wojennych mogą stać się dla siebie wrogami.

Stany Zjednoczone i Związek Radziecki. Dwie światowe potęgi reprezentujące zupełnie odmienne stanowiska poglądowe w kwestiach społecznych. Dwie skrajnie różne filozofie postępowania. Spięcie między nimi było bardziej niż nieuniknione.

Do tej pory rozgrywki polityczne prowadzone były zawsze na najwyższym szczeblu państwowym, nigdy nie mieszano do tego obywateli. Dlaczego teraz postanowiono inaczej? Decyzja o upublicznieniu problemu nie zapowiadała niczego dobrego.

Tym bardziej dla Franka. Czy Jerry’emu udało się coś załatwić? Czy użył swojego tajemniczego kontaktu dla załagodzenia sytuacji? Teraz nic nie było pewne.

„Możemy teraz liczyć jedynie na samych siebie”

To bardzo zła pora na bycie podejrzewanym o szpiegostwo na rzecz sowietów.

- Masz talent, Frankie – powiedział do siebie tonem swojego ojca, który zawsze zdrabniał imię syna – Nie ma co, masz talent pakowania się w kłopoty. Co teraz zrobisz, synu?



/ / /



Spotkali się zgodnie z planem w umówionym miejscu. Siedli przy tym samym stoliku przy oknie co dzień wcześniej.

- Boże, Fisher, jak ty wyglądasz.

- Ja też cieszę się, że cię widzę, Jerry.

Wieczór był chłodny i wyjątkowo wietrzny, zapowiadało się, że przez najbliższe dni będzie paskudna pogoda. Obaj mężczyźni z przyjemnością odebrali od kelnerki kubki z gorącą herbatą. Frank nie chciał zaczynać rozmowy od omawiania swoich problemów.

- Słyszałeś mowę Barucha? Powtarzali ją w radiu.

- Tak słyszałem, słyszałem – Jerry mocno zmarszczył czoło, zawsze robił tak, gdy mocno się czymś przejmował – Mówię ci Fisher, idą gówniane czasy. Kto nam pomoże jeśli przestaniemy pomagać sobie nawzajem?

- Prawda, mi też się to nie podoba. Społeczeństwo nie może być wykorzystywane jako narzędzie.

Przechodzący obok mężczyzna dziwnie się na nich spojrzał.

- Rozmawiałem ze swoim przyjacielem, Fisher. Teraz masz jeszcze szansę, jesteś podejrzewany, ale to nic. Teraz jest czas na oczyszczenie z zarzutów.

- Zatem co mam zrobić? I za co oni mnie podejrzewają, powiedz mi Jerry? W aktach, które mi pokazałeś były same zdjęcia z Roswell. – Frank podniósł kubek do rąk i napił się parującej herbaty, to co usłyszał od szefa bardzo go uspokoiło – Co ma jakiś latający spodek wspólnego ze szpiegowaniem dla związku radzieckiego? Czy agenci podejrzewają, że małe zielone ludziki zaraziły mnie komunizmem? ... Zaczekaj. Chcesz coś do jedzenia? Jestem piekielnie głodny, od południa nic nie jadłem.

Jerry pokręcił głową.

- Miałem w domu kolację – dodał.

Frank wstał i poszedł zamówić ciepły posiłek. Jakąś zupę, a do tego stek i ziemniaki. Uśmiechnął się do kelnerki, czym zasłużył na zniżkę kilkunastu pensów na rachunku, po czym wrócił do stolika. Wyglądał na znacznie bardziej odprężonego niż w momencie, gdy tu wszedł.

- Wiesz, że to absurd, Jerry. To pewnie nawet nie był latający spodek, jeszcze tego samego dnia ogłosili, że to ich zaginiony balon meteorologiczny.

Pokręcił głową z niedowierzaniem, na jego usta wrócił charakterystyczny uśmiech. Otulił dłońmi kubek z wciąż gorącym napojem i pochylił się do przodu.

Jerry sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął stamtąd mały kartonik z adresem i numerem telefonu, podał go Frankowi.

- Za kilka miesięcy może nie być tak łatwo jak teraz. Chcieli przyjechać tutaj po ciebie i zabrać na przesłuchanie. Zabroniłem im, nie będę pozwalał federalnym straszyć moich ludzi. – Jerry zamilkł nagle, jakby nie dokończył tego, co chciał powiedzieć.

Frank również nie miał pojęcia jak zareagować. Siedzieli tak w ciszy i dopijali herbatę dopóki kelnerka nie przyniosła jedzenia.

- Rozumiem, że nie mam wyjścia?

- Jeśli teraz się wymigasz, wyjdzie na to, że na prawdę jesteś szpiegiem.

- Co za barany.

- Fisher, ja nie wiem, ja na prawdę nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. – Jerry potarł palcami nasadę nosa i kąciki oczu, wyglądał jakby i on nie przespał poprzedniej nocy – Zrobiłem co mogłem, żeby potraktowali cię jak najlepiej, reszta zależy od ciebie.

- Masz rację, szefie. Idą gówniane czasy. – Frank zjadł kilka łyżek zupy jednak wcale mu nie smakowała, wziął się zatem od razu za drugie danie. Stek okazał się apetyczny i dobrze wypieczony.

- Frank, tak między nami – redaktor rzadko zwracał się do niego po imieniu – szczerze – podkreślił – Co stało się w Roswell?

- Nie wiem, tam gdzie byłem widziałem tylko fragmenty wraku, próbowali je poskładać w kupę, ale brakowało całego środka.

- Nie pieprz, Fisher, nie o tym mówię. – Jerry rzucił na stół zdjęcie Franka i grubasa w okularach. Fotografia jak karta w grze w pokera zawirowała w powietrzu i z pacnięciem wylądowała na blacie. Jak zwycięski as, których wszystkich zaskakuje. Jak oskarżenie na biurku prokuratora. – Kto to jest?

- Richards... nie pamiętam imienia, co z nim? – w głosie Franka nie było udawanej niewinności, tylko prawdziwe zainteresowanie. Nie przerywał sobie posiłku.

- Przyłapali go na szpiegowaniu. Przedwczoraj. Za niecały tydzień stanie przed sądem. I nie wiem, z kim rozmawiałeś, ale facet ze zdjęcia jest Rosjaninem, nazywa się Petya Basilevsky. A jego teczka jest tak tajna, że nawet nie wiem, co dokładnie zrobił, że go przymknęli.

Frank zamarł ze sztućcami na talerzu.

- Zaczyna do mnie docierać, że nasza przyszłość nie rysuje się w tęczowych barwach.

- Ano nie rysuje – potaknął Jerry zaciskając pięść, kolejny jego swoisty odruch, zawsze zaciskał, a za chwilę rozluźniał pięść, gdy długo nie palił – Zatem miej się na baczności. Niedługo zaczną ludzi podejrzewać za to, że puszczają bąki po rosyjsku.

- Jutro do nich pójdę, mam nadzieję, że wszystko uda się wyjaśnić – dopiero teraz Frank schował wizytówkę do kieszeni, sięgnął również po zdjęcie z Roswell. – Mogę?

Jerry skinął głową.

- Czas na mnie, Fisher, żona mówiła żebym długo nie siedział, a jest już prawie jedenasta, zanim dojadę będzie jeszcze później. Przemyśl to wszystko dokładnie. I trzymaj się zdala od czerwonych. – Jerry wstał i zaczął zakładać płaszcz – Nie chcę stracić swojego najlepszego człowieka. Daję ci kilka dni wolnego na ułożenie spraw. – Zostawił na blacie banknot jednodolarowy i wyszedł z lokalu.

Na początku Frank pomyślał, że to za dużo, ale stwierdził, że szefowi spodobała się kelnerka, stąd ta hojność. Właściwie trudno się nie zgodzić, dziewczyna była niebrzydka, a nawet na swój sposób urocza.

Kończąc mięso wyciągnął portfel i po odliczeniu pieniędzy, zostawił na stole kilka banknotów, ułożył je na kupce razem z dolarem Jerry’ego.

Zaraz, co to ma znaczyć, banknot był pomazany, szybko odwrócił go na drugą stronę i nagle poczuł jak zalewa go fala gorąca, a krew w skroniach dotkliwie pulsuje.

Znajdował się tam krzywo nabazgrany czarny napis „BYłEM NA PODSłUCHU, CZEKAJą NA ZEWNąTRZ, RATUJ SIę I NIGDY WIęCEJ MI NIE UFAJ” a na dole mniejszymi literami „wierzę w ciebie Frank”.

Frank Fisher wstał od stolika. Przez chwilę tkwił tak jak zmęczony człowiek, który nie wie co ze sobą zrobić, potem podrapał się po głowie i poprawił pasek u spodni. Leniwym krokiem, zostawiając swój kapelusz na stole, udał się do toalety. Pamiętał, że było tam spore okno wychodzące na podwórze.



/ / /



Zeskoczył na ziemię potykając się o stojący tam worek ze śmieciami, po kamieniu potoczyły się szklane butelki łoskocząc nieznośnie na tle wieczornej ciszy.

Frank stał chwilę w bezruchu uważnie nasłuchując, czy ktoś nie przyjdzie sprawdzić źródła nocnych hałasów. Nie, jednak nie, nikt nie usłyszał.

Podwórko było małe i wąskie, dzielone między kilka sąsiadujących ze sobą budynków, było tu bardzo ciemno, jedynym źródłem światła był blask dochodzący z ulicy przez szpary między ścianami.

Na tle czarnej nocy, skulone w kątach rysowały się sylwetki starych, niepotrzebnych nikomu mebli, kontenerów na śmieci, kartonów oraz skrzyń.

Ostrożnie stawiając kroki, Frank udał się do jedynego wyjścia z podwórka, poczuł na twarzy powiew zimnego powietrza. Wciągnął je łapczywie nozdrzami chłonąc przyjemny zapach wolności. Postawił kołnierz płaszcza na sztorc, ostatni raz obejrzał się za siebie, na okno przez które wygrzebał się z łazienki. Agenci FBI czekający na niego przy drzwiach lokalu jeszcze nie zrozumieli, że właśnie im ucieka.

Kiedy już na jego twarzy prawie pojawił się uśmiech zadowolenia, pod wyjście z podwórza podjechał czarny ford, zagradzając Frankowi drogę na wolność. Teraz już nie miał gdzie umknąć, pozostałe przejścia między budynkami są zbyt wąskie, by człowiek mógł się przez nie przecisnąć.

Frank rozłożył bezradnie ręce czekając na dalszy rozwój sytuacji. W samochodzie, drzwi od strony pasażera otworzyły się szeroko. Ze środka dobiegł brzmiący znajomo kobiecy głos:

- Wsiadaj, nie ma czasu.

Schylił się i zajrzał do wnętrza pojazdu. Uliczne latarnie rzucały nieco blado pomarańczowego światła na twarz kierowcy.

- Rosemary?

- Powiedziałam „wsiadaj”.

Posłuchał, pośpiesznie zamykając za sobą drzwi. Warknął silnik, a samochód ruszył zdala od obstawionego przez FBI lokalu.

Frank milczał analizując swoje położenie.

- Skąd się tu wzięłaś? W jaki sposób dowiedziałaś się o mnie?

Istniała tylko jedna odpowiedź na to pytanie, bardzo oczywista, ale i również trudna do zaakceptowania. Rosemary pochyliła się, jedną ręką przytrzymując kierownicę, drugą wyciągnęła coś ze schowka w samochodzie. Frank dostrzegł, że w skrytce znajdował się również rewolwer. Szalona myśl przemknęła przez jego umysł, ale szybko zrezygnował. Wziął podawany mu dokument oprawiony w czarną skórę. Otworzył i obejrzał w milczeniu.

Agentka Rosemary Clarelli. Spojrzał na nią jeszcze raz w przelotnym świetle mijanych latarni. Wyglądała teraz zdecydowanie mniej dziewczęco, włosy miała zupełnie inaczej ułożone, opadały na jej plecy i ramiona długimi jedwabnymi kaskadami. Usta miała pomalowane ciemną pomadką koloru wiśni.

Frank odchylił się na fotelu przeczesując dłońmi włosy. Głośno wypuścił powietrze z płuc. Z zaciśniętymi wargami zaczął stukać palcami po szybie. Jego wzrok powędrował w dół, na klamkę od drzwi, zadziwiająco kuszącą wizję odzyskania wolności po wariackiej ucieczce.

Albo skończenia jako martwe ciało na dnie rzeki.

- O co w tym wszystkim chodzi? - odwrócił wzrok od ulicy przenosząc spojrzenie na Rosemary. Chciałby zadać dziesiątki pytań, ale jakimś sposobem, tylko to jedno przechodziło mu przez gardło – Dlaczego ja?

- Jesteś zaskakująco naiwny jak na pismaka. Czytałam twoje artykuły, człowiek, który je tworzył wydawał się bystrzejszy.

Frank milczał wpatrując się gdzieś daleko w punkt na drodze przed nimi.

- Czas wydorośleć, Frank. Dobrze wiesz, że świat nie jest taki kolorowy, jak chcą w to wierzyć ludzie. – zrobiła pauzę, skręcając w inną ulicę – Dlaczego ty? Prawdopodobnie byłeś w złym miejscu o złym czasie. Dać się złapać na fotografii w towarzystwie groźnego szpiega... To nie było zbyt mądre Frank.

- Nie mogłem wiedzieć, że facet jest szpiegiem. Nikt nie mógł wiedzieć, nie zanim gość został złapany, a nawet potem, do diabła! Do wiadomości publicznej nie trafiło nic.

- Ludziom lepiej się żyje bez takiej wiedzy. – skwitowała zimno Rosemary - Jak to sobie wyobrażasz, gdyby świat wiedział o wszystkim? Gdyby wszystkie pozakulisowe rozgrywki były obnażane, a potem każdy, nawet zwykły robotnik mógłby komentować do woli sprawy, o których nie ma pojęcia? Wyobrażasz sobie jaki chaos by to wywołało?

- Ludzie powinni poznać prawdę. Pracuję na to, żeby zaczęli ją dostrzegać.

Rosemary zaśmiała się głośno.

- Ludzie nie chcą znać prawdy, Frank. Myślisz, że im pomagasz? Twoje artykuły toną w morzu absurdu. Myślisz, że obywatel potrafi odróżnić fakty od bredni? Oni nawet nie wierzą w to co czytają. Zapominają o tym już następnego dnia. Jedyne czego pragną to tanich sensacji, twoi koledzy już dawno to zrozumieli, tylko ty upierasz się, żeby pisać o rzeczywistości, a nie fikcji.

Frank milczał i patrzył gdzieś w bok ze zmarszczonymi brwiami.

- Jesteś – kontynuowała Rosemary - bardziej niż naiwny jeśli sądzisz, że ktokolwiek chce znać prawdę. Prawdą jest to co wydaje się prawdą. Poznałeś fragment tego co prawdziwe, Frank. Czy teraz lepiej ci się żyje? Masz na karku agentów, którzy mają do wykonania rozkaz zlikwidowania niewygodnego świadka.

Frank rozwarł szeroko usta, jakby zamierzał coś powiedzieć, jednak przez dłuższą chwilę nie był w stanie niczego z siebie wykrztusić. Odchrząknął.

- Zatem dlaczego mi pomagasz? – odparł już zupełnie spokojnym tonem, jakby usłyszana przed chwilą wiadomość podziałała na niego, jak wiadro lodowatej wody.

- Agencja się podzieliła. Nie ma już wśród nas jedności, jak dawniej. Doszło do otwartego konfliktu. A wszystko z twojego powodu.

Samochód zjechał na podmiejską drogę, lampy stały coraz rzadziej, za to zamiast wysokich budynków na tle nocnego nieba rysowało się więcej sylwetek drzew i niskich domków rodzinnych, w niektórych oknach nadal paliło się światło.

- Nie rozumiem, co miałbym mieć wspólnego z FBI.

Rosemary obdarzyła go tajemniczym spojrzeniem. Tak patrzyć potrafiły wyłącznie kobiety. Co oznaczało? Mógł tylko zgadywać.

Po dłuższej ciszy kobieta podjęła temat:

- Agencja powstała po to, by chronić obywateli przed zagrożeniem... Niektórzy z nas najwyraźniej o tym zapomnieli. Jedyne co ich interesuje to jakieś wymyślone gry szpiegów.

- Nadal nie dostrzegam związku z moją osobą.

- Jest tylko jeden sposób, w jaki agencja postępuje ze szpiegami wrogich państw. Basilevsky’ego spotkał taki sam los, jak wszystkich szpiclów przed nim. Kiedy już uzyskaliśmy od niego wszystkie przydatne informacje...

Rosemary nie dokończyła zdania, ale Frank łatwo domyślił się o co chodzi.

- Zaraz potem padło podejrzenie na ciebie, gdy tylko nasz wywiad dotarł do fotografii na której rozmawiasz z Petyą. Od razu wydano rozkaz aby cię pojmać, wydałeś się winny zanim jeszcze określono cię mianem podejrzanego. W dzisiejszych czasach wszyscy cierpią na paranoję, wszędzie naokoło widzą sowieckich szpiegów. Zarazili się tym od szefów.

Wyjechali już z okolicy mieszkalnej, zjeżdżając na jakąś opuszczoną pozamiejską drogę. Szosę przed nimi rozświetlały wyłącznie reflektory samochodu.

- Zatem niewielkie miałem szanse, aby oczyścić się z zarzutów.

- Przed ludźmi, którzy cię teraz ścigają? żadne. Dlatego agencja się podzieliła. Część agentów wolałaby się ciebie pozbyć, dla samego zachowania ostrożności, a reszta sprzeciwia się takiemu traktowaniu amerykańskich obywateli.

Samochód zaczął podskakiwać, gdy zjechali na leśną drogę z ubitego żwiru. Frank nagle dostrzegł inny aspekt całej sytuacji. Odludne miejsce, ciemna noc... idealne miejsce na popełnienie morderstwa. Może to tamci dwaj agenci chcieli go ochronić, a Rosemary...

- Boże jak mogłem być tak głupi. – wyszeptał bardziej do siebie samego – Powiedz mi Rose, do której grupy ty należysz?

Bez pośpiechu zatrzymała samochód parkując go w miejscu, które wyglądało na leśną polanę. Zgasiła silnik i po wyjęciu kluczyków ze stacyjki, opierając się łokciem o obicie fotela, odwróciła się w stronę Franka.

Zapadła pełna nerwowego napięcia cisza.
In Gun we Trust.

2
Witam!

Przeczytałem twój tekst, ze względu na to, że został określony jako "opowieść szpiegowska". Lubię taką literaturę. Muszę przyznać, że sam pomysł na powieść bardzo mi się spodobał. Ma klimat: zimna wojna, FBI, radzieccy szpiedzy.

Jednak, niestety nawet taki kompletny amator jak ja widzi cały szereg błędów, potknięć i niedoróbek w twoim tekście.

Pozwól, że wytknę Ci kilka z nich.
Słońce wstaje nad Nowym Yorkiem
Pół nazwy po polsku, pół po angielsku. Powinno być ...Nowym Jorkiem.
a krawaty powiewały w powietrzu nie mogąc nadążyć za pędem swoich właścicieli.
Chyba trochę przesadziłeś ;) Noszę krawaty i raczej rzadko mi się zdarza żeby krawat mi trzepotał i nie mógł za mną zdążyc ;)


Stanął w miejscu oczarowany i wyszczerzył zęby w charakterystycznym uśmiechu.
Trochę dziwna reakcja w sytuacji kiedy ucieka przed dwoma nieznanymi typami. Wybacz, że się tego czepiam, ale to dla mnie jakaś dziwna sytuacja.
znał wcześniej włoszki
Nazwy narodowości pisze się wielką literą.
„Arbitre” było ekskluzywnym lokalem dla bogatych ludzi. (...) wielkie logo z tłuściutkim i uśmiechniętym kucharzem. (...)otwierające się drzwi uderzyły w dzwonek dźwięcznie informujący o nowym kliencie. (...) spojrzał na Franka powoli mieszającego parującą kawę w kubku


Wybacz, ale z twojego opisu wynika, że siedzieli w jakims tanim barze, a nie w ekskluzywnym lokalu.
Przyłapali go na szpiegowaniu. Przedwczoraj. Za niecały tydzień stanie przed sądem.
Wydaje mi się, a wręcz mam pewność, że dochodzenie i sporządzenie aktu oskarżenia trwa dłużej niż tydzień.
Petya Basilevsky
Moim zdaniem, dziwnie to zapisałeś. Jeżeli użyłeś transliteracji języka rozyjskiego wg normy PN-ISO 9-2000, to w oryginale wyglądałoby tak: ПЕТЫА БАСИЛЕВСКЫ. Brzmi to nie bardzo po rosyjsku. :evil: Po rosyjsky było by: ПЕТЯ БАСИЛЕВСКИЙ. Ale wtedy, według wspomnianej normy, zapis wyglądałby tak: Pet?? Basilevskij. Wydaje mi się jednak, że w literaturze powinno stosować się transkrypcję wydawniczą. Wtedy prawidłowy zapis będzie taki: Pjetja Basilewski. Twój zapis nie jest ani transliteracją, ani transkrypcją biblioteczną, ani transkrypcją wydawniczą. Może chciałeś zastosowac zapis zgodny z transkrypcją w języku angielskim? Myslę, że skoro powieść jest napisana po polsku, to powinno się stosować zapis nazwisk rosyjskich zgodny z polską pisownią.

No to by było na tyle :D

Nie traktuj to jako atak na swoją osobę i na twoje dzieło, ale jako uwagi, nad którymi można by się zastanowić. Skoro taki amator jak ja zauważył to wszystko, to myśę, że ktoś kto lepiej się zna na języku polskim i pisarstwie jeszcze brutalniej może obejść się z twoim tekstem.

Może kiedyś Ty będziesz miał okazję przeczytać i przeanalizować jakiś mój tekst :D Pozdrawiam!

3
Haha. Nawet nie wiesz jak ucieszyła mnie Twoja recenzja. Właśnie czegoś takiego oczekiwałem - rzetelnego postąpienia z moim tekstem, wytknięcia mi wszystkich błędów, których sam nie jestem w stanie zauważyć, za to właśnie stokroć dzięki.



Szczególne podziękowania za mini wykład o języku rosyjskim, którego w ogóle nie znam. Petya i Bsilevsky są to imiona i nazwiska, które gdzieś tam w internecie wydłubałem, po prostu najbardziej mi pasowały do tego bohatera, zatem pojęcia najmniejszego nie miałem o żadnej transkrypcji. Niestety nie mam nic na swoją obronę, za to powiem że do serca wezmę sobie to co powiedziałeś i zmienię imię tego bohatera na odpowiednik transkrypcji w języku polskim.



Może zabrzmieć to trochę śmiesznie w obliczu tak wielu potknięć, ale ja również jestem zwolennikiem poprawności słowa pisanego, do której dążę, Twoje wskazówki z pewnością wniosą wiele do mojego pióra.



Nie zgodzę się natomiast z uwagą o "Arbitre". Wygląda to jakbyś nie dokładnie przeczytał tamten fragment, gdyż zaraz po opisie tej burżuazyjnej restauracji, znajduje się taki oto akapit:


Frank i Jerry nie mieli zwyczaju spotykać się w takich miejscach. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się obskurna kawiarnia. Zupełne przeciwieństwo bogatego „Arbitre”, chociaż, co trzeba przyznać, serwowali dobre sandwicze z kurczakiem. Frank wybrał miejsce przy oknie, tam gdzie zasłaniał go naklejone na zewnątrz wielkie logo z tłuściutkim i uśmiechniętym kucharzem.


Może jednak powinienem bardziej uściślić fakt, iż w Arbitre nie jedli?
In Gun we Trust.

4
Może zabrzmieć to trochę śmiesznie w obliczu tak wielu potknięć, ale ja również jestem zwolennikiem poprawności słowa pisanego, do której dążę


Nic śmiesznego, wszyscy się uczymy.


poranne promienie


Staraj się unikać takich zestawów.


Tymczasem ożywiają się przedmieścia
Tymczasem - niepotrzebne. Ożywiają się - też jakoś licho brzmi. Skróciłabym też opis poranka.


przed drzwiami domów amerykańskich rodzin
Wiemy, że jesteśmy w USA, wsomniałeś o tym na samym początku :P


Czemu cię nie ma w pracy, do stu piorunów! Fisher ile razy ci mówiłem, że to nie wakacje, hm? Co ty sobie myślisz, że płacę ci za urlop, gdzie się podziewasz?!
Chciałabym, żeby moja szefowa opieprzała mnie w taki sposób XD "Do stu piornów..."



Było jeszcze kilka wpadek, ale wolałam skupić się na fabule. W zasadzie nic nowego, bardzo kojarzy mi się z "Archiwum X", ale nie w tym kłopot. Historia mogłaby wciągnąć, nie wątpię.



Ciężko się czyta - powinieneś popracować nad interpunkcją i oczyścić tekst z nadmiar opisów. Część z nich jest po prostu zbędna.


- Utknąłem w korku, musiałem podjechać do znajomego, o którym Ci wspominałem, nie chciał nawet rozmawiać przez telefon. – Jerry zdjął płaszcz i położył go na oparciu siedzenia, rozsiadł się wygodniej i spojrzał na Franka powoli mieszającego parującą kawę w kubku – Dla mnie też kawa! – Zawołał do kelnerki przechylając się przez oparcie i unosząc rękę. – Zobacz – z powrotem odwrócił się do stolika - Przyjaciel dał mi to.


Dialogi powinny być bardziej przejrzyste. W nich przekazujesz większość istotnych informacji. Czytelnik nie powinien się gubić.



Zrób porządek z opisami i dialogami.

W dziale "jak pisać" znajduje się artykuł "grzechy główne młodego pisarza...", ( coś w tym stylu, dokładnie nie pamiętam tytułu :P), tam znajdziesz ściągę odnośnie poprawnego zapisu dialogów.



No, to tyle. Cierpliwości i sukcesów życzę :D
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."

.....................................Wallace Stevens

5
Nie zgodzę się natomiast z uwagą o "Arbitre". Wygląda to jakbyś nie dokładnie przeczytał tamten fragment,
Zwracam honor. Masz racje. :wink:
Może jednak powinienem bardziej uściślić fakt, iż w Arbitre nie jedli?
Jak na mój gust to można by to bardziej zasygnalizować. Chociaż, być może, ja jestem mało kumaty. :wink:



Mam jeszcze małą uwagę co do wypowiedzi osób, które wystepują jakby poza sceną, np. wypowiedzi w radio. Wydaje mi się, że powinny być zapisane kursywą.



A teraz lekcja rosyjskiego, część II. :wink:

Wydaje mi się, że mógłbyś zmienić imię. Pietja jest zdrobnieniem od Pietr. Nie wydaje mi się żeby to zdrobnienie było stosowane jako oficjalne imię. Może wybierz jakieś inne imię? Jeżeli żadne rosyjskie imiona nie przychodzą Ci do głowy, to mogę zaproponować, np. Dmitrij, Iwan, Władimir, Grigorij, Gienadij.

Poza tym Rosjanie mają w dokumentach, oprócz imienia i nazwiskia, imię odojcowskie. Nie wiem czy konieczne jest jego stosowanie w tym przypadku, ale może gdzieś w tekście się przydać. Czyli pełne nazwisko Rosjanina może brzmieć tak: Владимир Анатольевич Сахаров (Władimir Anatoljewicz Sacharow). Anatoljewicz to właśnie imię odojcowskie. Oznacza to, że ojciec tego Władimira miał na imię Anatolij.



Mam nadzieję, że Ci nie namieszałem. :wink:

Pozdrawiam!

6
Zdaję sobie sprawę z faktu umieszczania imienia ojcowskiego przed nazwiskiem, jednak stwierdziłem, że miałoby to większy sens, gdyby akcja danego fragmentu rozgrywała się w kręgach wschodnich.



W każdym razie wielokrotne dzięki za pomoc.
In Gun we Trust.

7
Przeczytałem.

Znaczy się nie do końca, bo tekst mnie zmęczył.

Wybacz.

Mam jeden wniosek.

Za dużo zbędnych opisów. Początek jest po prostu przegadany i niepotrzebny.

Sporo rzeczy się u ciebie powtarza, informacji znaczy się. Tak jakbyś nie była świadom tego co piszesz. Przykład:
nad Nowym Yorkiem.
drzwiami domów amerykańskich
Na początku jest informacja o miejscu akcji. Po co powtarzać to samo później? Przecież nie umieścisz domów Etiopczyków w Nowym Jorku. Chyba.



Nie wspomnę o powtórzeniach, których się wiecznie czepiam i skutku nie odnosi to żadnego. Podobnie jak mój apel o Polskie imiona. Mniejsza o te dwa szczegóły.



Wracając do tekstu, to zgadzam się z poprzednikami w wielu kwestiach dlatego nie będę się powtarzał. W sumie to już to zrobiłem, ale mniejsza o to.



Ogólnie to nudnawy.

Dzisiaj tylko jeden tekst mi podszedł i nie był nudny. Szkoda myślałem, że to będzie tylko początek pięknego dnia.

Szukam dalej.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

8
Weber pisze:Nie wspomnę o powtórzeniach, których się wiecznie czepiam i skutku nie odnosi to żadnego. Podobnie jak mój apel o Polskie imiona.
Zjawisko pisania o ludziach wywodzących się z innych środowisk etnicznych (skoro zagraniczne imiona to i zagraniczni ludzie, jak mniemam), kulturalnych i tak dalej mnie przeraża. Właściwie to wierzę w coś takiego jak literacki kult USA - jakby wydawało się wielu ludziom, że za oceanem są miejsca, postaci, zjawiska, style życia, piosenki, filmy i książki telefoniczne z dźwięcznymi nazwiskami, a wszystko to rodem z Tęczowego Raju, a to, co nasze - swojskie - już jest mniej interesujące i mniej plastyczne.

Oczywiście nie oskarżam o nic autora, broń Boże.

Tak tylko chciałem wspomnieć o tym zjawisku i powiedzieć swoje: wszelcy Kowalscy, Dąbrowscy, Bonifaczukowie <kłaniam się> i Rejtanowie też mogą być dobrymi bohaterami literackimi. Tak samo nasze szare blokowiska, zaśmierdnięte autobusy i małe miasteczka na obrzeżach Bieszczad to miejsca dobre to tego, by osadzić w nich akcję opowiadań i powieści.

Pisanie o takim Tomie Kingu czy innej Roxy Bullshit jest o tyle wątpliwe, o ile autor nigdy w nie miał do czynienia ze środowiskiem, w którym takie nazwiska funkcjonują. To jak opisywanie zapachu kwiatu, który zobaczyliśmy raz w życiu na Animal Planet.

I znów przypominam, że nie piję teraz do Autora :twisted:

Wtrącam jedynie swoje trzy grosze...

9
Nie doczytałem, choć chciałem. Zainteresował mnie gatunek. żeby było jasne, nie lubię opowieści o szpiegach, zwłaszcza w kontekście ruski-jankesi. Choćbyś pisał na miarę Ludluma, i tak bym się krzywił przy czytaniu.

Ale...

Takie czasy, że wszyscy chcą pisać o sąsiedzie alkocholiku i dzieciach na dworcu. A tu taki JohnRestice wyskakuje z powieścią szpiegowską. Za odwagę i wyobraźnię, która sięga trochę dalej niż problemy osiedlowej społeczności, masz u mnie duży plus.

Ale..

Nie obraź się, ale nie sądze, by Twoja wiedza na temat szpiegów i rusków była wystarczająca do napisania powieści szpiegowskiej. Coż, jak się postarasz to w końcu taką wiedzę zdobędziesz.



Masz ciężki styl. DIalogi często nabite, tak, że ciężko się zorientować, gdzie kto gada.

Fakt że fabula ma jakiś związek z Rosmery wydaje mi się ciekawszy, niż kolejne nasyłanie na siebie płatnych zabójców.

Najpoważniejszy zarzut wobec tekstu jest taki: nie doczytałem. To mówi samo za siebie.

10
Właściwie to stwierdzam SkySlayer, że masz rację. Poniosła mnie zbyt bujna fantazja chłopca, który naoglądał się starych amerykańskich filmów o szpiegach i Indianie Jonesie. Faktycznie powinienem skupić się na rzeczach, które znam, bądź też całkowicie wymyśliłem, a istniejący w mojej głowie obraz utopijnej Ameryki przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych mogę włożyć między bajki.



Za otwarcie mi oczu dziękuję.



Nie zgodzę się jednak z Weberem i apelem o polskich imionach, co byłoby dość dziwne wziąwszy pod uwagę realia opowiadania.
In Gun we Trust.

11
JohnRestice pisze:Za otwarcie mi oczu dziękuję.
Ekhm, nie ma za co... zwłaszcza, że (prawie) każdy przechodzi chyba przez coś takiego. Ja czytam dużo zagranicznych autorów i też miałem taki czas, że myślałem, że jeśli nie osadzę akcji horroru gdzieś w Teksasie albo Nevadzie, to nie uzyskam tego, co chcę.

Teraz w moim życiu jest okres zafascynowania ojczyzną i zwracania innym uwagi na to, że tutaj, gdzie żyjesz, też mamy swoją magię i tak dalej. A gdyby tak jeszcze zacząć grzebać w kronikach miasta/wioski, w której się żyje, zagadywać do starych ludzi, przeglądać albumy z czarno-białymi zdjęciami (rodzinne i nie-rodzinne :D) i szukać przedpotopowych dzienników, gazet, informatorów... no cóż, znasz zapach tego wszystkiego, wiesz, skąd tutejszy slang, jakie są tutaj obyczaje i "czujesz to wszystko". Nie ograniczają cię Twój język i własne przyzwyczajenia.

A dziwne, niezwykłe i przerażające rzeczy dzieją się w każdym miejscu na tej planecie.

Jak trafię kiedyś do Londynu albo przejdę się po Central Parku, to przywiozę ze sobą jakieś opowieści. I najbezpieczniej będzie opowiadać je wciąż z perspektywy polaka - zdziwienie pewnymi rzeczami i brak pewności będą w jakiś sposób uzasadnione i może pozwolą na zbudowanie klimatu?

Ale i tak wciąż będzie wycinek z całości; takie jest życie :twisted:

12
Ja przeczytałem tekst do końca. Jak dla mnie i tak jeden z lepszych na Forum, chociaż błęsy są także ortograficzne niestety, nie powiem dokładnie jakie, ale grunt, że dwa słowa które wyhaczyłem miały być pisane razem, a były oddzielnie.



Po co pisać o Ameryce, którą zna się jedynie z wtórnych przekazów, nie rozumiem. To jest inna mentalność, inna kultura - a jeszcze lata 40te! - środowisko szpiegów mocno dziwaczne itede. Czemu nie wpadli od razu do domu Fishera przed wyjściem? Niejasne i jeszcze wiele podobnych. Ja rozumiem, że miało być to nawiązanie też do Komisji McCartneya - mnie te liberalne delibaracje mierzą, ale jak kto lubi - nie wyszło niestety.



Sam tekst sprawny, język w dialogach żywy, bohaterowie ciekawi. Proszę o polskie klimaty następnym razem;)
Pokój bez książek jest jak ciało bez duszy (Cyceron)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”