Jesienne Pożegnanie [obyczaj z niespodzianką]

1
Pierwsza z trzech części, druga jest już prawie gotowa, niestety - za trzecią się jeszcze nawet nie zabrałem. W każdym razie - życzę miłej lektury... mam nadzieję :)


Jesienne Pożegnanie


Listopad potrafi być we Wrocławiu wyjątkowo brzydki. Ale w tym roku, po raz pierwszy od kilku lat, mieliśmy złotą polską jesień. Drzewa porastające park na Wzgórzu Partyzantów mieniły się na złoto, bordowo, żółto i co najmniej kilka odcieni czerwieni. Szedłem niezbyt szybkim krokiem, rozkopując zalegające ścieżkę suche liście. Zdążyłem zobaczyć jedną czy dwie pary siedzące na ławeczkach, nim się rozpadało. Oczywiście, nie wziąłem ze sobą parasola i zbyt byłem przejęty, by przejmować się deszczem. Przyspieszyłem kroku, stawiając kołnierz marynarki.



Po kilku minutach szybkiego marszu i przejściu przez ulicę, stanąłem przed drewnianymi drzwiami przedwojennej kamienicy. Na klatce schodowej od razu uderzył mnie smród stęchlizny i ludzkiego moczu. Światło nie działało, więc jasno było tylko dzięki lampom ulicznym, których nikły blask wpadał przez okna myte ostatnio za Bismarcka. Oszczędziło mi to konieczności czytania wynurzeń i wyznań wypisywanych czarnym markerem na łuszczącej się, zielonej farbie.



Zapukałem do drzwi ze złotą piątką pod judaszem. Dopiero wtedy zacząłem się denerwować, jakbym dopiero zdał sobie sprawę, dokąd i po co przyszedłem. Przeczesałem ręką mokre włosy i wytarłem okulary chusteczką. Już miałem ponownie zapukać, gdy usłyszałem krzątaninę i metaliczny szczęk otwieranego zamka. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich siedemdziesięcioletnia kobieta. Miała faliste, całkowicie białe włosy, skórę cienką jak papier, wysuszone dłonie i zmęczone, ale uśmiechające się oczy.



- Wejdź proszę, spodziewałam się ciebie trochę wcześniej, herbata już nieco wystygła.



Spodziewała się mnie? Herbata wystygła? Byłem mocno zaskoczony jej słowami, jeszcze do wczoraj nie znałem tego adresu, nie planowałem nigdy wcześniej tej wizyty. Może i starsze kobiety uchodzą za tajemnicze, albo przewidujące, ale dla mnie było to o jeden stopień za daleko. Jednak wtedy nie zwróciłem na to uwagi.



Wszedłem do środka. W przedpokoju zostawiłem przemoczoną marynarkę. Mieszkanie, jak i cała kamienica, pamiętało lepsze czasy. Choć zapach stęchlizny nie był tutaj tak mocny, to jednak widać było, że od dawna nikt nie przeprowadził generalnego remontu. Było tu jednak regularnie sprzątane, zawsze coś.



Na okrągłym stoliczku ustawionym między dwoma wysokimi fotelami stał porcelanowy dzbanuszek i dwie białe filiżanki z różami. Komplecik z gatunku tych, które można kupić po przecenie u wąsatego handlarza na targu staroci. Kobieta, do której przyszedłem też wyglądała trochę, jak z antykwariatu. Miała na sobie suknię w stylu lat dwudziestych, lub trzydziestych, których nie miała prawa pamiętać i długie, czerwone rękawice. Prawdziwa dama. Zaproponowała, bym usiadł, natychmiast nalała mi herbaty.



- Miło cię znów widzieć, Kosma, po tych wszystkich latach.

- Mnie również miło, skąd pani wiedziała, że przyjdę?



Żachnęła się i zaśmiała krótko, miała śmiech, który mógłby pamiętać Piłsudskiego.



- To było kwestią czasu, odkąd zaczęła tu studiować. Bo to dlatego tutaj jesteś, ze względu na nią, prawda, drogi chłopcze?



Miała oczywiście rację, bo dlaczego miałbym tutaj przychodzić, jeśli nie ze względu na moją "nią"? "Ona" miała na imię Liliana i była wnuczką kobiety, z którą rozmawiałem. Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy ją poznałem, wychowaliśmy się razem, w tym samym miniaturowym miasteczku u stop Karkonoszy. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy razem, łączyło nas oczywiście coś więcej, niż zwykła znajomość. Któregoś lata, mieliśmy może po trzynaście, czternaście lat, jej rodzice wyprowadzili się. Obiecaliśmy sobie, że będziemy do siebie pisywać. Nie dostałem od niej ani jednego listu, a wszystkie, które ja wysyłałem -wracały.



I zapomniałem o niej, zapominałem długo, ale w końcu się udało. Aż do wczoraj.



Wczorajszego wieczoru szedłem piaszczystą aleją Wyspy Słodowej. Ponoć miał być to ostatni łagodny dzień jesieni, a ja miałem ochotę się przespacerować. W końcu doszedłem do jakiegoś przystanku tramwajowego. Może dwieście metrów dalej zaparkowany był mój skuter. Na przystanku stała tylko jedna osoba. W końcu, ze zgrzytem blaszanej konstrukcji wtoczył się tramwaj. Dopiero wtedy, stojąca samotnie kobieta odwróciła się w moją stronę. Może i minęło jakieś dziesięć lat, ale poznałem ją bez trudu, to nie mógł być nikt inny.



Zamarłem zaskoczony, nie wiedząc, co mam zrobić. Ona wskoczyła do tramwaju, drzwi się zamknęły i było po wszystkim. Stanąłem sam na przejściu dla pieszych, ze słuchawkami na uszach i rękami w kieszeniach. Trwało to może jeszcze kilka minut, nim ruszyłem. W domu musiałem przekopać się przez sterty papierów, by w końcu zadzwonić do matki i poprosić o adres babci Lilki, którego sam nie miałem nigdzie zapisanego. Tak trafiłem tutaj.



- Tak, to dlatego.



Stuknęła filiżanką o spodek i westchnęła przepraszająco.



- Bardzo się cieszę, że w końcu tutaj trafiłeś. Stanowiliście piękną parę. Było mi przykro, kiedy postanowiliśmy was rozdzielić. Ale tak musiało być.



- Słucham? Ojciec Lilki nie dostał czasem pracy na Pomorzu?



Znów westchnęła, znów przepraszająco, co było pewnie jej odpowiedzią na moją zdziwioną minę.



- Tak, oczywiście, tak to miało wyglądać. Jak mówiłam, bardzo mi przykro, że to się tak skończyło. Może nie powinniśmy tego robić. Mam coś dla ciebie. Jej listy. Rodzice zabronili jej pisać do ciebie - wstała nie przestając mówić, podeszła do politurowanej komody i wyciągnęła z niej gruby pakiet listów przewiązany czerwoną wstążką - wysyłała te listy do mnie, ja miałam przesyłać je dalej. Niestety, strasznie ją zawiodłam. Nie mogłam tego robić, to nie było wskazane.



Przez chwilę patrzyła na trzymane w ręku listy. Poza tykaniem zegara i dochodzącymi zza grubych szyb dźwiękami ulicy, panowała cisza. Wyprostowała rękę i podała mi pakiet.



- Nie rozumiem, po co ta maskarada? Tyle zachodu o parę trzynastolatków? Przecież to... no, nie wiem, jak strzelać z armaty do muchy?



- Lilia więcej ci wytłumaczy. To bardzo silna i rozsądna dziewczyna, ale będzie potrzebowała twojej pomocy. Nie zawiedź jej, nie zawiedziesz jej, prawda?



Kwadrans później spowrotem byłem na ulicy. Z pakietem listów w torbie i zanotowanym na kartce adresem pracy Lilki w kieszeni. Żal mi było trochę jej babki. Po kilku następnych minutach rozmowy już byłem prawie pewien, że samotność i starość spowodowały powolne osuwanie się w obłęd. Może alzheimer, lub coś podobnego. Z dzieciństwa pamiętałem ją, jako nieco ekscentryczną, ale w gruncie rzeczy dobrą kobietę. Od tamtej pory minęło sporo czasu.



Rano wyszedłem z domu wcześniej niż zwykle. Listy czytałem do późna, więc bez mocnej kawy zamiast śniadania się nie obyło. Chciałem możliwie najszybciej uporać się z pracą, by najwcześniej jak to możliwe pójść do knajpy, w której miałem znaleźć Lilkę. Nie miałem oczywiście żadnej pewności, że ona tam będzie, ani że jeszcze tam pracuje, ale to był w tej chwili jedyny pewny ślad. Przez pół dnia czułem się jak prawdziwy dziennikarz, albo prywatny detektyw ze starych filmów. Byłem prawie jak Humphrey Bogart.



Do knajpy trafiłem wczesnym popołudniem. To była dość typowa jadłodajnia. Klejąca się podłoga, niewybredna klientela. Nie zauważyłem jej w pierwszej chwili i byłem na siebie zły, bo nie wiedziałem nawet, czy pracuje jako kelnerka, czy na kuchni, albo na zmywaku.



To ona zauważyła mnie pierwsza.



- Kosma? Co ty tutaj robisz?



Była bardzo zaskoczona. I zła. Od razu wyczułem, że była zła. W tej chwili przestałem być jak Bogart. On wiedziałby, co powiedzieć, coś by sobie przygotował. Ja stałem z otwartą gębą i miną przygłupa, nie mogąc za bardzo wyksztusić z siebie słowa.



- Twoja babcia powiedziała mi gdzie pracujesz, szukałem cię.

- Cholera jasna.



Zbiła mnie z tropu. Może nie spodziewałem się, że rzuci mi się na szyję, nie po tych wszystkich latach. Mimo to spodziewałem się cieplejszego przyjęcia. Mamrotanie przekleństw pod nosem i uciekanie wzrokiem nie było ciepłe. Staliśmy przez chwilę w niezręcznym milczeniu, chyba każde z nas walczyło z pokusą, by odwrócić się na pięcie, wrócić do swojego życia i zapomnieć o tym spotkaniu.



- O której kończysz?

- O dziesiątej.

- Będę czekał na Wyspie Słodowej.

- Przyjdę.



I wyszedłem. To było takie automatyczne, naturalne. Ta rozmowa nie mogła potoczyć się inaczej. Sam nie mogłem w to wszystko uwierzyć. To było takie łatwe. Czemu nie zrobiłem tego wcześniej?



Na wyspę przyszedłem trochę przed czasem. Wołałem być wcześniej. Nie wiem, może po prostu nie chciałem dać się znów zaskoczyć. Jak zwykle o tej porze sporo było tutaj ludzi. Mniejsze i większe grupki siedziały w świetle latarni i nie zważając na chłód popijały tanie wino, lub piwo z puszki. Miałem ławkę z widokiem na oświetlony gmach Uniwersytetu. Ale nie na to zwracałem uwagę. Gdy tylko minęła dziesiąta siedziałem jak na szpilkach, patrząc to na jeden, to na drugi koniec wyspy. Wreszcie zauważyłem ją stojącą na ścieżce.



Kiedykolwiek później przypominałem ją sobie, stawał mi przed oczami ten właśnie obraz. Stojąca w miękkim żółtym świetle miejskich latarni, wokół jej stóp tańczyły poruszane przez wiatr złote liście. W zielonym, jesiennym płaszczyku do kolan. Spod ciemnobordowego beretu, tu i ówdzie wystawały kosmyki jasnych włosów. Rozglądała się szeroko otwartymi błękitnymi oczami, które śniły mi się po nocach, wyglądała uroczo z zagryzioną dolną wargą.



Zawołałem ją. Powinienem wziąć chociaż piwo, dla przełamania powstałych przez czas barier. Uśmiechnęła się na mój widok, miała bardzo miły uśmiech. Dla takiego uśmiechu można dać się pokroić.



- Dlaczego w ogóle mnie szukałeś?



Usiedliśmy na ławce z widokiem na oświetlony gmach Uniwersytetu. Dzieliło nas pół metra i dziesięć lat.



- Zobaczyłem cię przedwczoraj w tramwaju, o, tam. Pomyślałem… wydawało mi się to właściwe.

- Nie odzywałeś się tyle lat i nagle postanowiłeś mnie odnaleźć, bo wydawało ci się, że widziałeś mnie w tramwaju? To głupie.

- Rozmawiałem z twoją babcią. Zatrzymała wszystkie listy od ciebie. Dostałem je dopiero wczoraj.



Chyba po raz pierwszy naprawdę spojrzała mi w oczy. Powoli skinęła głową i przegryzła dolną wargę.



- Domyślałam się tego przez pewien czas. Może to i dobrze, że tak się stało.



Chciałem o coś zapytać, coś powiedzieć, ale ona gwałtownie zerwała się z ławki.



- Musimy iść. Już.

- O czym ty...

- Natychmiast.



Nigdy nie widziałem w jej oczach takiej determinacji. Podążyłem za jej wzrokiem i zobaczyłem dwóch mężczyzn idących w naszą stronę szybkim krokiem. Poczułem szarpnięcie za nadgarstek, zaczęliśmy biec w stronę kładki. Tamci ruszyli za nami. Słyszałem ich krzyki.



Nie miałem pojęcia kto to jest, ani dlaczego nas goni, ale to nie miało żadnego znaczenia. Lila puściła mój nadgarstek, biegła obok mnie. Wpadliśmy na kładkę równocześnie. Nie przebiegliśmy kilku metrów, kiedy ich ciężkie buty załomotały o stal. Doganiali nas. Wolałem się za siebie nie oglądać. Skuter stał nie dalej, jak sto metrów stąd. Byłem fatalnym biegaczem. Już miałem ogień w płucach. Wpadłem na jakiegoś chłopaka, poleciałbym pewnie na ziemię, gdyby Lilka nie pociągnęła mnie za sobą.



Wbiegliśmy na ulicę, tuż przed nadjeżdżającym samochodem. Usłyszałem pisk opon i klakson. Przebiegliśmy. Tamtych na moment zatrzymał jakiś inny samochód. Bezcenne sekundy. Skuter stał na parkingu przed dawnym barem mlecznym. Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści metrów. Dopadłem do maszyny, ledwie dysząc i modląc się, by bezproblemowo zapalił. Lilka usiadła za mną i ruszyliśmy. Zarzynany silniczek jęczał w proteście, ale musiałem wycisnąć z niego ile się dało.



Czułem jej przyspieszony oddech na policzkach, drżała. Nie wiem, czy ze strachu, czy ze zmęczenia. Uspokoiła się dopiero po kilkunastu minutach, gdy była pewna, że nikt za nami nie jedzie. Przez całą drogę nie odezwała się słowem. Nie pytała nawet, dokąd jedziemy. Chciałem wierzyć, że to dlatego, że mi ufała.



Zatrzymaliśmy się pod moim blokiem, nie zsiadaliśmy ze skutera przez dobrą chwilę. Wolałem ochłonąć.



Zaczęło kropić. Taki drobny deszczyk nie przeszkadzał mi jeszcze, jej chyba też nie.



- Gdzie jesteśmy?

- To mój blok.

- Dlaczego przyjechaliśmy tutaj?

- Nie miałem lepszego pomysłu.



W widzie przyglądała mi się ukradkiem. Udawałem, że tego nie widzę. W tym wzroku było chyba coś więcej, niż ciekawość, pewnie zastanawiała się, czy dobrze robi. Sam też nie byłem tego zbyt pewien. Ale było tak, jak powiedziałem jej na dole - nie miałem lepszego pomysłu.



- Co tam się właściwie stało? - pytałem bardziej czajnika, niż jej.



Staliśmy w mojej małej kuchni, na blacie stały dwa kubki, ona patrzyła przez okno w noc. Widziałem jej twarz odbijającą się w szybie. Przeczesała dłonią wilgotne włosy.



- Mieli rację, nie powinnam była cię w to wciągać.

- Kto oni? W co wciągać? Lilka? Lilka!



Wyszła z kuchni, nim zdążyłem ją zatrzymać. Ale z domu wyjść nie zdążyła. Zatrzymałem ją w przedpokoju, stanąłem między nią, a tym jej zielonym, jesiennym płaszczykiem do kolan. Patrzyła na mnie, nie wiem, czy bardziej zdziwiona, czy zła. Zagryzła dolną wargę. Nie wytrzymałem, pocałowałem ją.



Kochaliśmy się łapczywie, gwałtownie, jakbyśmy obydwoje chcieli nadrobić stracony czas. Tej nocy zrozumiałem, że to zawsze była ona. Ilekroć szedłem do łóżka z jakąś dziewczyną, to zawsze było z nią. Teraz nie byliśmy już dziećmi. Ta noc powinna trwać wiecznie, ale nie trwała. Nie mogła.



Obudziłem się przed świtem. Byłem w łóżku sam. Ona stała pod ścianą, dopinała bluzkę. Spojrzała na mnie zaskoczona.



- Chciałaś wyjść bez pożegnania?

- Tak. Dokładnie tak chciałam zrobić.



Gdzieś zniknęła wczorajsza Lilka. Zniknęła Lilka przygryzająca dolną wargę w zakłopotaniu, zniknęła Lilka z uśmiechem w błękitnych oczach. Rozmawiałem teraz z Lilianą, silną i samodzielną młoda kobietą, która nie potrzebowała nikogo i niczego.



- Nie powiesz mi, co to byli za ludzie?

- Nie powiem ci.

- Nie musisz być z tym sama. Twoja babcia powiedziała, że będziesz potrzebować mojej pomocy.



Podszedłem do niej, odwróciła wzrok. Przez okno wpadały pierwsze promienie słońca. Miałem ochotę na kawę. Czułem, że powinienem zapalić papierosa.



- Nie wiem, czemu miałaby powiedzieć coś takiego.

- Ja też nie. Mówiła, że się mnie spodziewała, że ty mi wszystko wyjaśnisz.



Patrzyła na biurko, na swoje listy, które pisała do mnie, gdy mieliśmy po trzynaście lat. Na żaden z tych listów nie doczekała się nigdy odpowiedzi.



- Mówiła, że musieli nas rozdzielić. A ty wczoraj powiedziałaś, że to dobrze, że nie dostałaś listów ode mnie. Możesz mi chociaż to wyjaśnić?

- Zawsze miałeś skłonność do dramatyzowania, Kosma - na ustach, których najchętniej nie przestawałbym całować, pojawił się gorzki uśmiech - w tym nie było żadnej tajemnicy.

- Kłamiesz. Odkąd byliśmy dziećmi, zawsze wiedziałem, kiedy kłamiesz. Wieczorem mówiłaś o jakichś nich, że nie powinnaś mnie wciągać w to. Ścigało nas jakichś dwóch typów. Wyglądali jak z filmów o Bondzie. To też nic?

- To...

- Skomplikowane?

- Przestań, do cholery. Czego ode mnie właściwie chcesz, co?

- Uczciwości.

- Jesteś pewien? Nie chodziło tylko o to, by dostać mi się do majtek?



Nigdy nie umiałem robić dobrze urażonej miny, teraz wyszło tak samo z siebie. Wyszedłem z pokoju. W kuchni nastawiłem czajnik i nasypałem kawy do zapomnianych wczoraj kubków. Różowe promienie świtu w coraz większej ilości pojawiały się między szarymi blokami z wielkiej płyty. Tu i ówdzie pojawiły się pojedyncze światła w oknach. Miasto budziło się do życia.



- Jesteś wrażliwy jak panienka.

- Tylko przy tobie.



Odwróciłem się i zalałem kawę. Stała oparta o lodówkę, poprawiła sobie fryzurę.



- Wiesz co? Pieprz się, Lilka. Mam dość bycia traktowanym jak idiota. Myślałem, że... z resztą, nieważne, co myślałem. Kłamiesz mi w żywe oczy, gdy próbuję ci pomóc, zgrywasz twardzielkę, choć wczoraj telepałaś się ze strachu.

- Kosma...



Nie spodziewała się takiego wybuchu. Ja też nie. Bardziej chyba byłem zły na te dziesięć lat, niż na nią. Na nią nigdy nie potrafiłem się długo gniewać.



- Minęło tyle lat, Kosma... byliśmy dziećmi, teraz prawie się nie znamy. Nie wiem, czy...

- Nie wiesz, czy możesz mi zaufać?



Powoli skinęła głową.



- Chyba musisz zaryzykować. Twoja babcia mówiła, że będziesz potrzebowała mojej pomocy, że nie mogę cię zawieść. Sądziłem, że to tylko takie gadanie starej, samotnej kobiety, ale widzę teraz, że chyba miała na myśli coś konkretnego.



Wypiłem łyk gorącej jeszcze kawy. Lilka się nie odzywała. Kawy też nie tknęła. Przyglądała mi się, spod lekko uniesionych brwi.



- Pojedziemy do niej i porozmawiamy na spokojnie.



Nie miałem lepszego pomysłu, a Lilka jakoś szczególnie nie protestowała. A mnie zżerała ciekawość. No i nie chciałem zostawiać mojej błękitnookiej samej.



Jakieś dwie godziny później byliśmy na miejscu. Klatka schodowa nie zmieniła się, odkąd byłem tu ostatnio. Smród, brud i ciemność pozostawała niezmieniona. Tylko drewniane drzwi ze złotą piątką były inne, otwarte, bez zamka, przez szparę wylewało się na korytarz mdłe światło. Przyszło mi nagle do głowy, że przyjazd tutaj jednak nie był dobrym pomysłem.



Lilka miała najwyraźniej inne zdanie. Zanim zdążyłem ją powstrzymać wpadła do środka. Nie miałem za bardzo wyjścia, wszedłem za nią. Salon nie zmienił się w ogóle, nadal był dostojny i jasny.



Elegancka starsza kobieta siedziała niewzruszona w swoim głębokim fotelu. Na niewielkim okrągłym stoliku między fotelami stały trzy filiżanki ze zdobionej różami białej porcelany. Podszedłem dwa kroki do przodu i zobaczyłem przyczynę ciszy w pomieszczeniu. Lilka stała może metr ode mnie, bez ruchu. Jej babcia miała na ubraniu czerwoną plamę na wysokości serca. Plamę z gatunku tych, które widuje się na filmach, nigdy w prawdziwym życiu. Patrzyłem tępo, nie mając pojęcia, co robić dalej. Rozglądałem się po pokoju, choćby po to, by nie patrzeć na ciało. Na kominku, pod porcelanową, malowaną na niebiesko figurką baletnicy leżał list obwiązany czerwoną wstążką.



Złapałem Lilkę delikatnie pod brodę i odwróciłem jej twarz od fotela. Miała łzy w oczach. Nigdy nie widziałem jej tak przestraszonej. Podałem jej list, na kopercie wykaligrafowano piórem jej imię.



- Lilka, popatrz na mnie. Słyszysz? Popatrz na mnie.

- Zaczekaj na mnie.



Bez dalszego wyjaśnienia minęła mnie i szybkim, energicznym krokiem weszła w głąb mieszkania, list schowała do kieszeni płaszcza, nawet nań nie patrząc. Nie poszedłem za nią, nie powinienem. Przynajmniej tak mi się wydawało.



Podszedłem do okna, odchyliłem ciężką, zieloną kotarę i wyjrzałem na ulicę. Po drugiej stronie stał ciemny sedan, z którego ktoś wysiadał. Ten sam mężczyzna, który biegł za nami wczoraj. Spanikowałem i nie wiedziałem co robić. W ogóle nie byłem jak Bogart.



- Kurwa.



Lilka pojawiła się jak spod ziemi. Na twarzy miała spokój i ani śladu wylanych przed chwilą łez. Zdawało mi się, że coś schowała, ale miałem akurat na głowie coś ważniejszego. Wskazałem na okno.



- Ludzie, przed którymi uciekałaś na wyspie stoją pod domem. Jeden z nich chyba wchodzi na górę.



Teraz w ogóle nie wyglądała na przestraszoną. Chyba się tego spodziewała. Nie wiedziałem, czy to moja wyobraźnia, czy faktycznie słyszałem kroki na schodach. Lilka rzuciła okiem przez okno i zaklęła przez zęby.



- Zadzwonię na Policję.

- Nie. Policja nic nam nie pomoże.



Nawet nie zdążyłem zaprotestować, ani zrobić jednej z tych moich głupich min, których ostatnio musiałem robić sporo. To wszystko stało się dla mnie nieco za szybko.



Przez drzwi do przedpokoju wpadł facet z pistoletem, nie zdążył nawet podnieść broni. Lilka podniosła dłoń, usłyszałem głośny trzask i kilkanaście centymetrów od jej dłoni pojawił się długi, błękitny płomień. Poczułem smród palonego ciała, a uzbrojony mężczyzna osunął się bezwładnie na ziemię, w barku miał wypaloną dziurę wielkości pięści. Wątpiłem, czy przeżyje.



Mogłem tak stać jeszcze długo z rozdziawioną gębą, próbując pojąć, co właściwie się stało, ale Lilka mnie stamtąd wyciągnęła. Tak, jak na wyspie, dałem się prowadzić. Złapała mnie za nadgarstek i wybiegliśmy z mieszkania.



Gdy wbiegliśmy na ulicę z ciemnego sedana wysiadał właśnie kierowca. Z szeroko otwartymi oczami sięgnął pod kurtkę. Nie patrzyłem nawet, czy wydobył broń, czy nie. Dopadliśmy do skutera, odpalił za drugim razem. Przejechaliśmy przez plac zabaw i już byliśmy na kolejnej przecznicy. Nie miałem pewności, czy nikt za nami nie jedzie, dotąd w życiu nie musiałem sprawdzać takich rzeczy.



Miałem ochotę wysadzić Lilkę ze skutera, odjechać i zapomnieć o niej raz na zawsze.



Przywarła do mnie mocniej, niż zwykle. Nie jechaliśmy aż tak szybko. Nie było też aż tak zimno, by miała tak mocno drżeć. Chyba już dawno zgubiłem rozsądek, nie potrafiłem tylko powiedzieć, kiedy.



Zatrzymaliśmy się w jakimś parku, może kwadrans od centrum miasta. Potrzebowałem czasu, żeby wszystko przemyśleć. Obydwoje potrzebowaliśmy czasu, by ochłonąć. Ona nie zsiadała ze skutera, ja do niego nie podchodziłem. Siedziałem na wilgotnej ławce. Miałem ochotę posłuchać jakiejś muzyki, ale nie miałem ze sobą iPoda. Kopanie liści i przyglądanie się grającym w piłkę dzieciom nie pomagało się uspokoić. Podszedłem do niej w końcu.



- Możesz mi wyjaśnić, co się stało? Dlaczego nie powinienem cię tutaj zostawić i nie wrócić nigdy?

- Może powinieneś - westchnęła ciężko. Nie odrywała wzroku od czarnego kasku, który trzymała na kolanach - jestem niebezpieczna, dla siebie, dla otoczenia. Dla ciebie też, szczególnie dla ciebie. Nie powinieneś był tego widzieć, nie powinieneś nic o mnie wiedzieć. To dlatego nas rozdzielili, tak sądzę. Wszyscy, którzy byli blisko mnie... teraz nawet babcia. Powinnam była spławić cię już w barze. Kosma, do cholery, czemu byłeś taki uparty?



Dopiero wtedy podniosła na mnie wzrok. Chyba spodziewałem się zobaczyć w jej oczach łzy, ale się zawiodłem. Policzki miała suche, ale twarz bladą, a oczy wielkie. I piękne. Nie wiedziałem, co powiedzieć, więc nie mówiłem nic.



- Zanim mnie o to spytasz, nie wiem, skąd to umiem. Po prostu umiem. Nie wiem, co to za ludzie. Nie wiem. Zabijają takich, jak ja i panicznie się ich boję. To wszystko, co wiem. Znam cię, Kosma, będziesz chciał mnie ochronić, ale… przed nimi nie dasz rady.

- Lilka...

- Nie, Kosma.



Staliśmy koło siebie jeszcze chwilę. Miałem ochotę ją pocałować. Miałem ochotę zapomnieć o ostatnich kilku dniach. Chciałem jej nigdy nie poznać, chciałem się zestarzeć u jej boku.



Nie rozmawialiśmy już więcej, nie pocałowałem jej.



Poprosiła mnie o jedną tylko rzecz, bym podwiózł ją w jedno miejsce. W tej części Wrocławia nigdy mnie nie było. Ulicami, między starymi blokami z czerwonej cegły przechadzały się bezpańskie psy. Brudne cygańskie dzieci bawiły się starą, zniszczoną piłką. Nie wjeżdżałem między bloki. Lilka zsiadła i oddała mi kask. Patrzyłem na nią przez chwilę. Powinienem coś powiedzieć. Odwróciła się i ruszyła między budynki. Powinienem pobiec za nią, zatrzymać ją. Zamiast tego pojechałem do domu.



Zbliżał się świt, gdy wyszedłem na balkon z gorącym kubkiem w ręce. Miasto budziło się do życia. Wieczorem spadł pierwszy śnieg. Wczorajszy wieczór był najgorszym wieczorem mojego życia. Musiałem zidentyfikować ciało Lilki. Policja wyłowiła ją z Odry z dwoma ranami postrzałowymi. Nie płakałem od dzieciństwa, do wczoraj. Pociągnąłem łyk mocnej, czarnej kawy. Chodniki pokryty były warstwą białego puchu, podobnie drzewa, nie wszystkie jeszcze zrzuciły liście. Płatki śniegu wirowały w świetle niezgaszonej jeszcze miejskiej latarni. Musiałem patrzeć w jej martwe oczy i potwierdzić jej tożsamość. Zawiodłem ją. Nie pomogłem, zostawiłem, gdy najbardziej potrzebowała wsparcia.



Chyba trochę kochałem tę moją błękitnooką.



Wypiłem łyk mocnej, czarnej kawy i popatrzyłem się na budzące się miasto.


Koniec części I

2
w miękkim żółtym świetle miejskich latarni
wydaje mi się, że raczej "latarń", jeśli nie było żadnej reformy :-)
W widzie przyglądała mi się ukradkiem.
brak "n"
Nie chodziło tylko o to, by dostać mi się do majtek?
może kobiety tak mówią, nie wiem, mnie się wydaje sztuczne
Nigdy nie umiałem robić dobrze urażonej miny,
zmieniłabym szyk: dobrze robić, bo chyba nie chodzi o to, że mina była dobrze urażona?
Klatka schodowa nie zmieniła się, odkąd byłem tu ostatnio. Smród, brud i ciemność pozostawała niezmieniona.
takie pomasełkowanie maślane, prawda?
To wszystko stało się dla mnie nieco za szybko.
ja nie umiem szybko stać, ani wolno. Wydaje mi się, że lepiej będzie jednak "działo się", bo akcja się jeszcze nie skończyła.
nie zdążył nawet podnieść broni. Lilka podniosła dłoń, usłyszałem głośny trzask i kilkanaście centymetrów od jej dłoni
rep rep repetycje
wybiegliśmy z mieszkania.Gdy wbiegliśmy na ulicę
mimo, że ruch do i od, to trąci mi powtórką
Poprosiła mnie o jedną tylko rzecz, bym podwiózł ją w jedno miejsce.
Wieczorem spadł pierwszy śnieg. Wczorajszy wieczór był najgorszym wieczorem mojego życia.
popatrzyłem się na budzące się miasto
pierwsze "się" zdecydowanie do kosza



czekam na dalszy ciąg, czuję bowiem niedosyt sensu po długim wstępie. Narracja troszkę zbyt spokojna jak na taki temat, ale skoro to nie koniec..



Pozdrawiam
'ad maiora natus sum'
'Infinita aestimatio est libertatis' HETEROKROMIA IRIDUM

'An Ye Harm None, Do What Ye Will' Wiccan Rede
-------------------------------------------------------
http://g.sheetmusicplus.com/Look-Inside ... 172366.jpg

3
Nie podoba mi się postać Liliany. Bohater się nią zachwyca, a ja bym ją chyba zdzieliła w papę za takie zachowanie. Za całokształt :P Nie wiem czemu budzi we mnie antypatię, ale tak jakoś wyszło.

Początek zbyt flegmatyczny. Jesień, kolorowe listki, opis mieszkania struszki - pewnie miało to wprowadzić czytelnika w konkretny klimat, ale ja tego nie poczułam.



Fabularnie fajne, dobrze się rozkręca. Niektóre sceny tylko wydają mi się sztuczne, bądź niedopracowane. Na przykład - widzi dziewczynę w tramwaju, później odnajduje jej babcię. Jak? Taki wielki Wrocław, taka mała babcia, a on hop - siup ją odnajduje. Ciekawe... Może i było to szalenie proste, ale zapomniałeś o tym wspomnieć :P

Dalej, co mnie zaniepokoiło - ten pościg. Akurat, kiedy usiedli sobie na ławeczce - dobra, może być. Ale powinieneś wywalić to:
- Mieli rację, nie powinnam była cię w to wciągać.
To strasznie sztuczne. Wygląda tak, jakby z nikim nie mogła rozmawiać, obok nikogo siadać na ławeczce, bo przez to w coś kogoś wciągnie.



Ja bym zrobiła to tak: babcia go rozpoznaje na ulicy, zagaduje, zaprasza na herbatkę... i dalej po Twojemu.

Chętnie przeczytam, co tam się jeszcze wydarzy. Już w tym fragmencie zaskoczyłeś mnie kilka razy, bałam się, że schemat będzie schematem poganiał... Niby mieszanina wszystkiego, ale dość ciekawa.



I tyle ;) Pozdrawiam.
"Niechaj się pozór przeistoczy w powód.
Jedyny imperator: władca porcji lodów."

.....................................Wallace Stevens

4
Zgadzam się z Łasic. Moja wersja wyglądałaby tak:

Przypadkiem spotyka babcie koleżanki z dzieciństwa, która zaprasza go na herbatkę. Tam babcia opowiada gdzie teraz pracuje Lilka, jak to nie studiuje i w ogóle a bohater koduje w pamięci i potem waha się czy iść tam czy nie. W końcu idzie. Przez cały czas można sugerować, że babcia manipuluje Kosmą... taaaak lubimy manipulacje... no, nie ważne.

Tak dziwnie to się u ciebie rozkręca ale fabuła jest ok. Nie nudzisz.

Natomiast styl zostaje daleko w tyle. Zdania typu "Nalałem sobie kawy, usiadła." wywoływały u mnie palpitacje. Czasem aż się prosiło o jakiś spójnik zamiast przecinka. Powtórzeń masz trochę i szyk jakiś udziwniony momentami. Zobacz:
Kwadrans później spowrotem byłem na ulicy.
Kwadrans później byłem z powrotem na ulicy.

Powtórzenia czasem zamierzone brzmią dziwnie:
Ta noc powinna trwać wiecznie, ale nie trwała. Nie mogła.
Krótkie zdania i powtórzenia tworzą jakiś taki patos, czy cóś... nieeee

Masz same urywane zdania. Kiedy akcja jest spokojna, nie musisz składać zdań z 3-4 wyrazów. Nie każdy fragment tekstu ma być dynamiczny. Ważne, żeby tam, gdzie jest akcja było dynamicznie.

Co jeszcze... A! Dialogi. Dialogi rzecz trudna. Trochu nad mini trzeba popracować.

Podsumowując - fabuła bardziej na + a styl i dialogi wymagają jeszcze pracy.



Pozdrawiam serdecznie :)
"It is perfectly monstrous the way people go about, nowadays, saying things against one behind one's back that are absolutely and entirely true."

"It is only fair to tell you frankly that I am fearfully extravagant."
O. Wilde

(\__/)
(O.o )
(> < ) This is Bunny. Copy Bunny into your signature help him take over the world.

5
Co do sceny początkowej z babcią - wasze rozwiązania faktycznie wydają się ciekawsze... ;p

No cóż, nie pozostaje mi w tej kwestii nic innego, jak wykonać jakieś karkołomne machinacje, by w następnych częściach zaproponowane przeze mnie rozwiązanie okazało się tym słusznym ;P

Nie zdawałem sobie sprawy, że tych powtórzeń jest aż tyle, ale myślę, że po prostu wrzuciłem tutaj tę niepoprawioną wersję, uch... my bad.

Styl starałem się, by był taki powolny, chcę, aby w każdej kolejnej części zmieniał się, w zależności od tego, co się będzie działo - nie wiem, czy mi się uda, ale jak nie będę próbował, to nie uda mi się na pewno :)



W każdym razie - dzięki za przeczytanie i uwagi ;>
//generic funny punchline

Re: Jesienne Pożegnanie [obyczaj z niespodzianką]

6
ZviR pisze:


Co do samego tekstu nie będę się wypowiadał bo zrobiły to moje przedmówczynie, z którymi się zgadzam, a sam nic do dodania nie mam.


ZviR pisze:Szedłem niezbyt szybkim krokiem, rozkopując zalegające ścieżkę suche liście.


Nie podoba mi się szyk. Napisałbym to raczej tak: ,,Szedłem niezbyt szybkim krokiem, rozkopując suche liście zalegające na ścieżce”(bądź coś w tym stylu)


ZviR pisze:Zdążyłem zobaczyć jedną czy dwie pary siedzące na ławeczkach, nim się rozpadało.


A nie lepiej było by napisać, że zdążył zobaczyć kilka par?


ZviR pisze:Miała faliste, całkowicie białe włosy, skórę cienką jak papier, wysuszone dłonie i zmęczone, ale uśmiechające się oczy.


Te uśmiechające oczy mi jakoś nie pasują.


ZviR pisze:Nie jestem w stanie powiedzieć, kiedy ją poznałem, wychowaliśmy się razem, w tym samym miniaturowym miasteczku u stop Karkonoszy.


Powinno być ,,stóp”.


ZviR pisze:Nie dostałem od niej ani jednego listu, a wszystkie, które ja wysyłałem -wracały.


Bez myślnika.


ZviR pisze:Może dwieście metrów dalej zaparkowany był mój skuter.


,,Nie daleko zaparkowany był mój skuter” czy coś w tym stylu (według mnie lepiej brzmi bez tych dwustu metrów ).


ZviR pisze:Nie zawiedź jej, nie zawiedziesz jej, prawda?


Dałbym kropkę zamiast przecinka.


ZviR pisze:Nie miałem pojęcia kto to jest, ani dlaczego nas goni, ale to nie miało żadnego znaczenia.


,,kim są” i ,,nas gonią”.


ZviR pisze:W widzie przyglądała mi się ukradkiem.


,,windzie”.


ZviR pisze:W widzie przyglądała mi się ukradkiem. Udawałem, że tego nie widzę. W tym wzroku było chyba coś więcej, niż ciekawość, pewnie zastanawiała się, czy dobrze robi. Sam też nie byłem tego zbyt pewien. Ale było tak, jak powiedziałem jej na dole - nie miałem lepszego pomysłu.



- Co tam się właściwie stało? - pytałem bardziej czajnika, niż jej.



Staliśmy w mojej małej kuchni, na blacie stały dwa kubki, ona patrzyła przez okno w noc. Widziałem jej twarz odbijającą się w szybie. Przeczesała dłonią wilgotne włosy.


,,- Co tam się właściwie stało? - pytałem bardziej czajnika, niż jej.” to zdanie dałbym w inne miejsce tzn. po opisie kuchni.


ZviR pisze:Nie powiem ci.


,,ci” do wyrzucenia.


ZviR pisze:Wypiłem łyk gorącej jeszcze kawy.


Jeszcze kawy? Chyba jeszcze gorącej kawy.


ZviR pisze:Chodniki pokryty były warstwą białego puchu, podobnie drzewa, nie wszystkie jeszcze zrzuciły liście.


,,pokryte były”.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron