Lato w Wojnowie [horror]

1
. Do Wojnowa wysłała mnie redakcja National Geographic, celem sfotografowania „uroków współczesnej polskiej wsi”. Wcale mnie nie to cieszyło; nie uśmiechała mi się perspektywa paradowania z aparatem w ponad trzydziestostopniowym upale, nie miałem też najmniejszych chęci na rozmowy z jakimiś zacofanymi mieszkańcami zabitej dechami dziury, ktoś jednak musiał jechać i padło na mnie. Redakcja wynajęła mi domek letniskowy, miałem tam spędzić pięć dni i przez ten czas musiałem poznać życie mieszkańców, napisać reportaż i przywieść garść zdjęć, nadających się do druku. Pamiętam, że to był jeden z tych upalnych sierpniowych dni, kiedy miało się ochotę tylko siedzieć w domu z zimnym piwem w jednej ręce i dobrą książką w drugiej. Był poniedziałek, wstałem o świcie, spakowałem sprzęt i zjadłem małe śniadanie. Z Warszawy do Wojnowa miałem ponad sto sześćdziesiąt kilometrów, ale wiedziałem, że o tej porze nie powinno być żadnych korków. Dotarłem na miejsce w ciągu dwóch godzin, na horyzoncie nie było widać żywej duszy. Ujrzałem drewniany znak z napisem „Wojnowo”, przejechałem przez mały kamienny mostek i znalazłem się na rozwidleniu dróg. Po każdej stronie stał dom. Po lewej stary, drewniany, po prawej nowszy, zbudowany z cegieł, i wyraźnie większy. Skręciłem w prawo, zatrzymałem się przed domem i zapukałem do drzwi. Otworzyła mi jakaś staruszka:

- Dzień dobry, przepraszam, że tak wcześnie, ale nie wie pani gdzie mogę znaleźć dom numer dwadzieścia trzy?

- Cooo?!

- Numer dwadzieścia trzy, wie pani gdzie to?!

- Aaa, domu szuka, musi jechać prosto i potem w prawo, dom z czerwonej cegły, tam sołtys mieszka, on wie, on powie!

- Dziękuje!

Wsiadłem do samochodu i ruszyłem zgodnie ze wskazówkami prosto, potem skręciłem w prawo. Dochodziła ósma. Trzeba przyznać, że Wojnowo było piękne. Szczególnie o tej porze dnia gdy słońce wisiało jeszcze dosyć nisko na horyzoncie. W powietrzu pełno było wodnego ptactwa, po lewej w oddalonym niedaleko lasku słychać było stukanie dzięciołów, po prawej w oddali rozciągała się tafla jeziora, z której można było usłyszeć kwakanie kaczek. Gdy tak jechałem przez ten malowniczy krajobraz, pomyślałem sobie, że te pięć dni wcale nie musi być takie złe; wschody i zachody słońca, śpiew ptaków, czyste mazurskie powietrze, cholera, przecież to marzenie wielu. Uśmiechnąłem się na te myśl. We wsi nie było wielu mieszkańców, mijałem co jakiś czas pojedyncze domy, ale można było je policzyć na palcach. Wreszcie ujrzałem budynek z czerwonej cegły, o którym mówiła staruszka. Zapukałem do drzwi, otworzył mi potężny, łysiejący mężczyzna z dziwnym wyrazem twarzy, nie potrafię określić na czym ta dziwność polegała, ale w jakimś stopniu odczułem pewien niepokój:

- Dzień dobry panu, przepraszam, że niepokoję o tak wczesnej porze, ale czy może mi pan powiedzieć gdzie mogę znaleźć dom numer dwadzieścia trzy?

Mężczyzna spojrzał na mnie podejrzliwie i uśmiechnął się szelmowsko.

- Może i mogę. Ha, a po co chcesz pan jechać do tej rudery, tam nikt nie mieszka już ładnych parę lat.

- Wynająłem ten domek, to znaczy redakcja mi wynajęła, jestem fotografem. Przyjechałem robić zdjęcia.

Łysol zdziwił się wyraźnie i zaśmiał głośno.

- Zdjęcia? Do Wojnowa? Ha ha ha! A możesz mi pan powiedzieć po co? Co tu jest takiego ciekawego, He?

- Nie mnie to oceniać, gazeta chce zdjęć, to ja jadę i robię, ale to nie ważne. No więc jak, pomoże mi pan?

- Dom stoi nad jeziorem, należy do starej Tuchałowej, mieszka niedaleko, trzy domy dalej, musi pan jechać cały czas drogą, numer domu to dwadzieścia jeden.

- Dziękuje, do widzenia.

- Zaraz, zamierza pan tam zostać na noc? -

- Zamierzam zostać pięć dni.

Łysy wpatrywał się we mnie dłuższa chwilę, w jego spojrzeniu było coś niepokojącego.

- Aha… tak tylko pytam. Coś panu poradzę, niech pan lepiej nie chodzi po zmroku po wsi.

- Dlaczego?

- Niech pan mnie źle nie zrozumie, my po prostu nie lubimy tu obcych, a wieczorem zawsze bezpieczniej siedzieć w domu, bo… jakby to powiedzieć…różne wypadki chodzą po ludziach… - Łysy odchrząknął, splunął, wytarł usta rękawem - Pełno tu gównażerii, która szuka zaczepki, widzi pan, w Wojnowie nie ma wiele do roboty, młodzież szlaja się i szuka rozrywek, łatwo tu dostać za przeproszeniem wpierdol!

- Aha, rozumiem, dziękuje za informację.

- Nie ma sprawy.

- Do widzenia.

Pojechałem dalej drogą, minąłem trzy domy, zatrzymałem się przed następnym, tym z numerem dwadzieścia jeden. Otworzyła mi starsza kobieta, na oko jakieś pięćdziesiąt lat, choć dało się zauważyć, szczególnie, po małych, przekrwionych oczkach, że jest znacznie starsza. Umysł, jak się okazało miała jednak nad wyraz bystry.

- Dzień dobry, pani Tuchałowa? – zapytałem.

- Tak, czym mogę służyć?

- Nazywam się Jacek Domański, przyjechałem z Warszawy, mam zarezerwowany u pani domek, zgadza się?

- Ach, tak, rzeczywiście, ktoś do mnie dzwonił w piątek, pan z gazety zdaje się?

- Z magazynu.

- Mniejsza o to, płatne z góry, trzydzieści za dobę, odpowiada to panu?

- Cóż, chyba nie mam wyjścia, pięć dni, to będzie…

- Sto pięćdziesiąt. – przerwała.

Wyjąłem pieniądze z portfela, przeliczyłem i wręczyłem jej.

- Dobrze – powiedziała – chodźmy, pokaże panu domek.



Wsiedliśmy do auta i skręciliśmy w las. Droga była wąska i wyboista, usłana wystającymi korzeniami. Jechaliśmy przez jakieś dziesięć minut, po czym dotarliśmy nad brzeg jeziora. Z zewnątrz chata wyglądała na starą, i obskurną. Szczerze mówiąc dawno już nie widziałem takiej rudery. Jedyny jej plus był taki, że stała zaraz przy jeziorze, a przed domem był zbudowany pomost. Świetne miejsce żeby powędkować – pomyślałem.

- Jest tu prąd? – zapytałem.

Tuchałowa spojrzała na mnie jak na głupka i szybko odpowiedziała:

- A jak pan myśli? Oczywiście, że jest, lodówka też, gorzej z telewizorem. Wejdźmy do środka.

Przekręciła kluczem zamek i otworzyła drzwi. Od razu uderzył mnie dziwny zapach, zapach starego drzewa, mysich odchodów i kurzu. Miejsce było ponure, docierało tam niewiele światła; małe kwadratowe okienka lata swojej świetności miały już dawno za sobą. W głównym pomieszczeniu stał duży dębowy stół i kilka krzeseł oraz mała komódka. W ścianę był wbudowany kominek, za pewne od dawna nieużywany, a na przeciwległym końcu stała stara wersalka. Kuchnia obok mieściła niewielki zlewozmywak, kilka szafek, kuchnie gazową oraz lodówkę. Zmartwiłem się tylko brakiem toalety, gdy spytałem o to Tuchałową, ta zaśmiała się i wskazała palcem przez okno drewniany wychodek na zewnątrz przy skraju lasu. No cóż – pomyślałem – dobre i to.



- Oto klucze – powiedziała. i podała mi zestaw dwóch kluczy z brelokiem. – Tylko niech pan nie zgubi. Co pan zamierza tu robić przez te pięć dni? – zapytała.

- Zdjęcia. – odparłem

- Zdjęcia czego?

- Przyrody, ludzi, ogólnie – będę dokumentował życie w tej wsi.

Wpatrywała się na mnie przez chwilę wzrokiem przeznaczonym dla małego dziecka, które usilnie próbuje wspiąć się na jakieś wysokie drzewo i ciągle mu się nie udaje. Wzrok politowania i szyderstwa.

- No to życzę panu powodzenia, mam tylko jedną radę - niech pan nie kręci się nocą po wsi, dziwne rzeczy się dzieją.

- To znaczy? – zaniepokoiłem się.

- To znaczy, że w ciągu tego lata zniknęły tutaj cztery kobiety w dziwnych okolicznościach. Policja nic nie ustaliła a ciał jak dotąd nie odnaleziono.

- Nie słyszałem o tym.

- Bo nikt nie lubi rozgłosu, zataili wszystko żeby nie siać paniki, ale mieszkańcy pamiętają.

- No tak, dziękuje za informację, będę o tym pamiętał. Jeszcze jedno – jest tu gdzieś sklep wędkarski?

- Nie ma, ale kilometr stąd mieszka Kazik, on trochę tym handluje, ma chatę nad jeziorem, podobną do tej.

- Dziękuję pani

- Proszę, a teraz może mnie pan odwieźć? Mam sporo obowiązków.

Odwiozłem Tuchałową do domu. Kiedy wróciłem, rozpakowałem się i sporządziłem mały posiłek. Potem postanowiłem się przejść po okolicy i poznać nieco teren. Zrobiłem przy okazji kilka zdjęć. Wyglądało na to, że jestem tutaj zupełnie sam, najbliższe domy oddalone były co najmniej o półtora kilometra. Niezbyt podobało mi się spędzenie tutaj czterech nocy, sam na jakimś mazurskim zadupiu. Wzdrygnąłem się na ta myśl. Postanowiłem przeczekać południowy żar i ruszyć do wsi po południu. Nie mogłem przecież zapomnieć po co tu przyjechałem. Woda w jeziorze była bardzo czysta a piekące słońce wręcz zachęcało do kąpieli, wskoczyłem wiec do jeziora i spędziłem tam kilkadziesiąt minut. Gdy wybiła godzina piętnasta, przygotowałem sprzęt i ruszyłem do wsi. Miałem zamiar wziąć sołtysa za język i zrobić mu kilka zdjęć, musiałem mieć jakiś materiał.

- Witam, to znowu ja. – powiedziałem, gdy już znalazłem się w progu.

- No widzę, czego pan znowu chcesz? – odparł sołtys.

- Chciałem tylko porozmawiać i zrobić kilka zdjęć, jeśli pan pozwoli.

- Porozmawiać?. O czym?

- O Wojnowie, o panu, o wsi ogólnie, pracuje dla gazety, nie zajmę wiele czasu.

- Dobra, wchodź pan.

- Coś do picia? Wody, mleka, bimbru może? - zaśmiał się sołtys. - mam najlepszy.

- Dziękuje, woda wystarczy.

- No więc, o co pan chce pytać, hę?

- Jak długo pan jest tu sołtysem?

- Ile to już lat, hem, żeby nie skłamać – od dwutysięcznego pierwszego. Będzie sześć lat już.

- Niech pan się nie krępuje, będę robił w międzyczasie zdjęcia, mogę prawda?

- A rób pan! Mnie tam nie przeszkadza, nieczęsto się trafia tutaj taki ktoś jak pan. Te zdjęcia pójdą do gazety, prawda?

- Do magazynu. National Geographic, największy i najsławniejszy magazyn w Polsce, znany na całym świecie.

- No proszę! A czymże ja zasłużył na taki zaszczyt hę? Żeby najsławniejsze gazety tu mi się zjeżdżały, co?

- Nie pan, wieś. Wylosowana przez komputer. Redakcja chciała mieć materiał ze zwykłej polskiej wsi, więc komputer wylosował Wojnowo spośród wszystkich wsi w promieniu dwustu kilometrów od Warszawy i padło właśnie na tę miejscowość.

- Ha! To takie buty! To wy teraz powierzacie wszystko komputerom, słyszałem ja, że teraz komputery rządzą ludźmi, dosłownie nimi manipulują! Do czego to doszło żeby maszyny rządziły ludźmi!

- Przesadza pan, jest w tym trochę racji, ale do sytuacji z “Terminatora 2” jeszcze trochę nam brakuje. - Uśmiechnąłem się porozumiewawczo.

- Do sytuacji z czego do cholery?

- Nieważne. Może mi pan opowiedzieć coś o Wojnowie? Kiedy powstało, jak mieszkańcy spędzają wolny czas, coś w tym guście?

Kiedy powstało... - odparł sołtys – a bo ja wiem, z tego co mi babka opowiadała to jakoś trzysta lat temu, stara to wiocha, z tradycjami, z obyczajami. A ludzie jak spędzają czas! Piją! Panie, tu nic innego do roboty nie ma. Jak PGEry upadły to wszyscy poszli w pijaństwo, bieda i pijaństwo, to wszystko co zostało po dawnym Wojnowie!

Sołtys nalał sobie setkę żółtawego bimbru i pociągnął łyka. Skrzywił się straszliwie. Upał był niesamowity, nawet w domu z dala od popołudniowego słońca, temperatura robiła swoje . Ponad trzydzieści stopni, skraplało ciała słonym potem i nawilżało nim ubrania.

- Macie tu jakieś rozrywki? Festyny, coś w tym rodzaju? - podjąłem.

- Dobrześ pan trafił. Za dwa dni odbędą się dożynki.

- Dożynki?

- A takie małe święto, już nie pamiętam dlaczego to się odbywa i po co, tradycja taka, we wsi będzie jarmark, będzie można pojeść watę cukrową i napić się lemoniady. Nawet jakiś zespół disco polo przyjeżdża.

Wyciągnąłem aparat z futerału i zrobiłem kilka zdjęć, sołtys nie przeciwstawiał się, nawet ładnie zapozował.

- Czy może mi pan powiedzieć coś o tych zaginionych kobietach? Słyszałem od pani Tuchałowej, że tego lata zaginęły już cztery kobiety.

Łysy spojrzał na mnie poważnie, spod byka. Przyglądał się tak kilka chwil, po czym rzekł:

- Panie, ja panu radzę – niech pan się trzyma od tej sprawy z daleka, to śmierdzi na kilometr. - Puścił mi oko i pociągnął łyk bimbru. - Zaginęła Kowalska, Zielińska, Mielnicka i Janowska. Wszystkie około czterdziestki, młode baby, pozostawiały dzieci i rodziny. Przykra rzecz.

- Wiadomo gdzie zaginęły?

- Ponoć wszystkie w lesie, dwa kilometry od chaty Tuchałowej... teraz to od pańskiej chaty... chyba. W tym lasku rośnie sporo jagód, a ludzie biedni, zarobić chcą, to chodzą na jagody i potem sprzedają przy ulicy. Miastowe chętnie kupują. Ale ja to panu dużo nie opowiem, Tuchałowa więcej wie ode mnie o tych zaginięciach, niech pan z nią pogada, ja się tym nie interesuję.

- Dobrze, w takim razie, dziękuje panu za poświęcony czas, pójdę już.

- Nie ma sprawy, tylko pamiętaj pan – po zmroku lepiej nie wychodzić...

- Wiem, do widzenia.

- Do widzenia.

Wstałem od stołu, uścisnąłem sołtysowi dłoń i pojechałem do Tuchałowej. Musiałem dowiedzieć się więcej. Cała ta sprawa z zaginionymi ludźmi bardzo mnie zainteresowała, pomyślałem, że może być z tego niezły materiał. Tuchałowa nie była zbyt skora do rozmowy, co prawda wpuściła mnie do domu, ale po chłodnym przywitaniu nie oczekiwałem jakiejś wielkiej współpracy z jej strony.

- Zaginięcia powiada pan, niech pan spyta policję, oni wiedzą najlepiej.

- Oni nie są zbyt rozmowni, byłbym wdzięczny gdyby zechciała pani odpowiedzieć na kilka pytań. Pozwoli pani, że zrobię kilka zdjęć?

- Nie, nie pozwolę, cenie sobie prywatność.

- Rozmawiałem z sołtysem.

- Z tym starym durniem? Mogłam się tego spodziewać!

- Powiedział mi, że te osoby, które zaginęły były wtedy na jagodach.

- Dobrze pan słyszał, były na jagodach i co z tego?

- Wnioskuje więc, że była to wczesna pora?

- Dobrze pan wnioskuje, na jagody chodzi się o świcie, każdy dureń to wie.

- Dlaczego więc sołtys i pani ostrzegliście mnie żebym nie wychodził na dwór po zmroku, przecież ludzi porywano o świcie, może mi pani to wyjaśnić?

Kobieta zmieszała się wyraźnie, przez dłuższa chwilę nie wydusiła ani słowa, postanowiłem przerwać tę ciszę.

- Mogę zapalić? - spytałem.

- Niech pan pali, ja i tak niedługo umrę.

- Niech pani tak nie mówi, ma pani dopiero... nie jest jeszcze pani taka stara. - odparłem niezdecydowanie.

- Mam raka kochanieńki, został mi jeszcze rok, może półtora.

- Przepraszam, nie chciałem.

- Nie szkodzi, przyzwyczaiłam się.

Nie wiedziałem o co już zapytać, cała ta sytuacja z zaginionymi kobietami uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Po chwili zastanowienia zapytałem:

- Co może mi pani powiedzieć o tym lesie?

Spojrzała na mnie krzywo.

- Las jak las, nic specjalnego. Nie jest za duży, czterdzieści hektarów sosnowych drzew. Matka opowiadała mi kiedyś co się tam stało w czasie wojny. Straszna legenda, szczerze mówiąc opowiedziała mi ją tylko raz, nie chciałam więcej o tym słyszeć. Ale zapamiętałam, bardzo dobrze.- Tuchałowa podeszła do okna i spojrzała przed siebie.

- Było to w czterdziestym trzecim, Niemcy przyszli do wsi i zaczęli wyżynać mieszkańców. . Zabrali wszystkich do lasu, wykopali wielki dół i ustawili przed nim kobiety i dzieci. Rozstrzelali wszystkich. Mężczyźni zostali zabrani do robót drogowych. Ludzie we wsi mówią, że teraz te zmarłe dzieci się mszczą i porywają mieszkańców. Nie wierzę w takie bajki, ale te zaginięcia wydają mi się co najmniej dziwne. Nie sądzi pan?

Przez chwilę nie odpowiedziałem nic, byłem zbyt skupiony na opowieści. Zafascynowało mnie to. Czułem dziwne, nieopisane podniecenie.

Taak... to bardzo intrygujące – odparłem po chwili- pani Tuchałowa, czy mogę zrobić kilka zdjęć? Obiecuje, że nie znajdą się w żadnej gazecie, są tylko i wyłącznie dla mnie.

Kobieta spojrzała na mnie nieufnie i po chwili odparła:

- Dobra, tylko oświadczam, że jeśli zobaczę te zdjęcia gdziekolwiek, to pozwę pana do sądu.

- Oczywiście.- Wyciągnąłem aparat i zrobiłem kilka klatek. Udało mi się uchwycić te mądre spojrzenie starych, doświadczonych oczu, które nadawało zdjęciu szczególnej wartości. Takie zdjęcia zawsze wywołują emocje.

- Mam jeszcze jedno pytanie, chciałbym się dowiedzieć gdzie mieszkają rodziny ofiar. Może mi pani powiedzieć, które to domy?

- Kowalska mieszkała pod trzynastką, Zielińska pod jedenastką, Mielnicka pod piatką, a Janowska pod dwudziestką – dom dalej ode mnie. - Kobieta wstała i nalała sobie owocowego wina do szklanki. - Coś jeszcze?

- Nie, to chyba będzie wszystko, dziękuję, bardzo mi pani pomogła.

- Powodzenia.

Wstąpiłem najpierw do Janowskich, mąż zaginionej, facet około czterdziestki nie powiedział mi zbyt wiele.. Ot żona wyszła rano na jagody i nigdy nie wróciła. Stało się to trzy tygodnie temu, dokładnie w poniedziałek. Zrobiło mi się go szkoda, bo zaginiona kobieta osierociła też dwójkę dzieci.

Dochodziła już osiemnasta, uznałem, że czas już wrzucić coś na ząb, lecz przedtem pojechałem jeszcze do “Kazika”, o którym mówiła Tuchałowa. Chciałem zaopatrzyć się w wędkę i trochę sprzętu. Pomyślałem, że wieczorne “moczenie kija” dobrze mi zrobi. Chata Kazika była jeszcze bardziej obskurna od mojej, a sam Kazik, pięćdziesięcioletni brodacz też nie wyglądał najświeżej.

Zaparkowałem wóz przed chatą i dotarłem nad pomost, na którym Kazik akurat wędkował.

- Witam, podobno można u pana kupić sprzęt wędkarski.

Brodacz odwrócił się, spojrzał na mnie spod ukosa i powiedział:

- A ty coś za jeden? Skąd się tu wziąłeś, co?

- Tuchałowa mi powiedziała gdzie pan mieszka.

- Przeklęta wiedźma- stary charknął i splunął do wody – co ci jeszcze nagadała?

- O panu? Nic, tylko, że handluje pan wędkami.

- To dobrze, no to mów, co ci potrzeba?

- Właściwie to całego zestawu, wędki, kołowrotka, kilka haczyków, spławik, ciężarki, no i żyłkę.

- Mam coś takiego, za stówę ci mogę puścić, dorzucę dwa spławiki gratis i drugą paczkę haczyków, może być?

-Może. I jak, biorą?- spytałem.

- A gówno tam. Wczoraj leszcza wyciągnąłem, takiego patelniaka, a dziś chuj, nawet płoć nie weźmie. Do dupy z takim łowieniem. - Kazik znowu charknął i splunął do wody. - To przez te upały, ryby słabo biorą w takie skwary.

Chciałem jeszcze pogawędzić sobie z panem Kazikiem o rybach, ale byłem już zmęczony i głodny. Poprosiłem więc o umówiony wcześniej zestaw i zapłaciłem. Postanowiłem wrócić do Kazika nazajutrz i urządzić sobie małą pogawędkę o zaginionych kobietach. Po powrocie do swojej chaty usmażyłem sobie kiełbasy, zjadłem i zacząłem łowić. Na nic się jednak zdały moje usilne próby i rzucane klątwy, wróciłem z pustymi rękami. Wybiła Dwudziesta pierwsza, padałem z nóg, położyłem się spać. Noc, o dziwo, była spokojna i cicha. Spałem jak zabity, obudziłem się dopiero o dziesiątej rano.

Ku mojemu zdumieniu, następny dzień był pochmurny i deszczowy. Wstałem, zjadłem śniadanie i poszedłem do Kazika na małą pogawędkę, liczyłem dowiedzieć się czegoś więcej. Brodacz jak zawsze siedział na pomoście z wędką w dłoniach i beznamiętnym wzrokiem wpatrywał się w spławik.

Dzień dobry! - Krzyknąłem, o mało nie zwalając Kazika do wody.

- Nie drzyj się tak! Ryby płoszysz cholera!

- Możemy pogadać, panie Kazik? Mam tu coś dla pana. - Wyciągnąłem z kieszeni ćwiartkę wódki i wręczyłem mu ją.

- He? A z jakiej to okazji?

- A tak, podziękowanie za ubity interes, wędka dobrze się spisuje. - Uśmiechnąłem się.

- Chwali się, chwali, dzięki synku. - Stary wyciągnął żyłkę z wody, na końcu haczyka miotała się mała płoć. Wrzucił ją do wiadra, odkręcił butelkę i wziął łyk wódki. - I co, złowiłeś coś?

- Nic jak na razie, ale jeszcze złowię. Panie Kazik, możemy pogadać, jak facet z facetem?

Stary spojrzał na mnie trochę podejrzliwie i trochę bojaźliwie.

- No pewnie, że możemy, a o czym chcesz gadać hę? Właściwie, to jak ty się do cholery nazywasz, co?

- Jacek.

- Jacek. Dobra Jacek, to o czym chcesz pogadać?

- Na pewno słyszał pan o zaginionych kobietach, prawda?

W odpowiedzi usłyszałem charknięcie i splunięcie do wody.

- Pewno, że słyszałem, każdy słyszał.

- I co pan o tym sądzi?

- He! A co tu sądzić, baby poszły do lasu i zginęły, to wszystko.

- Tuchałowa mówiła...

- Tuchałowa to stara wiedźma! Pieprzy od rzeczy!

- Tuchałowa mówiła, że w czasie wojny Niemcy wymordowali wszystkie kobiety i dzieci w tej wsi, to prawda?

Stary znowu pociągnął łyk wódki, założył robaka na haczyk i zarzucił zestaw.

- Wymordowali, ale nie wszystkie. - odparł Kazik.

- Jak to? - spytałem zdziwiony.

- Tak to, nie zamordowali pięciu bab, wzięli je ze sobą, pewnie żeby sobie podupczyć, potem wypuścili je gdzieś w lesie golusieńkie, jak je Pan Bóg stworzył i wróciły, umęczone, pobite, ale żywe. Tak to było, wiem, bo mi ojciec opowiadał, a mój stary nigdy nie kłamał.

Nagle przypomniałem sobie, że mam ze sobą aparat. Wyciągnąłem go i zrobiłem kilka zdjęć Kazikowi, był to ładny widoczek – stary rybak na pomoście.

I co się potem z nimi stało? - spytałem podekscytowany.

- Z kim?

- No z tymi kobietami, co przeżyły?

- Nic, żyły dalej, tu, w Wojnowie. - Znów usłyszałem przeciągłe charknięcie i splunięcie, przestałem już zwracać na to uwagę.

- Bardzo by mi pomogła informacja jak te kobiety się nazywały, może pan wie?

- Nie pamiętam jak się nazywały, ale mam dwa notesy swojego ojca, on takie ważne rzeczy notował, prowadził tak jakby hmmm... dziennik, chodź do chaty to zerknę.

Weszliśmy do środka, po czym Kazik zaczął wertować stary, pożółkły notes.

- Mam. To będzie tak: Zięcina, Zamojda, Prusaczykowa, Borusławska i Cholewska. Pięć bab, które Niemcy wtedy wypuścili.

- Wie pan, które rodziny są z nimi spokrewnione?

- Wiem, Kowalscy, Janowscy, Zielińscy, Mielniccy i Dębkowie.

Nie mogłem uwierzyć w to, co mówi ten staruch. Przez chwilę stałem zupełnie otumaniony. Kazik wędkarz wymienił właśnie te rodziny, z których zaginęły kobiety, wymienił nawet o jedną rodzinę więcej, czy to oznacza, że pani Dąbkowa jest następna w kolejce? Wszystko na to wskazywało. Nigdy nie wierzyłem w takie bajki o potworach albo duchach porywających ludzi, teraz jednak już sam nie wiedziałem w co wierzyć. Cała ta historia zaczynała się składać do kupy.

- Muszę już iść – powiedziałem szybko -dzięki Kazik!

Zaraz! Po co ci to było, te nazwiska?

- Nieważne, powiedz mi jeszcze gdzie mieszkają Dąbkowie i lecę.

Numer siedemnaście, niedaleko sołtysa!

- Dzięki!

Natychmiast pojechałem do domu Dębków. Musiałem ich ostrzec, choćby nie wiem jak absurdalne wydały się te moje ostrzeżenia, to wiedziałem, że muszę to zrobić. Sam się z siebie śmiałem, ale w duchu czułem, że ta historia nie wzięła się znikąd, musiała przecież istnieć jakaś przyczyna tych zaginięć.

I ja mam uwierzyć w te brednie?! - parsknął Roman Dębek usłyszawszy moją wersję – Chce pan powiedzieć, że jakieś trupy zabitych dzieci porywają wnuczki swoich matek?!

- Wiem, że to może wydawać się śmieszne, ale innego wytłumaczenia nie ma, musimy to zbadać, koniecznie, a pana żona niech przez jakiś czas nie wychodzi z domu. - Odparłem najspokojniej jak mogłem.

Roman Dębek chodził wokół stołu wściekły jak osa, łapał się za głowę, rzucał przekleństwami i wyzywał mnie od głupich mieszczuchów. Jednak nie zachowywałby się tak gdyby mi nie uwierzył, osiągnąłem cel.

- Co proponujesz? - Zapytał mnie po chwili.

- Trzeba tam iść, o świcie, najlepiej grupą, zebrać kilku ludzi i zobaczyć co się święci, nie sądzę, że stanie nam się krzywda.

- Dobra, ale mojej żonie ani słowa!

- Wiem.

- Zbierzemy kilkunastu chłopa i pójdziemy tam, ty się tylko staw, ja załatwię ludzi.

- Dobra, będę gotów, do jutra zatem.

- Cześć.

Byłem podekscytowany, chęć poznania prawdy była większa niż chęć zrobienia dobrego materiału. Szczerze mówiąc ten materiał już mało mnie interesował, byłem bez reszty pochłonięty tą sprawą. Czułem się jak Sherlock Holmes na tropie. Nie mogłem doczekać się jutra. Pojechałem do domu i resztę dnia spędziłem na pomoście. Udało mi się nawet złowić kilka większych płoci na kolację. Tej nocy nie mogłem spać. Miotałem się w łóżku, z jednego boku na drugi próbując zasnąć. Gdy wybiła druga zdałem sobie sprawę, że już nie zasnę. Z niepokojem oczekiwałem świtu. O czwartej nad ranem ubrałem się, zabrałem aparat i pojechałem pod dom Dębków. Czekali na mnie, cała banda, dwunastu chłopa uzbrojonych w siekiery i pałki była zwarta i gotowa. Nie wiem, co im naopowiadał Roman Dębek, ale z pewnością nie były to słowa, których ja użyłem namawiając go do tego przedsięwzięcia. Poranek był bardzo mglisty, nawet ptaki przestały śpiewać. Ruszyliśmy na piechotę w stronę lasu, było do przejścia dobre dwa kilometry, ale w takiej kupie czuliśmy się w miarę bezpiecznie. Las o tej porze dnia był mroczny i nieprzystępny, przejrzystość powietrza spadła zaledwie do kilku metrów. Poruszaliśmy się więc prawie po omacku.

Gdy dotarliśmy na miejsce Roman oświadczył mi, że to tutaj. Przed oczami rozciągała nam się niewielka polanka, był to ten nieszczęsny masowy grób z drugiej wojny. Staliśmy dobre piętnaście minut, kiedy usłyszeliśmy dziwne szepty, lub głosy. Nie wiem jak to nazwać, wiem tylko, że włosy stawały mi dęba kiedy to słyszałem. Po chwili dało się rozróżniać poszczególne słowa. “Matka!”. Usłyszałem. “Oddajcie nam matkę!” “Jeszcze jedną!”, “Ostatnią!” . Byliśmy przerażeni, wszyscy nerwowo rozglądali się na boki nie wiedząc co czynić. Jedni zaczęli krzyczeć, dwóch chłopów uciekło, kolejni dwaj zaczęli kląć i złorzeczyć. “Matka!”, “Ostatnia, dajcie ją nam!” - mówiły głosy.

- Nikogo nie dostaniecie skurwysyny! Jak chcecie to możecie dostać moją siekierę!- wrzeszczał Roman Dębek.

“A więc śmierć wybieracie! Hihihi!” - rozchodziło się echo.

Zdrętwiałem, nogi odmówiły mi posłuszeństwa, opuściłem bezwładnie ręce i czekałem, co się wydarzy.

- No chodź chuju! Pokaż się! - wrzeszczał Dębek.

Została nas już tylko siódemka. Pozostali uciekli. Nagle spod ziemi zaczęły wyłaniać się upiorne sylwetki dzieci. Widok był makabryczny i przerażający. Sprawiały wrażenie półprzezroczystych, z dziur po kulach ciekła im krew i wsiąkała w zabrudzoną, postrzępioną odzież. Niektóre miały dziury w głowach, te były najgorsze, najbardziej koszmarne.

“Matka, oddajcie nam ją!” - krzyczały upiory. - “Ostatnia!”, “Musimy ją mieć, musimy!”

Roman Dębek rozpędził się na jedną zjawę i zamachnął ciężkim toporzyskiem, trafił jednak w pustkę. Rozległ się makabryczny chichot. Pozostali mężczyźni rzucili się na nieumarłych, uderzając na oślep swoimi pałkami, kijami i toporami. Nie mogli nic zdziałać, wrzeszczeli, przeklinali, ale trafiali w nicość. Wreszcie wyczerpani do granic możliwości upadli na ziemię dysząc ciężko. W powietrzu znowu rozszedł się przeraźliwy, upiorny śmiech.

“Nie zabijecie nasssss!” “HiHiHi!” “Powinniście umrzeć razem z nami” “Ale nic to, zginiecie teraz!”

I nagle narzędzia, które przynieśli chłopi, zaczęły lewitować w powietrzu. Siekiery, pałki i kije wszystko fruwało, po chwili usłyszałem przeraźliwe jęki i zawodzenia mężczyzn. Przyniesiona przez nich broń zaczęła ich atakować. Uderzały z ogromną szybkością zadając śmiertelne ciosy w głowę. Nie mogłem na to patrzeć, zemdlałem z przerażenia. Gdy się ocknąłem, zdałem sobie sprawę, że wszyscy są martwi, wszyscy oprócz mnie. Leżałem tam długie godziny, zanim wieśniacy mnie odnaleźli. Przyszła niemal cała wieś, na czele z księdzem. Długo musiałem się tłumaczyć z tego co wtedy się wydarzyło, sam do końca nie rozumiejąc. Potem rozpoczęły się przesłuchiwania przez policję i tym podobne sprawy, większość uznała mnie za czubka, nie obchodziło mnie to. Cieszyłem się, że jestem wśród żywych. Dlaczego mnie oszczędzili? Nie wiem. Być może, dlatego, że nie byłem stąd, nie byłem współmieszkańcem? Sam się nad tym zastanawiam. Wiedziałem natomiast jedno – już nigdy w życiu nie pojadę fotografować “uroków współczesnej polskiej wsi”.
Ostatnio zmieniony pn 27 kwie 2009, 18:23 przez Locter, łącznie zmieniany 1 raz.

4
Od czego by tu zacząć.



Styl. Styl jest znośny, ale reportażowy. Najpierw te rzeczy, które rzuciły mi się w oczy. Po pierwsze zdania-potwory, na przykład: "Zapukałem do drzwi, otworzył mi potężny, łysiejący mężczyzna z dziwnym wyrazem twarzy, nie potrafię określić na czym ta dziwność polegała, ale w jakimś stopniu odczułem pewien niepokój". To zdanie bez większych problemów mogłoby stanowić trzy, albo nawet i cztery zdania. Absolutnie nie ma konieczności wrzucać wszystkiego do jednego wora, bo tak powstaje chaos, tak jak w tym zdaniu. A skoro już przy nim jesteśmy - nadużyłeś nic nieznaczących słów. "W jakimś stopniu odczułem pewien niepokój". Ja tam bym powiedział: "odczułem niepokój" albo "żołądek podskoczył mi do gardła", ew. "drzewa wokół zatrzęsły się, gdy podniosłem niemy ryk wywołany miażdżącym uczuciem niepokoju" ;]



Z takich błędów czysto edytorskich często dał mi się zauważyć brak ogonka, nawet w takich prostych słowach jak "dziękuję". To powinno ci wejść w pamięć, jak będziesz czytał, a jeśli nie, to trza będzie poszukać jakichś źródeł. Tekst ma w sobie sporo błędów poza tym, jak nie literówki, to zły zapis dialogów (tu to masz), ale to wszystko jest do wypracowania. Wystarczy posiedzieć nad tekstem (ewentualnie zabulić znajomemu poloniście kilka złotych, żeby zrobił to za ciebie ;>), więc się nie martw.



Fabuła niestety jest tutaj noworodkiem, do tego wcześniakiem. Pomysł jest niesamowicie nieoryginalny. Na przestrzeni wieków mnóstwo napisano tekstów typu: koleś wyjeżdża i natyka się na zagadkę, którą rozwiązuje. Dochodzi do tego dosyć mdła końcówka (o tym za chwilę). Można byłoby to przeboleć, gdyby nie fakt, że klimatu nie ma. Od momentu zastawienia się na cmentarzu do końca działo się dużo, ale przebieg wydarzeń był zupełnie nieemocjonujący. Po pierwsze; wydarzenia przedstawiłeś za szybko. Jeszcze nie zdążyłem się przestraszyć dzieci-duchów wyłażących z ziemi, a główny bohater już wypowiadał ostatnie zdanie.



Za to co mi się podobało - przedstawienie polskiej wsi. Bardzo fajnie, że akcja nie toczy się gdzieś w New Hampshire, tylko w Wojnowie. Dzięki temu nie nudziłem się podczas czytania tych z założenia nudnych scen - czyli tego, co działo się na tle natury. Bo mogłem to sobie wyobrazić.



Ogólne wrażenia mam mieszane. Wiesz co? Gdyby nie było tej "horrorystycznej" części, tylko np. jakaś bardziej skomplikowana zagadka, a rozwiązanie jej działałoby bardziej na mózg, to tekst bardzo by mi się podobał. Teraz jest średnio, a mimo to jakoś żywię ciepłe uczucia do tego tekstu.



Trzymaj się!

5
Wcale mnie nie to cieszyło
Wcale mnie to nie cieszyło


w ponad trzydziestostopniowym upale
Przerysowane zdanie. Albo wyciąć upał, albo trzydziestostopniowy. Czytelnik na pewno zrozumie i wyobrazi sobie upał/skwar.


ktoś jednak musiał jechać i padło na mnie. Redakcja wynajęła mi domek letniskowy, miałem tam spędzić pięć dni i przez ten czas musiałem poznać życie mieszkańców, napisać reportaż i przywieść garść zdjęć, nadających się do druku
Paskudna konstrukcja rozbudowanego zdania. Duet mnie - mi jest zbędnym powtórzeniem. Drugie wytnij. Całość trzeba przerobić, aby brzmiało lepiej stylistycznie:

ktoś jednak musiał pojechać i padło na mnie. Redakcja wynajęła domek letniskowy, gdzie miałem spędzić pięć dni, poznając w tym czasie życie mieszkańców oraz napisać reportaż i przywieźć zdjęcia nadające się do druku.



1. Błąd wyrazowy. Pisze się przywieźć - od przywozić, a nie przywosić.




[1]Dotarłem na miejsce w ciągu dwóch godzin, [2]na horyzoncie nie było widać żywej duszy.


[1] - piszesz o czasie podróży a następnie...

[2] - o tym co było widać?



Albo dzielisz te zdania kropką, alo przerabiasz na zależność:



Kiedy dotarłem na miejsce, po dwóch godzinach jazdy, nie widziałem na horyzoncie żywej duszy.



! Przy czym teraz widzisz, że ten horyzont nie jak ma się do niczego, co następuje dalej.


[1]Po każdej stronie stał dom. [2]Po lewej stary, drewniany, po prawej nowszy, zbudowany z cegieł, i wyraźnie większy. [3]Skręciłem w prawo, zatrzymałem się przed domem i zapukałem do drzwi. Otworzyła mi jakaś staruszka:


[1] - Po każdej? Ile ta droga miała stron? Poza tym piszesz, że po każdej stronie (lm.) stał dom (lp.) Wystarczyło napisać: po obu stronach stały domy

[2] - Dyslogika. Stary = drewniany? Dziwny synonim wg autora. Ten błąd wynika z konstrukcji zdania, gdzie piszesz, że drugi dom był nowszy (bo) z cegieł. Można napisać:

Po lewej drewniany, dość stary, a po prawej znacznie nowszy, ceglany.

[3] - Tutaj skrót myślowy. Jechał i zapukał do drzwi. Trzeba dodać, że wysiadł albo coś w ten deseń.

jakaś - nie jakaś, tylko TA konkretna staruszka. Wytnij to.


Wsiadłem do samochodu i ruszyłem zgodnie ze wskazówkami prosto, potem skręciłem w prawo.


Podkreślenie wytnij. Czytelnik też poznał wskazówki i wie, jak tam dojechać. Potem - to nogi śmierdzą :) ! później/następnie


Trzeba przyznać, że Wojnowo było piękne
To zdanie mi tutaj nie pasuje. Dokładnie ukazuje, że tekst jest pamiętnikiem.


Uśmiechnąłem się na te myśl


tą myśl lub te myśli


Mężczyzna spojrzał na mnie podejrzliwie i uśmiechnął się szelmowsko.
wyciąć się. Wiadomo, że to on.


- Wynająłem ten domek, to znaczy redakcja mi wynajęła, jestem fotografem. Przyjechałem robić zdjęcia.


Wiadomo, że nie polować na kaczki. Wyciąć.


- Zaraz, zamierza pan tam zostać na noc? -

- Zamierzam zostać pięć dni.


- Tak, na pięć dni.




Otworzyła mi starsza kobieta, na oko jakieś pięćdziesiąt lat, choć dało się zauważyć, szczególnie, po małych, przekrwionych oczkach, że jest znacznie starsza. Umysł, jak się okazało miała jednak nad wyraz bystry.


Bzdurne zdanie. Po pierwsze, po przekrwionych oczach określać wiek? Po drugie, zanim czytelnik ma okazję przekonać się o jej bystrości, bohater to ocenia przed nim.


Od razu uderzył mnie dziwny zapach, zapach starego drzewa, mysich odchodów i kurzu.


To się nazywa 6 zmysł! :)


Wpatrywała się na mnie przez chwilę wzrokiem przeznaczonym dla małego dziecka, które usilnie próbuje wspiąć się na jakieś wysokie drzewo i ciągle mu się nie udaje.
Aha... tak. Na pewno. Co to zdanie oznacza wg ciebie???


Potem


ten rusycyzm cię nawiedza. Później/następnie/gdy/kiedy


Wyglądało na to, że jestem tutaj zupełnie sam, najbliższe domy oddalone były co najmniej o półtora kilometra.


A chata Kazika była oddalona o kilometr...


- Do magazynu. National Geographic, największy i najsławniejszy magazyn w Polsce, znany na całym świecie.


Nie ta kolejność... Poza tym, najsławniejszy? A nie najsłynniejszy? Zresztą - najbardziej znany magazyn na całym świecie, także i w Polsce...


- Dlaczego więc sołtys i pani ostrzegliście mnie żebym nie wychodził na dwór po zmroku, przecież ludzi porywano o świcie, może mi pani to wyjaśnić?


FALSTART!!! Piszesz, że zaginęli a nagle wiem, że zostali porwani???


Po powrocie do swojej chaty usmażyłem sobie kiełbasy


Wyciąć.


Nie mogłem uwierzyć w to, co mówi ten staruch. Przez chwilę stałem zupełnie otumaniony. Kazik wędkarz wymienił właśnie te rodziny, z których zaginęły kobiety, wymienił nawet o jedną rodzinę więcej, czy to oznacza, że pani Dąbkowa jest następna w kolejce? Wszystko na to wskazywało. Nigdy nie wierzyłem w takie bajki o potworach albo duchach porywających ludzi, teraz jednak już sam nie wiedziałem w co wierzyć. Cała ta historia zaczynała się składać do kupy.


W beznadziejny sposób odkrywasz fabułę. Jak przeczytałem o Dąbkowej, to od razu poczułem ciarki na plecach... a ty wykładasz karty na stół. Okropne to było. Facet wie prawie nic, ale to się mu składa do kupy? Też bez sensu.


Musiałem ich ostrzec, choćby nie wiem jak absurdalne wydały się te moje ostrzeżenia, to wiedziałem, że muszę to zrobić
To jest już naciągane do bólu.





Pomysł: Pomysł jest płaski - tyle razy po nim jeżdżono, że jest cienki jak żyletka. Nic to jednak, bo zawsze można napisać lepiej albo gorzej. Tobie wyszło i jedno i drugie...



O stylu: Zdecydowanie widzę tutaj wpływ (albo podobieństwo stylowe) do Stefana Dardy z "Domu na wyrębach". Jednak plastyka opisów kuleje w diabły, podobnie konstrukcja zdań. Łączysz akcję z opisami - czasem kilkakrotnie w jednym zdaniu. W wielu miejscach opisy były totalnie odrealnione, z pokręconymi przenośniami. Te elementy męczyły. Za to znacznie lepiej stworzyłeś swoje postaci - Kazik, Sołtys Tuchałowa - mówią w swój niepowtarzalny sposób.



O tekście: Jest bardzo niechlujny. Zawiera mnóstwo błędów: przecinki, myślniki, zapisy dialogowe a do tego literówki i zwyczajne błędy wynikające z nieznajomości pewnych wyrazów. Widać dokładnie, że tekst nie odleżał swojego i że nie czytałeś go "na świeżo" - inaczej, wiele z błędów byś usunął.



Moje ogólne wrażenia są bardzo mieszane. Z jednej strony opowiedziana historia zafascynowała mnie, ale z drugiej końcówka rozczarowała. Spodziewałem się bardziej "życiowego" rozwiązania. Ale twoja opowieść pozostała w mojej pamięci, przez co uznałem ja za bardzo dobrą. Jedynie setka błędów sprawia, że źle się to czytało. Zbudowałeś do pewnego momentu świetny klimat, przez co tekst podobał mi się



EDIT: post zniknął.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

6
Dzięki wielkie za weryfikację. Boleje nad moim stylem, zastanawiam się, czy zawsze będzie taki do d***, czy też może uda mi sie go poprawić. "Dwomu na Wyrębach" nie czytałem, ale na pewno przeczytam. Ciesze sie, że choć trochę sie podobało.

Pozdrawiam.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”