"Ostatni sekret" [fantasy] Krótkie opowiadanie

1
Pierwsza rzecz napisana po baardzo długiej przerwie. Ciekawy jestem jak wygląda z zewnątrz..







                                        - Ostatni Sekret -





      Błysk. Krzyk. Gasnące zielone oczy.

      Tak każdej nocy budził się Mikołaj Litman. Zaraz po przebudzeniu nie poruszał się w ogóle. Słuchał przez chwilę uśpionego domu, a cisza pulsowała mu w uszach niczym tętno czyjegoś niewidzialnego serca. Siadał na krawędzi łóżka i odprawiał litanię oszczędnych, lunatycznych ruchów. Sięgał po kamizelkę wiszącą na oparciu krzesła. Cienkimi, bladymi palcami zapinał czarne guziki. Zdejmował z nocnego stolika zegarek – cebulę na długim, srebrnym łańcuchu – i wsuwał go łagodnie do kieszeni. Potem wstawał, zostawiając w stygnącej pościeli rozgrzaną od snu żonę i ruszał na conocny obchód, którego finał zawsze miał miejsce w mroźnym laboratorium na poddaszu.

     Jego wędrówka przez zamarłe pokoje nabierała regularności chronometru. Niezawodności matematycznego równania. Poruszając się po wytyczonych w swojej głowie szlakach nawiedzał kolejne pomieszczenia. Pojawiał się w rzucanych przez okna plamach księżycowego światła, by zaraz znikać w mroku następnych drzwi. Jedyną pamiątką jego podróży była odciśnięta na chwilę w powietrzu sylwetka – odziana w górną część dwurzędowego garnituru i prążkowane spodnie od pidżamy – oraz ślady bosych stóp odbite na zakurzonej podłodze. Dłużej zatrzymywał się w małym pokoiku na piętrze, zupełnie pustym, lecz jakby nasiąkniętym czyjąś obecnością. Później z komody w holu wyciągał srebrnego świetlika, odpalał go, po czym kierował swoje kroki na górę, do pozbawionej okien mansardy. Mechaniczny owad oświetlał Mikołajowi drogę, unosząc się nad jego ramieniem, aż do zatrzaśnięcia drzwi, które urywało szalony teatr cieni na schodach. Ciszę rozbijał jęk budzącej się do życia maszynerii.

     Śmierć córki naznaczyła życie Litmanów nieustanną tęsknotą. Pogrążyła ich w bezkresnym śnie, w którym niczym para duchów błąkali się po opustoszałym domu. Kiedyś porośnięty bluszczem budynek przy ulicy Ogrodowej dźwięczał śmiechem i życiem. Narodziny Róży sprawiły, że Mikołaj Litman porzucił wszystkie poważne projekty dla Królewskiego Instytutu Nauk Magicznych i poświęcił się konstruowaniu coraz to wymyślniejszych cudownych zabawek. Dziewczynka uganiała się za stadami pozytronowych świerszczy, a jej drobne kroki odbijały się echem w przestronnych pokojach. Jej śmierć wtrąciła dom w strefę ciszy, a wynalazki Mikołaja skazała na głębię piwnicznego kufra.

     Zdarzało się, że naukowiec wyruszał na poszukiwanie córki. Krążył wówczas po okolicy, ciągnąc za sobą granitowe floty deszczowych chmur. Niczym meteorologiczny magnes przywoływał obfite ulewy i gdy wieczorem wracał do domu był na wskroś przemoczony, a jego stare pantofle wypluwały przy każdym kroku porcje ciemnej wody. Marta Litman zabierała wtedy męża na górę, rozbierała go i świeżym ręcznikiem tarła jego czarne włosy. Zasypiali razem. Jednak w nocy, błysk, krzyk i gasnące zielone oczy ponownie wyrywały Mikołaja ze snu, wiodąc go do pracowni na poddaszu.

     Nikt nie wiedział nad czym Litman pracuje. Służba podglądająca go czasem przez dziurkę od klucza, widziała jedynie zapadłą twarz, rozświetloną sinym blaskiem elektrycznego łuku oraz ornamenty cynamonowych cieni zdobiące ścianę za jego plecami. Magiczne eksperymenty zawsze dawały o sobie znać w szczególny sposób, a ich symptomy nie umykały uwadze domowników. Kurz podnosił się wtenczas z podłóg i tańczył po pokojach w geometrycznych spiralach. Sztućce w kuchennym kredensie podzwaniały cichutko. Zaś Marta stawała w oknie na dole i oddawała się swojemu rytualnemu nałogowi. Zapalała rubinowego papierosa i owinięta szerokim szalem szkarłatnego dymu spoglądała pustym wzrokiem na ciemny, poskręcany ogród. Ją też ścigały obrazy przeszłości. Przenikliwy krzyk czteroletniego dziecka, który jak brzytwa rozciął leniwą atmosferę niedzielnego popołudnia. Magnetytowy wisiorek – podarunek od męża – zerwany z jej alabastrowej szyi nagłym podmuchem magii. Zabawki Róży spadające na podłogę w upiornym deszczu, niczym stado martwej szarańczy. I jej szaleńczy bieg po schodach na miejsce tragedii; do laboratorium Mikołaja, gdzie któreś z tajemniczych urządzeń wymknęło się w końcu spod kontroli, zabijając ich córkę.

      Stojąc tak przy kuchennym oknie, zanurzona w kurzawie krwistej czerwieni i otoczona ostrym zapachem aromatyzowanego tytoniu, Marta zdawała się kontrastować z błękitną, melancholijną aurą domu. Wyglądało to niemalże jak jakiś niemy bunt tlącego się w niej jeszcze życia. Bunt przeciwko wszechobecnej grobowej atmosferze. Przeciwko śmierci. Lecz tak naprawdę oboje byli prawie martwi, zawieszenie w niebycie na cieniutkiej nici żywotności. Jej nicią była ta krótka chwila codziennego rytuału. Jego napędzała gorączka obłędu, cel ukryty u kresu tajemnego eksperymentu.

      Pytany o to, nad czym pracuje, Mikołaj Litman zwykł nie odpowiadać nic. Raz tylko, podczas jednej z nielicznych wizyt swojego brata, rzekł iż musi wydrzeć ostatni sekret magii. Potem zapadła cisza. Jedynie srebrzyste bryły lodu, zatopione w szklanicach pełnych złotej whisky, miotały refleksy po nagich ścianach salonu, a wskazówki zegarów huczały jak uderzenia siekiery.

      Ostatni sekret magii – tylko tyle i ani słowa więcej. Tajemnica pozostała tajemnicą. Badacz niezmiennie dreptał po zatartych śladach wspomnień, punktualny w swoim szaleństwie jak mechanizm zegarka. Mijały miesiące, rytm strychowych maszyn stał się rytmem mieszkania – jego pulsem i oddechem. Aż pewnego dnia coś się zmieniło.

      Tego ranka, Marta obudziła się z niejasnym poczuciem, że coś jest nie w porządku. Obserwując wirujące w słonecznym świetle drobiny kurzu, uświadomiła sobie, że w domu panuje idealna cisza. Nie mącił jej odwieczny szum Mikołajowej pracy, jednak jego miejsce w łóżku było jak zwykle puste i zimne. Rozpoczęte zaraz po skromnym śniadaniu poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu – jej męża w domu nie było, a zamknięte na głucho drzwi na poddasze milczały jak nigdy przedtem. Powietrze na górze było ciężkie, lecz swoją ciężkością ani trochę nie przypominało zwyczajnego w tym miejscu lodowatego zaduchu. Miało raczej konsystencję lepkiej smoły, mimo iż niewidzialnej, to wypełniającej szczelnie każdy zakamarek przestrzeni. Marta pospiesznie zbiegła po schodach, zostawiając za plecami ponury strych. Jednak nawet na dole, w kuchni, przy otwartym na oścież oknie oddychało jej się z trudem. Słońce napierające na ściany domu dokonało tego, czego nie mogły dokonać namowy przyjaciół i służących – po raz pierwszy od wielu tygodni Litmanowa wyszła na zewnątrz, opuszczając mroczne wnętrzności mieszkania.

      Było upalnie i parno. Wisząca wysoko na niebie tłusta kula słońca pociła się gęstym żarem, a suchych liści nie poruszał nawet jeden podmuch wiatru. Okropna duchota i kłębiące się gdzieś daleko na widnokręgu chmury, zapowiadały nadchodzącą burzę. Marta usiadała w bujanym fotelu pośrodku uwiędłego ogrodu, i po wypaleniu swojego papierosa zapadła w niespokojną drzemkę.

      Zbudziły ją pierwsze krople deszczu padające na jej rozgrzaną twarz. Niebo straciło bezpowrotnie swoją błękitną barwę – miało teraz kolor zimnej stali, a chmury piętrzyły się na nim na kształt grud czarnego węgla. Wichura rozszalała się na dobre, przyginając do ziemi karłowate drzewka, kotłując się gniewnie w siwych warkoczach płaczących wierzb i wprawiając trawę w falowanie. Zbliżający się pomruk grzmotów i wirujące w powietrzu kwiaty akacji towarzyszyły Marcie w drodze do domu, a z chwilą gdy skryła się pod dachem ganku, ulewa uderzyła z nową mocą, pogrążając wszystko w wodnej zadymce.

      W tym samym niemal momencie spostrzegła jakąś postać, nadchodzącą ulicą. Po chwili rozpoznała swojego męża, który smagany deszczem niósł w ramionach spore zawiniątko. Teraz zrozumiała. To on jak zwykle przyprowadził ze sobą ulewę. Tym razem jednak, coś było inaczej. Coś się zmieniło.

      Mikołaj szedł silny i wyprostowany, zaś burza która nadchodziła wraz z nim, była potężna. To nie on szedł w burzy. To ona zdawała się wyrastać wprost z niego, niczym olbrzymie, rozpościerające się po horyzont skrzydła, malujące monumentalny pejzaż, przeszywany ogniami błyskawic. Mężczyzna zdawał się być centralną postacią całej nawałnicy, osią kompozycji, wokół której burza narastała i gęstniała.

      Ostatnie kroki dzielące go od furtki pokonał truchtem, przebrnął przez wilgotne zarośla ogrodu i ociekając wodą, bez słowa wtargnął do kuchni. Na kilka sekund Marta zastygła w bezruchu, z przerażeniem obserwując chmury, pogrążające w mroku okolicę, zawisłe nad ich domem jak czarne lodowce, po czym podążyła za mężem do środka.

      Kuchenna podłoga zdążyła już pokryć się mozaiką kałuż, wciąż się powiększających, ponieważ długi płaszcz Mikołaja ociekał nieustannie wodą. Wciąż dźwigał coś na rękach – kształt obleczony w brudny koc – jednak zatrzymał się w drzwiach prowadzących do holu, spoglądając żonie prosto w oczy. Jego stężałe rysy wyrażały determinację, jakiej Marta dawno u niego nie widziała.

      - Czekaj, proszę – rzekł cicho i nie czekając na odpowiedź pognał po schodach na górę.

      Nim zdążył się odwrócić, Marta zauważyła, że jego paznokcie były połamane i ubrudzone ziemią.

      Wkrótce maszyny na poddaszu rozpoczęły swoją codzienną melodię, wtórując szalejącej za oknami burzy, powietrze nasycił intensywny zapach ozonu, a elektryczne lampy pogasły, zanurzając kolejne pokoje w ciemnościach.

      Marta Litman czekała. Całą noc.

      Świt przyszedł po cichu. Wlał się do kuchni razem z szarą poświatą dnia i łagodnym świergotem zmokniętych ptaków.

      Kiedy Marta się ocknęła, Mikołaj siedział naprzeciwko niej, gładząc jej dłoń. Wyglądał na zmęczonego; włosy miał w nieładzie, a oczy podkrążone jeszcze bardziej niż zazwyczaj, ale jakaś dziwna, bijąca od niego radość sprawiła, że Marta uśmiechnęła się.

      - To koniec. Udało się – powiedział.

      - Nad czym pracowałeś tyle czasu? - Marta nie wierzyła, że zadaje to pytanie.

      Nie wierzyła, że uzyska odpowiedź; wszystko zdawało jej się snem.

      Litman również się uśmiechnął, lecz nim zdążył odpowiedzieć, przerwało im łomotanie do wejściowych drzwi. Uśmiech zgasł. Mikołaj podniósł się powoli z krzesła, posłał jej krótkie spojrzenie – teraz jakby zawstydzone – i ruszył do przedpokoju. Miękkie dywany tłumiły ich kroki. Marta nie mogła pozbyć się wrażenia całkowitego odrealnienia. Czuła się, jakby płynęła przez hol, ledwie dotykając stopami podłoża. Pukanie niosło się głuchym echem po mieszkaniu.

      Mikołaj otworzył drzwi i odstąpił dwa kroki, stając w bladej smudze porannego blasku.

      Do środka wkroczyło trzech wysokich mężczyzn w srebrzystoczarnych uniformach, ciągnąc za sobą strzępy mlecznej mgły. Wielkie, metalowe guziki mundurów były zaparowane, przewieszone przez plecy skałkowe karabiny połyskiwały wilgocią, a z ich ust unosiły się obłoczki oddechów. Dwóch z policjantów chwyciło naukowca pod ramiona, zaś trzeci wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i pomachał nim Mikołajowi przed twarzą.

      - Mikołaju Litman, jesteś aresztowany pod zarzutem rozkopywania grobów i bezczeszczenia zwłok. Zostaniesz poddany przesłuchaniu, w celu wyjaśnienia całej sprawy.

      Marta wrosła w ziemię, niezdolna wykrztusić z siebie ani słowa. Natomiast jej mąż nie stawiał żadnego oporu.

      - Wkrótce wrócę – powiedział ze stoickim spokojem. - Idź na górę.

      I wyszedł.

      Nie usłyszała jak oficer mruknął, że zjawią się ponownie z nakazem przeszukania. Nie zwróciła uwagi na jego salut i zamykające się drzwi. Gonitwa myśli wypełniała jej głowę. Serce tłukło jej się w żebrach jak ptak schwytany w sidła. Wszystkie elementy łamigłówki, jeden po drugim, wskakiwały na swoje miejsce, ujawniając przerażający i fascynujący zarazem obraz.

      Marta zebrała się w sobie i wróciła do holu. Stopień za stopniem rozpoczęła żmudną wspinaczkę na szczyt domu, do wieży tajemnic. Do laboratorium, gdzie musiała wejść, chociaż strach odbierał jej oddech. Krok za krokiem. Zimny pot spływał jej po plecach, gdy ostatecznie stanęła przed drzwiami na poddasze.

      Przekręciła klamkę.

      Kiedy ujrzała, kto znajduje się w pomieszczeniu, zrobiło jej się słabo.

      - Ostatni sekret magii – szepnęła, trzymając się framugi, po czym padła zemdlona na podłogę.

      Oczy Róży Litman, były tak zielone jak dawniej.

2
Według mnie Twoje opowiadanie jest udaną grą z konwencją poprzez zgrabne żonglowanie znanymi motywami: szalony naukowiec, magia, śmierć, ożywienie ciała... Tak, sama fabuła nie zaskakuje, ale powiem Ci, że utwór przeczytałam z przyjemnością. Podoba mi się język: jest plastyczny, lekki. Znakomiecie odziałujesz na wyobraźnię. Tworzysz obrazy w mojej głowie - widzę "ornamenty cynamonowych cieni", "tłustą kulę słońca pocącą się żarem" itd. W gramatyce nic nie trzeszczy. Innymi słowy - warsztat pisarski bez zarzutu.

3
Mocne i dobrze napisane. Drobne zgrzyty są drobnostką i nie zamierzam ich wyciągnąć, bo sądzę, że za niedługi czas sam je zobaczysz.



Podoba mi się pomysł i tak samo przypadła do gustu realizacja. Mimo, że tekst jest przewidywalny do przysłowiowego bólu, i tak końcówka trzyma w napięciu co dodatkowo potęguje solidności warsztatu - albo - dobrej, przemyślanej konstrukcji. Dużym plusem, poza poukładaniem tekstu i wyważeniem akapitów jest użycie metafor - zwłaszcza jednej: chmura wyrastająca niczym skrzydła. Trafne, plastyczne, dobre.



Słabą stroną jest pewna zależność, do której przywykłem. Jeżeli to wynalazek Litmana zabił córkę, to jakoś nie leży mi to, że nie odwrócił się od swojej pracy - jednak cel jest zrozumiały i pominąłem moje rozmyślania spod tego adresu.



Krótka forma, zwięzła sprawia, że czytało się dobrze ale i tak odnoszę wrażenie, że tekst opowiada długą historię - zapewne jest to owoc opisów, które, mimo, że krótkie, doskonale rozbudowują się w wyobraźni i rozciągają tekst do poważnych obrazów. Przyznam, że masz dobry styl i dobrą narrację. Opowiadanie podobało mi się.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

4
Dzięki za komentarze :D

Oczekiwałem z niecierpliwością na jakiś odzew, bliski byłem lekkiego załamania (bo można znieść i dobre, i złe komentarze, ale obojętność może być zabójcza), aż doczekałem się i muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczony.

Ja sam jestem wobec siebie tak krytyczny, że niemalże całkowicie mnie to blokuje podczas tworzenia. To opowiadanie, na ten przykład, miało być krótką wprawką po długim czasie bez pióra w ręku, a pisałem je strasznie długo. Głównie z powodu natłoku innych zajęć, ale również jako skutek maniakalnego poprawiania własnych błędów


Krótka forma, (...) ale i tak odnoszę wrażenie, że tekst opowiada długą historię
Tu faktycznie wyszło niezręcznie. Miała być niby miniatura, ale forma narracji, którą wybrałem charakterystyczna jest raczej dla formy dłuższej - takiej, która nie rozbija się na poszczególne sceny, tylko opowiada historię z dalszej perspektywy. Chciałem osiągnąć efekt a'la Marquez i klimat realizmu magicznego, ale wyszło chyba trochę kulawo. Krótka forma i ten typ narracji są chyba lekko niekompatybilne, jak sądzicie?


Dużym plusem, (...) jest użycie metafor - zwłaszcza jednej: chmura wyrastająca niczym skrzydła.

Znakomicie oddziałujesz na wyobraźnię. Tworzysz obrazy w mojej głowie - widzę "ornamenty cynamonowych cieni", "tłustą kulę słońca pocącą się żarem" itd.
To jedna z moich ostatnio ujawniających się przypadłości - widzę moje historie bardziej obrazami niż słowami. Mam w głowie gotowe sceny, niemalże jak z filmu - stąd duży nacisk na kolorystykę w opowiadaniu. Widziałem bardzo wyraźnie i plastycznie owo nadejście Litmana wraz z burzą i niesamowicie mnie cieszy, że udało mi się trafić z metaforą do czytelnika. Mam nadzieję, że chociaż po części zobaczyliśmy to samo :)


Drobne zgrzyty są drobnostką i nie zamierzam ich wyciągnąć, bo sądzę, że za niedługi czas sam je zobaczysz.
Chyba część już wyłapałem, ale nie będę wypunktowywał, bo tak głupio samego siebie oceniać :P

tekst jest przewidywalny do przysłowiowego bólu
Ano jest. To efekt tego widzenia obrazami, chyba. Cierpi na tym fabuła. W krótkiej formie, nie rzuca się to może w oczy, ale obawiam się, że przy dłuższych może mi się to dać we znaki.


Innymi słowy - warsztat pisarski bez zarzutu.
Nie wiem, czy to dobrze, czy źle :P Liczyłem, że ktoś mi wygarnie jakieś nonsensowne pomyłki. Chyba czas nauczyć się wierzyć we własne możliwości - jestem ciągle zbyt niezadowolony z własnych dokonań by uwierzyć, że mój styl jest (z trudem przechodzi przez gardło) dobry...



A nawiasem - oprócz obrazów- pomagają jeszcze dźwięki. Przy pisaniu towarzyszył mi utwór z soundtracku do filmu "Assassination of Jesse James by the coward Robert Ford" Song for Bob polecam jako tło do lektury i sam film również warty obejrzenia.



Ale się podjarałem :D Mówicie pisać dalej? Szkoda tylko, że sesja się zaczyna i nie ma kiedy siąść do klawiatury.



Dzięki raz jeszcze za komentarze. Pozdrawiam.

5
Bardzo dobre. Podobało mi się, mimo, że motyw szalonego naukowca jest stary jak świat. Co z tego, powiedziałem sobie, skoro forma nadzwyczaj miła oczom. Przerost formy nad treścią ma wydźwięk pejoratywny. Nie tym razem. Sądzę, że w tym przypadku forma nadała treści nowy wymiar jakościowy.



Ale przecież nie byłbym sobą, gdybym nie wskazał jakiejś usterki. Zresztą po co Ci same zachwyty? Przyda się łyżka dziegciu w garnuszku miodu.


rozgrzaną od snu żonę
rozgrzany czymś, nie od czegoś.


Poruszając się po wytyczonych w swojej głowie szlakach


wiadomo, że nie córki. Kosz.


Jedyną pamiątką jego podróży była odciśnięta na chwilę w powietrzu sylwetka – odziana w górną część dwurzędowego garnituru i prążkowane spodnie od pidżamy


A to mi się akurat nie spodobało, rozumiem konwencję, ale odciskanie sylwetki w powietrzu nie przekonało mnie.


Zdarzało się, że naukowiec wyruszał na poszukiwanie córki.


Poszukiwania, lub w poszukiwaniu


jego stare pantofle wypluwały przy każdym kroku porcje ciemnej wody.


Słowo jakby wyrwane z innej bajki. Nie pasuje mi. Ale wiedz, że ja się lubię czepiać.


Marta Litman zabierała wtedy męża na górę, rozbierała go i świeżym ręcznikiem tarła jego czarne włosy.


Tarła jest trochę niedelikatne. wycierała.


Służba podglądająca go czasem przez dziurkę od klucza, widziała jedynie zapadłą twarz, rozświetloną sinym blaskiem elektrycznego łuku oraz ornamenty cynamonowych cieni zdobiące ścianę za jego plecami.


A ja się czepię. Piękne są zaiste ornamenty, co do tego nie mam wątpliwości. Ale kompletnie oderwane od światła. Łuk elektryczny daje zimne światło, to i cienie jakieś lodowate być powinny, a nie cynamonowe - ciepłe - kojarzące się z ciastem, grzanym winem etc.


geometrycznych spiralach


geometryczny kojarzy się z czymś kanciastym, wielościennym, złożonym z wielu linii, prostych i odcinków. Chyba, że to figura retoryczna zwana antytezą, wtedy się nie czepiam (bo się nie znam)


rytualnemu nałogowi


Ojojoj! Kolejna figura retoryczna? To mi zazgrzytało chyba najbardziej.


stado martwej szarańczy


To brzmi strasznie naukowo. Wiem, że jest poprawnie, ale czy nie lepiej zabrzmi rój, chmara?

Stado zdechłej krów, stado zdechłych krów, stado martwych szarańczy.

Co nie zmienia faktu, że zdanie nadal mocno odstaje od reszty tekstu.


Lecz tak naprawdę oboje byli prawie martwi, 1 zawieszenie w niebycie na cieniutkiej nici 2 żywotności.


1. pewnie literówka - zawieszeni

2. niezbyt pasuje, chyba, że celowo rozbijasz utarty związek frazeologiczny. Tak czy inaczej nie podoba się.


Pytany o to, nad czym pracuje, Mikołaj Litman zwykł nie odpowiadać nic.


Podwójne zaprzeczenie. [tak jakby, ale nie całkiem, albo wcale] Z jednej strony bawi mnie to jako żonglerka słowami, ale z drugiej trochę zgrzyta. Może odwrócenie szyku pomoże. Nie... Zwykł nie odpowiadać. Sam nie wiem.


Nie mącił jej odwieczny szum Mikołajowej pracy, jednak jego miejsce w łóżku było jak zwykle puste i zimne.


Jednak było puste, czy jak zwykle było puste? Trzeba chyba wybrać.



Rozpoczęte zaraz po skromnym śniadaniu poszukiwania nie przyniosły 1 żadnego rezultatu – jej męża w domu nie było, a zamknięte na głucho 2 drzwi na poddasze 2 milczały jak nigdy przedtem.



1. Kosz. Nie potrzebne.

2. Drzwi milczały? Rozumiem poetykę, ale nie pasuje mi w tym miejscu. Coś za drzwiami milczało, zgoda, ale drzwi?


lodowatego zaduchu
celowo?


Jednak nawet na dole, w kuchni, przy otwartym na oścież oknie oddychało jej się z trudem.


oddychała z trudem


Marta usiadała w bujanym fotelu pośrodku uwiędłego ogrodu, i po wypaleniu swojego papierosa zapadła w niespokojną drzemkę.


Kosz.


Zbudziły pierwsze krople deszczu padające na 1 jej rozgrzaną twarz.


1. Wiemy że jej, Litman przecież zniknął.


Niebo straciło bezpowrotnie swoją błękitną barwę


Wiadomo czyją barwę straciło. Kosz.


miało teraz kolor zimnej stali, a chmury piętrzyły się na nim na kształt grud czarnego węgla. Wichura rozszalała się na dobre, przyginając do ziemi karłowate drzewka, kotłując się gniewnie w siwych warkoczach płaczących wierzb i wprawiając trawę w falowanie. Zbliżający się pomruk grzmotów i wirujące w powietrzu kwiaty akacji towarzyszyły Marcie w drodze do domu, a z chwilą gdy skryła się pod dachem ganku, ulewa uderzyła z nową mocą, pogrążając wszystko w wodnej zadymce.


Coś na pewno da się zrobić, nie boję się o Ciebie, choć się zdziwiłem, zorientowawszy się w czym rzecz. Nadchodzący pomruk, dopadła schronienia, coś tam na pewno wymyślisz.


Teraz zrozumiała - (. To on) jak zwykle przyprowadził ze sobą ulewę


propozycja - to co w nawiasie do kosza. Patrz niżej.


To on jak zwykle przyprowadził ze sobą ulewę. Tym razem jednak, coś było inaczej. Coś się zmieniło.

Mikołaj szedł silny i wyprostowany, zaś burza która nadchodziła wraz z nim, była potężna. To nie on szedł w burzy. To ona zdawała się wyrastać wprost z niego, niczym olbrzymie, rozpościerające się po horyzont skrzydła, malujące monumentalny pejzaż, przeszywany ogniami błyskawic.


Bez komentarza.


Czekaj, proszę – rzekł cicho i nie czekając na odpowiedź pognał po schodach na górę.
Niezgrabnie.


Dwóch z policjantów chwyciło naukowca pod ramiona, zaś trzeci wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i pomachał nim Mikołajowi przed twarzą.


Kosz


Gonitwa myśli wypełniała jej głowę


Nie wiem dlaczego, ale nie podoba mi się to zdanie. Ale merytorycznie, niech mnie szlag...


Serce tłukło jej się w żebrach jak ptak schwytany w sidła.


Unikasz piersi? Nie wiem czy trzeba. W żebrach jest tak "medycznie".


Do laboratorium, gdzie musiała wejść, chociaż strach odbierał jej oddech. Krok za krokiem. Zimny pot spływał jej po plecach, gdy ostatecznie stanęła przed drzwiami na poddasze.

Przekręciła klamkę.

Kiedy ujrzała, kto znajduje się w pomieszczeniu, zrobiło jej się słabo.


Za dużo tego zaimka.



KONIEC.



Podsumowując: dużo detali, pewnie połowę z nich uznasz za wydumane i bezsensowne. Ale pomyślałem sobie, że jak napisałeś dobry tekst, to chętnie posłuchasz, że da się go jeszcze poprawić.



Pozdrawiam.[/quote]

[ Dodano: Sro 03 Cze, 2009 ]
Uff, udało się. Myślałem, że skasowało mi posta...

6
No, na coś takiego czekałem :P Długą listę stworzyłeś, w paru miejscach pokrywa się z tym, co mnie samemu nie pasowało (acz nie wiedziałem co z tym uczynić). Z większością się zgadzam zupełnie; paru spróbuję wybronić.
geometrycznych spiralach
Ech, miałem bronić ale nie wyszło. Masz rację, chodziło mi bardziej o wstęgi - geometria wzięła się stąd, że oczami wyobraźni widziałem sinusoidy, tudzież alfa-helisy kodu DNA - ani jedno, ani drugie nie bardzo pasowało do konwencji. (A wstęgi chyba już gdzieś były)
Jedyną pamiątką jego podróży była odciśnięta na chwilę w powietrzu sylwetka – odziana w górną część dwurzędowego garnituru i prążkowane spodnie od pidżamy
Mnie też się specjalnie nie podoba, ale chciałem coś "magicznego"
na cieniutkiej nici żywotności.
Próbowałem uniknąć powtórzeń (życia), z resztą nie do końca o życie mi chodziło, bardziej o chęć do życia.
Pytany o to, nad czym pracuje, Mikołaj Litman zwykł nie odpowiadać nic.
Może się mylę, ale podwójne zaprzeczenie jest chyba naturalne dla języka polskiego (w przeciwieństwie do np. angielskiego)
i po wypaleniu swojego papierosa
Jej papieros jako przywołanie tego charakterystycznego nawyku (w domyśle: swojego <codziennego/rytualnego> papierosa). Ale może faktycznie niepotrzebne.
Serce tłukło jej się w żebrach
Piersi takie oklepane:P Miało być poetycko; inaczej.
Poruszając się po wytyczonych w swojej głowie szlakach
Zbudziły ją pierwsze krople deszczu padające na jej rozgrzaną twarz.
Te zaimki mnie nurtują nieco. Próbowałem bez i tak hm.. dziwnie. Czegoś brakowało. Muszę podpatrzyć w jakiejś regularnej literaturze, sprawdzić czy mnie to razi. Tutaj nie umiałem się z nimi rozstać :)



A poza tym dziękuję za fatygę, bo mozolna robota, a rady przydatne.

Pozdrawiam

7
Cytat:

Pytany o to, nad czym pracuje, Mikołaj Litman zwykł nie odpowiadać nic.



Może się mylę, ale podwójne zaprzeczenie jest chyba naturalne dla języka polskiego (w przeciwieństwie do np. angielskiego)


Jest naturalne, co nie oznacza, że łatwe do zastosowania. Nie wiem w czym tkwi problem. Dobra, muszę się uzewnętrznić, pokazać tok myślenia:



1. Przy użyciu negacji konieczne jest zestawianie przeczenia z rzeczownikiem w dopełniaczu (Nie mam do tego głowy, nie zrobiłem śniadania).

2. Nic w tym zdaniu występuje jako zaimek rzeczowny, czyli - cyt. za Słownikiem PWN - "sygnalizujący, zwykle wraz ze słowem nie, nieistnienie obiektu lub zdarzenia o właściwościach określonych w danym zdaniu, np. Wieczorami już nic nie czytam."

3. Druga zasad zdaje się nie mieć związku z pierwszą.

4. Ale gdyby zdanie brzmiało: Mikołaj Litman nic nie odpowiadał.

5. A że brzmi: Mikołaj Litman zwykł nie odpowiadać nic

6. I orzeczeniem jest "zwykł" (czego nie jestem pewien), a nie jak w pkt.4. "odpowiadał"

7. To czuję się skopany przez własną niewiedzę. Bo nie wiem. Ale podskórnie czuję, że zdanie nie jest do końca poprawne.

[ Dodano: Sro 03 Cze, 2009 ]
8. I co ma wogóle rzeczownik z punktu 1. do orzeczenia. Nic. Pogubiłem się przez odrzeczowność "nic". Jaki trudny ten nasz język.

8
Owszem, polski trudna język być. I ostatecznie się z Tobą zgodzę. Po zwyczajnym "nic nie odpowiadał" albo "zwykł nie odpowiadać" łatwiej się prześlizgnąć przy czytaniu. Nie tworzy się taki "próg". A o poprawność to już trzeba by jakiegoś specjalistę spytać.

9
Ładna, estetyczna melodia słów. I w pewnym sesnie oznaka, bądź zwiastun, wyższej świadomości językowej.



Nie każdy potrafi wyczuć związki "literackie" między słowami. U ciebie jest to niewymuszone i naturalne.



Ciągle szukasz... Widzę to między wierszami. Starasz się znaleźć nienaganną kompozycję słów. Widzę tę skrupulartność. Widzę tę gorączkę.



Widzę poezję.

Co prawda dawkowaną jak czosnek w potrawie, ale ją widzę. Osobiście sądzę, że nie ma piękna w literaturze fabularnej bez poezji. Nawet Lem bym poetą w swoim powieściopisarstwie. Miał poetycki stosunek do świata. Nie wiem dlaczego, ale tylko mężczyźni potrafią pisać w ten sposób. A wynika to być może z tego, że poetycka i nienaganna proza to czysta matematyka.

Np:

Jeśli zdanie kończy się na wyraze pięciosylabowy zakończony na "a", to nie pozostaje to bez obojętnego wpływu na zdanie, które znaduje się pięć linijek wcześniej. U Ciebie widzę to wyczucie. Szósty zmysł segregujący strukturę zdań.



Masz w sobie coś, co bardzo lubię. Jesteś obsesyjnym estetykiem. Nigdy nie rezygnuj ze swojej obsesji. Nawet jeśli czujesz, że to Cię zabija.



Kończ tylko wtedy, gdy - Ty! - uznasz, że praca jest skończona.

Masz w sobie naturalny zmysł i nie potrzebujesz cudzych zmysłów do oceny swojej pracy.



Momentami zbyt monotonnie. Sen jest piękny pod warunkiem, że raz się wznosi, a raz opada. Dostrzegam w tym perfekcjonizm, ale nawet perfekcjonizm musi mieć w sobie rumbę, wewnętrzną dynamikę. A nie ma dynamiki bez odpowiednio zróznicowanego rytmu. Jeden rytm to śmierć.



Metronom on-line:

http://www.metronomeonline.com/

Muzycy używają go podczas gry warsztatowej. Bardzo przydatny w eksperymentach z rytmem.



Ulubione zdanie:

"granitowe floty deszczowych chmur".



Tyle

10
Hej, dzięki za ocenę.


U Ciebie widzę to wyczucie. Szósty zmysł segregujący strukturę zdań
Muzykuję trochę, ale nie sądziłem że da się to wyczuć w tekście.
Momentami zbyt monotonnie.
Zdaje sobie z tego sprawę, ale chyba tak miało być w tym przypadku. To opowiadanie miało dla mnie określoną melodię (patrz link, który dałem parę postów wyżej) i ona brzmiała monotonnie, nostalgicznie i w jednakowym, powolnym tempie zbliżała się do nieuchronnego końca. Bardziej w tym opowiadaniu skupiłem się na nastroju niż dynamice i nie czułem potrzeby zrobienia tego inaczej. Chyba, że mówisz o melodii tekstu przy czytaniu na głos? W każdym razie w takim niezbyt długim tekście, chyba można sobie pozwolić na trochę monotonii. Wiem, że przy dłuższej formie nie byłoby to wskazane.
Miał poetycki stosunek do świata.
Chyba też mam. Może w pisaniu przydatne, ale w życiu nie bardzo.



I mam jeszcze jedno pytanie; wątpliwość. Pisząc zastanawiałem się nad poprawnością tej metafory:
odprawiał litanię oszczędnych, lunatycznych ruchów.
Bo tak po prawdzie, to litanię się nie odprawia, tylko odmawia. Z drugiej strony jednak, porównanie wydało mi się idealne - w końcu modlitwa to też rytuał, a ta konkretna polega na powtarzaniu się stałych, podobnych do siebie elementów. I moje pytanie brzmi: jak to jest właściwie z tymi metaforami? Wydawałoby się, że wszystkie chwyty dozwolone, dopóki metafora jest zrozumiała dla czytelnika (i nie musi się nad nią dużo zastanawiać). Ale może są jakieś (pisane lub niepisane) zasady dotyczące poprawności metafor? Może czegoś jednak nie można?

11
To opowiadanie miało dla mnie określoną melodię (patrz link, który dałem parę postów wyżej) i ona brzmiała monotonnie, nostalgicznie i w jednakowym, powolnym tempie zbliżała się do nieuchronnego końca. Bardziej w tym opowiadaniu skupiłem się na nastroju niż dynamice i nie czułem potrzeby zrobienia tego inaczej.


   "Piosenka dla Boba" nie jest tak całkiem monotonna ;) Tempo jest bez zmian, zgodzę się, ale rodzaj używanych instrumentów zmienia się dość często. Wolny rytm sprawia, że czujemy się zrelaksowani, nic więcej. Natomiast - uczucia! - krzesane są przez nagłe wprowadzenie fortepianu, kontrabasu, bądź pierwszoplanowych skrzypiec.



0:00



   Skrzypce + fortepian



0:39



   Fortepian cichnie. Na jego miejsce wstępuje kontrabas.



   Skrzypce + kontrabas



2:15 (jedna trzecia utworu)



   Wraca zamyślony fortepian.



   Skrzypce + kontrabas + fortepian



2:48



   Kontrabas cichnie. Na jego miejsce wstępują pierwszoplanowe skrzypce.



   Skrzypce + fortepian + pierwszoplanowe skrzypce



3:35



   Fortepian cichnie. Na jego miejsce powraca kontrabas, tym razem niski, dudniący i ledwo słyszalny (z początku przypomina keyboard, ale potem wyraźnie słychać głębokie wibracje grubych strun).



   Skrzypce + pierwszoplanowe skrzypce + niski kontrabas



4:08 (dwie trzecie utworu)



   Wraca fortepian.



   Skrzypce + pierwszoplanowe skrzypce + niski kontrabas + fortepian



4:53



   Dialog pomiędzy skrzypcami robi się coraz bardziej intymny



   Skrzypce + pierwszoplanowe skrzypce + niski kontrabas + fortepian



5:30



   Pierwszoplanowe skrzypce cichną.



   Skrzypce + niski kontrabas + fortepian



5:43



   Cichnie fortepian. Cichnie kontrabas.



   Skrzypce



6:00



   Cichnie wszystko.



   Monotonia pojawia się wtedy, gdy ciągle słyszę ten sam instrument. Właśnie o to mi chodziło, gdy zarzuciłem Ci monotonię. Nie mówię, że ten instrument gra źle. Jestem zachwycony tym instrumentem, ale chciałbym usłyszeć inne instrumenty, które będą mu towarzyszyć i przeplatać się razem z nim. Twoje skrzypce grają cudownie, ale w 1/3 melodii chciałbym usłyszeć pianino... albo... fortepian.



Posiadasz nie tylko wyostrzoną wyobraźnię wzrokową, która pozwala ci tworzyć estetyczną kompozycję liter w przestrzeni wzrokowej, ale również wyostrzoną wyobraźnię słuchową, która pozwala Ci tworzyć estetyczną kompozycje dźwięków w przestrzeni słuchowej. Stąd twoja biegłość pisarska. Masz dobre oko i dobry słuch, które biegle (tj. miękko) współpracują ze sobą.



Na razie pokazałeś, że potrafisz ładnie grać na jednym instrumencie. Parametry twojego ciała (tj. oko i słuch) sprzyjają Ci. Jesteś w pokoju zwanym "pisarstwo". Teraz pytanie - jak go urządzisz?



Bądź... orkiestrą.

12
Gwidonie, wydaje mi się, że słusznie masz wątpliwości dotyczące "odprawiania litanii". Zgrzyt, który tu się pojawia wynika stąd, że rozbiłeś związek stały występujący w języku. Metaforycznie można użyć litanii na określenie jakiegoś spisu, zbioru słów, np. litania skarg, litania życzeń. Nie da się litanii odprawić i już, co zresztą sam zauważyłeś. Więc metafora bez sensu. Natomiast mozna ten fragment uratować wprowadzając zamiast "litanii" np. "ceremonię" lub "rytuał", bo wydaje mi się, że chodziło o zwyczajową sekwencję ruchów stale powtarzanych w tej samej kolejności.



Jeżeli chodzi o pytanie dotyczące tworzenia metafor, to właściwie nikt regulaminu nie spisał. NIektórzy badacze języka wysuwają twierdzenie, jakoby 80% naszego języka stanowiło metafory, np. nogi od krzesła czy stołu to metafora zwierzęcych nóg itd. (Temat rzeka, który możemy rowinąć któregoś dnia ;) ) Osobiście nie lubię metafor rozbijających związki frazeologiczne i tych przekombinowanych, które trzeba rozumowo rozgryzać. Metafora powinna być zrozumiała, ma łączyć pojęcia w nową jakość. I ma poruszać duszę. Proste, nie? ;)

13
Epejosie, wszystko racja z tymi instrumentami, ale szczerze mówiąc zgubiłem się trochę w tej obszernej muzycznej przenośni. Jakiś pomysł, jak to przenieść do języka pisanego? Jakie pisarskie narzędzia mogą odpowiadać użyciu innych instrumentów? Masz w tym momencie na myśli zmienianie środków literackich, czy po prostu urozmaicenie fabuły, historii?

[ Dodano: Sob 06 Cze, 2009 ]
I mówiąc, że melodia towarzyszyła mi podczas pisania, nie miałem na myśli aż tak głębokiej zależności. Było to tło pomagające wprowadzić się w odpowiedni nastrój. Nie robiłem aż tak dokładnej analizy :P

14
Instrumenty do Hyde parku albo będę niezadowolony.
Po to upadamy żeby powstać.

Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.

15
(Epejos daje Weberowi pstryczek w nos)



Offtop:


NIektórzy badacze języka wysuwają twierdzenie, jakoby 80% naszego języka stanowiło metafory


Ordodoksyjny behawiorysta amerykański, Barrhus Skinner, napisał że:



"Niemal wszystkie terminy, których używamy, były pierwotnie metaforami" (Poza wolnością i godnością, s.126).



Koniec offtopu.


szczerze mówiąc zgubiłem się trochę w tej obszernej muzycznej przenośni. Jakiś pomysł, jak to przenieść do języka pisanego?


Obawiam się, że to jest zbyt obszerny i analityczny temat, by go skrótowo wysłowić. Nie można o tym rozmawiać dosłownie. Chciałem Ci tylko metaforycznie unaocznić, że pisarz niewiele się różni od muzyka.



Kiedyś w Rosji żył taki naukowiec, który odkrył, że każdy dźwięk formuje opiłki żelaza (bądź jakiegoś innnego surowca, trudno mi to teraz zwyrokować) w symetryczny (tj. zgeometryzowany) kształt. Innymi słowy: dźwięk rzeźbi materię dotykową. Tak samo jest z pisarstwem. Wystaw się na działanie jakieś muzyki, by słowa zaczęły się układać w rytm jej wklęsłości i uwypukleń. Puść Bacha w ogródka za domem, a trawa - wzięta pod mikroskom - zacznie się formować w niedostrzegalny dla oka wzór ;).

Generalnie chodzi "mnie" o to, że czasami trzeba myśleć nieszablonowo i pojmować pewne rzeczy w metaforyczno-intuicyjny sposób. Nie ma na świecie objaśniej tożsamościowych (tj. adekwatnych), wszystko jest nietożsamościowe (tj. nieadekwatne).



Nawet słowo nie jest adekwatne do rzeczy - i nigdy nie będzie. Słowo to symbol. I moje wyjaśnienia r ó w n i e ż mają charakter symbolu. Są zastępcze, tj. fizycznie niedookreślone. Możesz je "poczuć", lecz nigdy "zrozumieć". "Rozumienie" psuje artystę. Wprowadza nieprawdziwą wiadomą w miejsce prawdziwej niewiadomej.



Nie słuchaj mnie. Mam wrażenie, że moje rady służą tylko mojemu "pisarstwu" (co za wulgarne słowo!). Jeśli nie rozumiesz ich intuicyjnie i metafizycznie, to znaczy, że nie dla ciebie są przeznaczone.



Żółwik ;) (to chyba każdy zrozumie)



Epejos jesteś o krok od bana ode mnie. - Weber
Ostatnio zmieniony sob 06 cze 2009, 21:25 przez Epejos22, łącznie zmieniany 1 raz.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron